Reklama

Mateusz Waligóra

Z podróżnikiem Mateuszem Waligórą rozmawia Paulina Grzesiok.

 

Skąd narodził się pomysł na Twoje ekstremalne wyprawy?

Nigdy nie myślałem o tych wyprawach jako ekstremalnych. Uważam, że są one w zasięgu każdego, kto jest wystarczająco zdeterminowany, by poświęcić na nie dużo pieniędzy, zdrowia i czasu. Są to wyprawy napędzane siłą własnych mięśni, które sprawiają, że każdego wieczoru jestem tak zmęczony, że zasypiam od razu, przyłożywszy tylko głowę do poduszki.

 

Ale mimo wszystko podróżnicze lektury mocno Cię ukierunkowały.

Zdecydowanie tak. W mojej licealnej bibliotece wystawiana była regularnie lista czołowych czytelników, czyli osób, które wypożyczyły największą liczbę książek. Zawsze byłem w jej czołówce, choć żadna z przeczytanych przeze mnie pozycji nie była obowiązkową lekturą szkolną. Pewnego dnia w moje ręce trafiła książka Arkadego Fiedlera. Być może za sprawą niecodziennego imienia, nietuzinkowego nazwiska, a może po prostu zaintrygował mnie tytuł “Ryby śpiewają w Ukajali”. Bardzo wciągnęła mnie ta literatura i kiedy przeczytałem już wszystkie pozycje Fiedlera, w moje ręce wpadła książka “Prowadził nas los” Kingi Choszcz i Radosława “Chopina” Siudy, którzy w ciągu pięciu lat autostopem objechali świat dookoła. O ile książki Arkadego Fiedlera sprawiły, że dalekie podróże stały się moimi marzeniami, tak książka Kingi i Chopina sprawiła, że marzenia stały się już konkretnymi planami. Dzięki tej książce uwierzyłem w to, że wszystko jest możliwe, a każda podróż jest kwestią chęci, pomysłu i dobrej organizacji. Wówczas też rozpoczęły się moje podróże autostopowe - ziarno padło na żyzny i podatny grunt.

 

Gobi - 1785 km ciszy i samotności
fot. archiwum Mateusza Waligóry

 

Czy dalej książki stanowią dla Ciebie ważną inspirację?

Coraz rzadziej. Jest jednak pewna książka, która wywarła na mnie wielki wpływ. A może nawet bardziej na życie mojego syna. To “Antarktyczna podróż sir Ernesta Shackletona”, historia człowieka, który przeszło sto lat temu zorganizował i przewodniczył wyprawie polarnej. Jej celem był trawers Antarktydy od Morza Weddella do Morza Rossa. Wyprawa ta jednak nie osiągnęła założonego celu – okazała się wielką porażką, a zarazem olbrzymim triumfem heroicznej postawy jej kierownika, Shackletona. Jeden ze statków ekspedycji – „Endurance” został uwięziony w lodach Antarktyki, a następnie uległ zatopieniu. Załoga przeżyła ponad półtoraroczną tułaczkę po jednych z najbardziej nieprzyjaznych miejsc na Ziemi. Postawa Ernesta Shackletona niebywale mi imponowała. Do tego stopnia, że po zakończonej lekturze stwierdziłem, że zostanę polarnikiem.

 

I co wtedy zrobiłeś?

Elementy wyposażenia, których nie posiadałem, dokupiłem naprędce albo pożyczyłem od znajomych. A następnie, jako kompletny polarny żółtodziób, ruszyłem się na największy górski płaskowyż w Europie – norweski Hardangervidda. To tam do swoich wypraw przygotowywali się najwięksi polarnicy na świecie: Ernest Shackleton, Roald Amundsen, Borge Ousland czy Marek Kamiński. Gdy w grudniu wysiadłem na stacji kolejowej w Finse – niewielkiej miejscowości stanowiącej doskonały punkt startowy na płaskowyżu niemal natychmiast wzbudziłem olbrzymie zaskoczenie wśród zamieszkujących ją ludzi. Szczerze odradzali mi wyprawę. Nie przestraszyła mnie jednak ani wizja głębokiego śniegu, ani nie w pełni zamarzniętych rzek i jezior, które miałem przekroczyć. Założyłem rakiety śnieżne i natychmiast zapadłem się w białej brei po pas. Przez cały dzień marszu udało mi się przebrnąć zaledwie dwa kilometry i gdyby nie skuter śnieżny, który wyjechał mi na spotkanie, pewnie założyłbym tam obóz. Zawsze byłem jednak uparty, więc zostawiłem w Finse swoje pulki, by ponownie wrócić na płaskowyż w marcu. Wtedy już niemal wszystko poszło po mojej myśli. Przemierzając kolejne kilometry w mrozie i śniegu, miałem sporo czasu na rozważania związane z Shackletonem. A że był to czas, kiedy miał się rodzić mój drugi syn, w porozumieniu z żoną nadaliśmy mu imię Ernest.

 

Czy planujesz jeszcze powrót w zimne rejony?

Tak, kolejną wyprawą, po Australii, którą chciałem przejść w tym roku, miał być marsz do Bieguna Południowego – tam i z powrotem, na nartach. Do dziś podobne wyzwanie powiodło się trzem osobom: dwóm Australijczykom i Norwegowi. Niestety, wyprawa ta nadal pozostaje jedynie w sferze marzeń ze względu na ogromne nakłady finansowe. Szczerze wierzyłem, że wyprawa przez pustynny interior Australii oraz związane z nią zainteresowanie mediów pozwoli mi zebrać fundusze na kolejny projekt. Niestety, COVID-19 pokrzyżował skutecznie wszystkie te plany.

 

Od stanu technicznego wózka uzależnione jest powodzenie wyprawy, ale też moje zdrowie
fot. archiwum Mateusza Waligóry

 

Nie poleciałeś do Australii, ale znalazłeś sobie plan B.

Z naturalnej dla mnie potrzeby ruchu narodził się inny plan. Chciałem wyruszyć przez Polskę. Szukałem tylko pomysłu na drogę, czegoś w rodzaju przewodnika, który mógłby mnie poprowadzić przez kraj. Ostatecznie wybór okazał się naturalny – Wisła! Wpadłem na ten pomysł, wydeptując codziennie ścieżki wzdłuż rzeki, płynącej nieopodal mojego domu. Wieczorne regularne wędrówki pozwoliły mi nie tylko odpocząć od codziennych obowiązków, ale również zaobserwować zmiany zachodzące w jej pobliżu. To wtedy zrozumiałem, jak wielką przygodą może być przebycie kilkuset kilometrów wzdłuż rzeki, której kompletnie nie znam!

Zdałem sobie też sprawę z tego, że poza kilkunastoma górskimi szlakami w Polsce nie ma długodystansowego szlaku, który łączyłby góry z morzem, tak jak ma to miejsce na przykład w Stanach Zjednoczonych, gdzie idea przemierzania pieszych szlaków liczących kilka tysięcy kilometrów jest bardzo popularna. Z założenia mój marsz to rekonesans przed wytyczeniem takiego szlaku. Swoją wędrówkę zaczynam na trójstyku granic Polski, Czech i Słowacji. W projekt pod nazwą „Szlak Wisły” zaangażowana jest także Alina Kondrat, która udokumentuje fotograficznie i filmowo przebieg marszu oraz Dominik Szczepański, który przeprowadzi rozmowy z naukowcami oraz osobami, których losy powiązane są z Wisłą: hydrologami, ekologami, czy poszukiwaczami skarbów. Seria rozmów zwieńczona zostanie reportażami w prasie i radiu. Wierzę, że owocem naszej pracy będzie wiele opowieści o tym, jak Wisła na przestrzeni setek lat wpływała na obecny kształt Polski. A także, w jaki sposób Polacy dokonując codziennych wyborów, decydują o jej przyszłości. Myślę, że jest to relacja obustronna.

 

Na czym polega trudność “najtrudniejszej drogi wytyczonej na Ziemi” – Canning Stock Route w Australii Zachodniej, którą pokonałeś na rowerze samotnie?

Trudność ta wynika z izolacji. Wyobraź sobie… Może inaczej, gdzie teraz jesteś?

 

Na Jurze.

To wyobraź sobie, że jutro wsiadasz na rower na Jurze i musisz dojechać daleko za Rzym. Na swojej drodze spotkasz tylko jedną niewielką aborygeńską osadę oraz ponad 900 piaszczystych wydm, których wysokość sięga 30 metrów. Innymi słowy jesteś tak dalece odizolowana od całego świata, jak tylko możesz to sobie wyobrazić. Korzystasz wyłącznie z tego co masz w sakwach: 40 porcji żywności liofilizowanej na 40 dni wyprawy, worki na wodę gotowe pomieścić 40 litrów płynu oraz niewiele ubrań. Trasa wytyczona ponad 100 lat temu przez Alfreda Canninga była wykorzystywana do przepędu bydła na przeciwległy kraniec kontynentu. Jednak tworzący ją ludzie nie zdawali sobie sprawy, z czym przyjdzie im się mierzyć. Mordercze warunki, ogromny upał oraz niejednokrotnie wrogo nastawieni Aborygeni, broniący się przed zakusami bezwzględnych intruzów spowodowały, że szlak ten wykorzystano tylko kilkukrotnie. Ponownie wskrzeszono go w latach 70., kiedy zaczęto tu organizować wyprawy autami terenowymi – nigdy pojedynczo, zawsze w konwoju. Przejechanie Canning Stock Route samochodem uchodzi za wielki wyczyn, dokonanie tego samego na rowerze jeszcze kilkanaście lat temu uważane było za niemożliwe. Pierwszym człowiekiem, który przebył tę drogę bez wsparcia z zewnątrz, na specjalnie przygotowanym rowerze typu fat bike, był Polak - Jakub Postrzygacz. Nie wszystkie podejmowane próby kończą się powodzeniem. Mnie udało się to dopiero za drugim razem.

 

W masywie Condoriri w Kordylierze Królewskiej
fot. archiwum Mateusza Waligóry

 

Czy uprzednio testujesz sprzęt, który zabierasz na wymagające wyprawy? Głównie mam tu na myśli wózki transportowe, które nie dość, że muszą znieść ogromne obciążenie, to jeszcze wykorzystujesz je w bardzo wymagającym terenie.

Pierwsza kwestia to bardzo solidne wyposażenie czy też odzież od moich partnerów - np. buty marki Keen. Druga, to sam wózek. W tej kwestii nie ma gotowych rozwiązań i każda wyprawa dostarcza nowych wskazówek i pomysłów na własnoręczne dopracowanie wykonanego sprzętu. Choć dla wielu mogłoby to być odstraszające, dla mnie tak naprawdę stanowi kwintesencję wypraw o charakterze eksploracyjnym. Od stanu technicznego takiego wózka, na którym transportuję zapasy wody i żywności uzależnione jest nie tylko powodzenie wyprawy, ale też moje zdrowie, a w skrajnych wypadkach nawet życie. Wózek, który wykorzystywałem na pustyni Gobi, pozwalał mi przebywać na tym terenie nawet 80 dni. Został wymyślony przeze mnie i Grzegorza Gontarza – doświadczonego polarnika. Jego pierwsza wersja była dość rachityczna i niestabilna. Musieliśmy zatem wprowadzić poważne zmiany – wzmocnić całą konstrukcję oraz obniżyć środek ciężkości. Przed wyprawą testowałem go między innymi na Pustyni Błędowskiej. Koniec końców, choć na ostatnich szprychach, wózek przetrwał 1785 kilometrów marszu przez drugą największą pustynię świata.

 

A jak szacujesz zapasy wody i wyżywienia na takie wyprawy?

O tym, jak ostatecznie będzie wyglądała droga przez pustynię, zawsze decydują źródła wody. Ustalenie ich położenia to praca trwająca często wiele miesięcy. Maksymalna ilość wody, jaką ciągnąłem ze sobą na Gobi to ponad 90 litrów. Zawsze zabieram ze sobą dwa komplety ekwipunku, który ma strategiczne znaczenie, jak na przykład źródło światła, panele słoneczne, elektronika czy łączność. Na Gobi na przykład mogłem wezwać pomoc na trzy różne sposoby. Jak pokazała wyprawa nie miało to jednak wielkiego znaczenia, bo już w trakcie pierwszej burzy piaskowej dotarła do mnie gorzka prawda, że na dotarcie pomocy niejednokrotnie musiałbym czekać dni, a w najlepszym przypadku godziny, podczas gdy na pustyni najczęściej liczą się minuty. Jednak sama świadomość możliwości skorzystania z ratunku potrafi dodać otuchy.

 

Canning Stock Route to prawdopodobnie najtrudniejsza droga (szlak) na ziemi
fot. archiwum Mateusza Waligóry

 

A jak radzisz sobie z bólem?

Ból fizyczny – staram się o nim nie myśleć. Jeśli jest to niemożliwe, to wykorzystuję lekarstwa.

 

A ból psychiczny? Samotność solisty?

Dla mnie zawsze mają miejsce dwie równoległe wędrówki. Wędrówka ciała i ducha. Ta pierwsza jest wymierna, możemy ją opisać za pomocą przebytych kroków, pokonanych kilometrów czy w końcu zrzuconych kilogramów. Wędrówka ducha jest natomiast niczym nieskrępowana, kpi sobie z granic i liczb, nie da się jej jakkolwiek ocenić i przełożyć na konkretne wartości. I to właśnie ona ma dla mnie największą wartość. Niestety pomimo najszczerszych chęci nadal nie jestem w stanie wyzwolić wędrówki ducha bez fizycznego ruchu ciała. Podczas wszystkich samotnych wypraw mam bardzo dużo czasu na myślenie.

 

A powrót do cywilizacji po takim okresie? Bywa bolesny?

Cywilizacja bywa męcząca, więc tuż po powrocie zamykam się w czterech ścianach. Unikam kontaktu ze światem. Szczególnie wyprawa przez Gobi wywarła na mnie bardzo mocny wpływ. Przez 58 dni na pustyni szedłem, jadłem i spałem. Tylko tyle. Pomimo tego przez wiele chwil byłem naprawdę szczęśliwy. Możesz mi nie wierzyć, ale czasem naprawdę tylko te trzy czynności potrafią zapewnić szczęście. Ilość wyborów, które spadły na mnie po powrocie do domu, okazała się przytłaczająca. W trakcie marszu przez Gobi straciłem 24 kilogramy masy, co mocno osłabiło mój organizm. Do Polski wróciłem chory. W trakcie kolejnych trzech miesięcy przyjąłem łącznie sześć antybiotyków. Leżąc bez celu i patrząc w biały sufit, zrozumiałem, że tam na pustyni w pewnym sensie otarłem się o jakieś granice. Musiał minