Czasem trzeba po prostu wcisnąć pauzę. Kiedy potrzeba przeżycia czegoś nowego wygrywa ze zdrowym rozsądkiem, nie pozostaje nic innego, jak spakować się i ruszyć w drogę. W naszym przypadku – do Australii. Bez doświadczenia, za to z głową pełną marzeń. Plan? Trochę szalony, trochę romantyczny. I całkowicie nasz.
Kontynent kontrastów: pustynie i fale oceanu, eukaliptusy i murale, kangury i surferzy. Chcieliśmy go poznać na własnych zasadach – z perspektywy kampera.
Planowanie ruszyło kilka miesięcy wcześniej. Wiza? Formalność. Szczepienia? Niepotrzebne. Ubezpieczenie? Porządne. Najwięcej czasu zajęło wybranie pojazdu – padło na minimalistyczny campervan. Mały, sprytny, z rozkładanym namiotem na dachu i podstawowym wyposażeniem: kuchenka, lodówka, zlew. W sam raz na dwie osoby i tysiące kilometrów. Australijskie kempingi są świetnie przygotowane, więc uznaliśmy, że reszta się ułoży.
Z Wrocławia przez Monachium dotarliśmy do Singapuru, gdzie lotnisko Changi dało nam pierwsze podróżnicze "wow". A potem – Melbourne. Kampera odebraliśmy dzień później i wtedy wszystko stało się naprawdę realne. Radość mieszała się z paniką.
- Trzymaj się lewej! – powtarzaliśmy sobie na pierwszych kilometrach australijskich dróg.
Na dobry początek postanowiliśmy się... cofnąć. W stronę Great Ocean Road – jednej z najsłynniejszych tras w Australii. Ponad 240 km asfaltu, wijącego się przy klifach, plażach i lasach deszczowych. Droga, na której często chce się stawać.
I dokładnie to robiliśmy. Co kilka minut przystanki, i kolejne ochy i achy. A gdy słońce zaczęło się chylić, czekaliśmy już tylko na jedno – pierwszy nocleg. Trafiliśmy na sieciowy kemping z pełnym zapleczem. Powitały nas głośne, białe kakadu, które skradły nasze serca. Gotowanie na kuchence, organizacja przestrzeni, radość. Zrobiliśmy to!
Następny dzień? I znów szczęki opadały. Po drodze niekończące się „wow” i przystanek w lesie deszczowym. Szeroka ścieżka biegła między gigantycznymi drzewami – grubszymi niż baryłki wina i wyższymi niż niejedna wieża widokowa. Powietrze pachniało eukaliptusem i ziołami.
Chwilę później – punkt obowiązkowy: 12 Apostołów. Formacje skalne stojące w oceanie jak wartownicy południowego wybrzeża. Patrzyliśmy na nie w milczeniu, lekko oniemiali z wrażenia.
Przed zmierzchem zaczęło się polowanie na nocleg. W umowie wynajmu stoi jasno: „Nie jeździć po zmroku” – zbyt duże ryzyko zderzenia z kangurem. Czasem rezerwowaliśmy, innym razem pytaliśmy na miejscu. Z pomocą przychodziła WikiCamps – najlepsza aplikacja dla podróżujących po Australii.
W końcu ruszyliśmy w stronę Melbourne, a potem dalej na północ. Gdy zmęczenie zaczęło wygrywać z mapą zatrzymaliśmy się nad jeziorem. Darmowy nocleg zaskakująco wygodny, z czystą toaletą, ale bez prysznica – za to z widokiem, który trudno opisać. Kiedy słońce chyliło się ku horyzontowi, poszliśmy spać, a rano czekała na nas niespodzianka. Poranek wyglądał jak scena z filmu – różowy, spokojny, cichy.
Szybkie mycie zębów, pakowanie, kawa w kubku – i znów w drogę. Kierunek: Snowy Mountains. Czekało na nas Jindabyne i Góra Kościuszki.
Trasa coraz bardziej falowała, jakby krajobraz szykował się na coś wyjątkowego. Powietrze zrobiło się chłodniejsze, a wypalona słońcem przestrzeń ustępowała miejsca zielonym dolinom. Zamiast australijskiego lata – klimat górskiej wiosny.
Po kilku godzinach dotarliśmy do Jindabyne – spokojnego miasteczka z atmosferą bazy wypadowej. To stąd mieliśmy ruszyć na Górę Kościuszki (2228 m n.p.m.). Nocleg znaleźliśmy tuż przy jeziorze. Wiatr hulał w koronach drzew, ale poranek przywitał nas jak z folderu turystycznego: rześki, pełen słońca i zapachu przygody.
Wybraliśmy dłuższą wersję szlaku na szczyt – z przełęczy Dead Horse Gap (ok. 600 m n.p.m.). Można było skrócić trasę, korzystając z kolejki w Thredbo, ale zależało nam na tym, by przejść ją w całości. Od początku do końca. Na własnych nogach.
Ścieżka była prosta technicznie, miejscami wręcz nudna, ale miała swoją magię. Przestrzeń, wiatr, niebo bez końca. Już na pierwszym kilometrze napotkaliśmy węża – zdziwienie było wzajemne. Wypatrywaliśmy dzikich koni, ale otoczyło nas coś zupełnie innego: chmara gigantycznych much, które nigdy nie słyszały o przestrzeni osobistej.
Po drodze mijaliśmy innych piechurów – jedni z kijkami i w pełnym outdoorowym rynsztunku, inni na lekko, w szortach i z bananem w ręku. My szliśmy własnym rytmem, z uśmiechem i termosem w plecaku.
[paywall]
Na szczycie nie czekały dramatyczne przepaście ani zawroty głowy. Było za to coś ważniejszego: ogromna przestrzeń i to specyficzne poczucie, że jesteś właśnie tu – na samym wierzchołku kontynentu. Zrobiliśmy zdjęcie, rozejrzeliśmy się dookoła, chłonąc krajobraz, po czym powoli zaczęliśmy schodzić.
Słońce grzało delikatnie, wiatr zelżał. I wtedy dopadło nas zmęczenie. Szlak był łagodny, ale ciągnął się bez końca, a my – zbyt pewni siebie – wzięliśmy za mało wody. Ostatnie kilometry do kampera szliśmy w ciszy, z nogami jak z ołowiu i totalnym brakiem entuzjazmu.
Po chłodnych nocach w górach ruszyliśmy w stronę oceanu. Droga prowadziła wśród wzgórz, a błękit morza co chwilę migał po prawej stronie. Narooma przywitała nas spokojem i słonym powietrzem. Klapki, kawa na wynos i zero pośpiechu – oto australijski slow life.
Zależało nam na jednej rzeczy: Montague Island. Mała wyspa z latarnią i rezerwatem przyrody. Ale przede wszystkim – z fokami. Rejs sam w sobie był przyjemny, ale prawdziwa magia zaczęła się pod wodą. Snorkowanie wśród tych zwierzaków to coś, czego nie da się zapomnieć. Woda lodowata, ale krystaliczna i niesamowicie czysta. Zwierzęta trzymały dystans, ale już sama obecność w ich świecie była czymś wyjątkowym. Obserwowanie ich pod wodą, kiedy sunęły z gracją i wygrzewały się później w słońcu, zostaje w pamięci na długo. Zimno przestało mieć znaczenie.
Po powrocie na stały ląd zrobiliśmy coś bardzo australijskiego – zjedliśmy obiad przy plaży. I tu trafiamy na jeden z absolutnie genialnych elementów lokalnego stylu życia: publiczne strefy relaksu. Zadaszone ławy, stoły z widokiem na fale i darmowe elektryczne grille. Są wszędzie – na plażach, kempingach, w parkach i przy placach zabaw. Australijczycy kochają swoją „barbie” – i widać to na każdym kroku. To ich sposób na życie: prosto, wspólnie, bez spiny.
Słynne australijskie miasto było dla nas tylko krótkim przystankiem – intensywnym i jednodniowym. Kamper został na obrzeżach, a my ruszyliśmy najpierw metrem, a póżniej pieszo: przez Royal Botanic Garden pod Sydney Opera House, a potem przez Harbour Bridge i promem na drugą stronę zatoki. Słońce świeciło, od wody wiał lekki wiatr, a my kręciliśmy głowami na wszystkie strony. Wszystko wyglądało jak pocztówka – tylko że teraz byliśmy jej częścią.
Po intensywnym dniu w Sydney obraliśmy kierunek na Góry Błękitne, by odwiedzić Jacka – znajomego naszego kolegi. Trasa autostradą nie należała do ekscytujących, z ulgą tuż po zmroku dotarliśmy do jego domu. Przyjęli nas z otwartymi ramionami. Kamper zaparkowaliśmy na ich podjeździe – nowość w naszym podróżniczym repertuarze, ale całkiem przyjemna.
Mieliśmy też okazję spróbować lokalnych smaków. Jednym z nich był słynny Vegemite – gęsta, ciemnobrązowa pasta z ekstraktu drożdżowego. Australijska klasyka. Smaruje się nią tosty i kanapki, a jej intensywny, słony aromat zaskoczył nas totalnie. Nie polubiliśmy jej od razu, ale sam rytuał próbowania był ważniejszy niż smak. Kulinarny kultowy szok zaliczony.
Z rodziną Jacka ruszyliśmy na kilka wspólnych wypadów po górach. Szlaki zaczynały się stromym zejściem – prowadząc do ukrytych między skałami wodospadów. Kąpiel w lodowatej, przejrzystej wodzie była nagrodą samą w sobie. Powrót na górę? Wymagał trochę pary w nogach, ale każdy krok wynagradzały zapierające dech krajobrazy.
Najbardziej zapadła nam w pamięć nocna wyprawa do jaskini – po to, by zobaczyć glow worms, czyli świecące robaczki. Maleńkie larwy emitowały delikatne światło, tworząc na sklepieniu jaskini coś w rodzaju podziemnej Drogi Mlecznej. Cisza, mrok i tysiące mikroskopijnych światełek.
Po kilku dniach w Blue Mountains ruszyliśmy dalej - kierunek północny wschód. Na noc zatrzymaliśmy się na kempingu w Crowdy Bay National Park. I właśnie tam rozegrała się najbardziej „australijska” scena całej wyprawy.
Wszędzie dookoła – kangury. Dosłownie na wyciągnięcie ręki. Maluchy wystawiały głowy z toreb swoich mam, młode osobniki skakały między drzewami, a na środku polany dwóch dorodnych samców rozgrywało walkę w stylu MMA. Skoki, bokserskie ruchy przednimi łapami, mierzenie wzrokiem przeciwnika. Staliśmy jak zahipnotyzowani, starając się nie poruszyć nawet źdźbłem trawy.
Ale gdzieś w tle zaczęło się coś zmieniać. Pojawiły się pierwsze niepokojące sygnały o nadciągającym cyklonie, który mógł przejść wzdłuż wschodniego wybrzeża. Na razie tylko delikatny szum w eterze – jeszcze bez konkretów, ale wystarczająco, by między zachwytem a kolacją pojawiło się pytanie: co dalej?
Z każdym kilometrem na północ robiło się cieplej – i bardziej niepewnie. Cyklon Alfred, o którym wcześniej tylko słyszeliśmy, rósł w siłę. Byron Bay? Raczej nie tym razem. Zatrzymaliśmy się w Port Macquarie, szukając oddechu i nowego planu.
Snuliśmy się po miasteczku, przesiadywaliśmy na kempingu, słuchając szumu fal i wypatrując w prognozach przejaśnień. Ludzie wokół żyli swoim rytmem. Kamperowanie nie jest tu przygodą – to styl życia. Widzieliśmy wszystko: stare vany, domy na kołach, przyczepy za pickupami. Kobieta szyjąca na maszynie pod markizą – spokojna, w swoim świecie.
Każdy miał swój rytm, ale łączyło ich jedno: błysk w oku i ten charakterystyczny G’day!. My też wchodziliśmy w ten klimat – pomiędzy niepokojem o cyklon a celebracją chwili.
Po kilku dniach w Port Macquarie ruszyliśmy w kierunku Dorrigo, skuszeni wizją soczyście zielonych wzgórz i lasów deszczowych. Ale już po kilkunastu kilometrach stało się jasne: wjechaliśmy prosto w obrzeże cyklonu Alfred.
Deszcz nie ustępował ani na moment – gęsty, jednostajny, jakby zawieszony w powietrzu. Aplikacja pogodowa, na której dotąd polegaliśmy, jeszcze dzień wcześniej nie wspominała o opadach. Tymczasem z poboczy zaczęła spływać woda, a leśne strumienie rozlewały się na drogę. Widoczność spadała z każdym zakrętem, a jazda przez górzysty teren stawała się coraz bardziej napięta.
Nie chcąc ryzykować, skręciliśmy w stronę Armidale – wyżej, dalej od wybrzeża. Liczyliśmy, że zmiana wysokości pozwoli nam wyrwać się spod cyklonowych chmur.
I rzeczywiście – deszcz zniknął, ale zrobiło się wyraźnie chłodniej. Zamiast tropikalnej wilgoci – rześkie powietrze i klimat bardziej jesienny niż letni. Kampera zaparkowaliśmy na spokojnym kempingu, a potem ruszyliśmy w stronę miasteczka – akurat w sam środek... festiwalu hodowców bydła.
Na głównym placu: jarmark, wesołe miasteczko, zapach jedzenia, muzyka z głośników. Wokół kapelusze, dzieci biegające między zagrodami, wystawy zwierząt i rozmowy o bykach, paszach, codzienności na farmie. Trafiliśmy tam trochę z ciekawości, trochę przypadkiem – ale poczuliśmy się, jakbyśmy odkryli zupełnie inną Australię. Tę lokalną, pracowitą, autentyczną.
Wieczorem temperatura spadła jeszcze bardziej. Wciągnęliśmy bluzy, a rano przy śniadaniu dłonie drętwiały od chłodu. Mimo że Armidale było jednym z bardziej zaskakujących i kolorowych przystanków, kolejnego dnia ruszyliśmy dalej – w poszukiwaniu słońca, którego zaczynało nam już naprawdę brakować.
Z Armidale ruszyliśmy w stronę Inverell – nadal w przeciwnym kierunku niż Brisbane. Zamiast głównej trasy wybraliśmy boczne drogi, które wiły się przez senne, pofałdowane krajobrazy. Z każdym kilometrem robiło się ciszej, cieplej i spokojniej. Niewielki ruch, pastwiska, samotne drzewa rzucone w otwartą przestrzeń – taka Australia, której raczej nie widać na folderach turystycznych.
Zatrzymaliśmy się na kempingu nad jeziorem, na terenie parku narodowego. Wokół tylko ptaki, które brzmiały jak stary komputer Atari, cień eukaliptusów i kangury snujące się bez pośpiechu. Nie mogliśmy się napatrzeć. Ani nasłuchać tych retro dźwięków.
Samo miasteczko? Urocze w swojej prostocie. Czerwone dachy, czyste ulice, lokalny rytm. Tu nikt się nie spieszył – dzień płynął powoli, bez ciśnienia i bez zegarka. Zrobiliśmy krótki spacer po centrum, wpadliśmy do kilku sklepów, a potem wróciliśmy na kemping. Kolacja przy grillu z widokiem na jezioro i zachodzące słońce – trudno o lepszy finał dnia.
Zostaliśmy na kilka nocy Potrzebowaliśmy tego czasu – bez planu, pośpiechu i miliona bodźców. W Inverell działo się niewiele, ale właśnie to okazało się jego największym atutem. Złapaliśmy oddech.
Gdy tylko usłyszeliśmy, że cyklon Alfred przesunął się w głąb kontynentu i traci na sile, zdecydowaliśmy się ruszyć w stronę Brisbane. Nikt nie był w stanie przewidzieć, ile nam to zajmie. Część dróg była zalana, inne zamknięte. Zatrzymywaliśmy się w punktach informacji turystycznej, na stacjach, pytaliśmy lokalsów o objazdy. Każda wskazówka była na wagę złota.
W końcu dotarliśmy do Brisbane – prosto na nasz najdroższy kemping. I jak na deser przygody… zimny prysznic. Cóż, podsumowanie podróży idealne: niespodziewane, trochę absurdalne – ale z szerokim uśmiechem.
Samo Brisbane - zielone, falujące, pełne ścieżek. Ale zanim miasto, odwiedziliśmy Lone Pine Koala Sanctuary. Koale – drzemiące, chrupiące liście, bujające się na gałęziach. Głaskaliśmy kangury, widzieliśmy diabły tasmańskie, dziobaki i… kangury nadrzewne. Miasto było piękne – wspinaczkowe ściany w środku metropolii, grille nad rzeką, ścieżki pod palmami. Cyklon zostawił ślady, ale nastroju nic nie zepsuło.
A potem? Wiadomo. Przytulenie psa. Pierwsza kawa z własnego kubka. I to cudowne uczucie, że wracasz – odmieniony, z głową trochę w chmurach. Inny, niż wtedy, gdy wyruszałeś.
Australia jest tak ogromna, że przez trzy tygodnie ledwo musnęliśmy jej powierzchnię. Nie dotarliśmy do Uluru, nie było nas w Kakadu, ani na rajskich plażach Whitsundays. Ale to nie szkodzi. Zamiast odhaczania punktów z listy, chłonęliśmy wszystko, co przyniosła droga – spotkania, zapachy, zachody słońca i herbatę o smaku zmęczenia. I właśnie to było najpiękniejsze.
Mieszkańcy (ozi) mówią tak, jakby każda sylaba kosztowała. „Bikkie” to ciastko, „mozzie” to komar, „brekkie” to śniadanie, a „maccas” to McDonald’s. Im krócej, tym lepiej. Tylko nazw zwierząt nie skracają – chyba z szacunku.
Koale śpią nawet do 20 godzin na dobę – i zostawiają po sobie aż 150 kuleczek kupy dziennie. Sen, eukaliptus i kupa – oto przepis na spokojne życie. Zero pośpiechu.
Nie musisz wypływać, żeby zobaczyć delfiny. Czasem wystarczy poranny spacer plażą i... nagle obok ciebie wynurza się cała ekipa dzikich delfinów. Bez biletu, bez przewodnika – za to z sercem w gardle.
Australijczycy naprawdę mówią :G’day mate!” – do sąsiada, nieznajomego, turysty z mapą i kapeluszem z Decathlonu. Styl życia: uprzejmość, uśmiech i totalny chill.
Nie ma lepszego miejsca na kamperową przygodę niż Australia. Kempingi są wszędzie – od dzikich zatoczek po wypasione ośrodki z pralnią, kuchnią i darmowym grillem. Tu kamper to nie przygoda, tylko styl życia. Codzienność w kapeluszu i klapkach.
Vegemite dzieli ludzi jak ananas na pizzy. Pasta z drożdży, słona, intensywna... i uwielbiana przez Australijczyków. Dla nowicjuszy – kulturowy szok w słoiku.
Paliwo tańsze niż w Polsce. Zwłaszcza poza miastami. Przy setkach kilometrów dziennie ten fakt budzi dziką radość – i chęć, by pojechać jeszcze dalej.
BWS – czyli „Beer, Wine & Spirits” – to sieć sklepów z samym alkoholem. Nie kupisz tam mleka ani bułki – tylko procenty i to w każdej postaci. Tanio nie jest. Papierosy za to tak drogie, że wielu rzuca palenie tuż po przylocie.
Każde miasto to inny system komunikacji. W Sydney karta Opal, w Melbourne – Myki, w Brisbane – GoCard. A w tobie... frustracja i kolekcja plastików, które nie działają nigdzie indziej. Lokalna łamigłówka dla wytrwałych.
Kangury nie potrafią chodzić do tyłu. Dlatego trafiły do herbu Australii – jako symbol nieustannego ruchu naprzód. Kangurów jest ponad 40 milionów. Ludzi – około 26 milionów. Ale rekord biją króliki – potrafią zdemolować krajobraz szybciej niż niejedna burza piaskowa.
Przeznacz na wyjazd minimum miesiąc. Około czterech dni zajmie podróż w dwie strony, jet lag będzie dokuczał, na poznawanie Australii zostaną trochę ponad trzy tygodnie. Nadal nie zobaczysz wszystkiego, ale poczujesz klimat tego kraju.
Poluj na bilety z wyprzedzeniem – loty z Europy do Australii (w obie strony) można upolować już od 3,5 tys. zł. Szukaj minimum pół roku wcześniej, ustaw alerty, bądź czujny. Taniej nie będzie, bliżej terminu raczej drożej.
Wiza turystyczna to formalność – eVisitor (subclass 651) to darmowa wiza online, którą zazwyczaj zatwierdzają w 1–2 dni. Bez biur, bez stresu.
W Australii jeździ się po lewej stronie i potrzebujesz międzynarodowego prawa jazdy.
Nie planuj wszystkiego – Australia to kontynent, nie kraj jak w Europie. Nie zobaczysz wszystkiego na raz. Lepiej przeżyć mniej, ale głębiej.
Kamper to wolność – najlepszy sposób na odkrywanie Australii. Kempingi są na każdym kroku – od prostych miejscówek w lesie po wypasione ośrodki z pralnią i pełnym zapleczem kuchennym. W kamperze mieliśmy wszystko, co potrzebne: pościel, ręczniki, garnki, kubki, sztućce – nie trzeba tego kupować ani przywozić z Polski. Kamper to nie tylko środek transportu – to dom na kołach i styl życia w jednym.
Zainstaluj WikiCamps – bardzo przydatna aplikacja. Znajdziesz w niej kempingi, prysznice, dostęp do wody, grille i opinie podróżników. Ale uwaga: nie wszędzie jest zasięg, więc sprawdzaj lokalizacje z wyprzedzeniem.
Ubezpieczenie zdrowotne – obowiązkowo! Leczenie w Australii potrafi kosztować krocie. Bez ubezpieczenia nawet mała kontuzja może zaboleć finansowo.
Lokalna karta SIM jest bardzo przydatna. Kup np. Telstra albo Optus – mają sensowne pakiety danych. Druga osoba może mieć eSIM – dzięki temu, gdy jedno nie ma internetu, drugie często jeszcze „łapie kreski”. Karta SIM przydaje się też przy rezerwacjach noclegów i atrakcji, bo wiele rzeczy robi się SMS-em lub przez lokalne apki.
Pamiętaj o porze roku – Australia to inna półkula. Grudzień–luty to ich lato (upał, cyklony), czerwiec–sierpień – zima (chłodniej, szczególnie w górach). Pakuj się mądrze – może być i +40 stopni Celsjusza i tylko 5 w nocy.
Tekst ukazał się w wydaniu nr 03/2025
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie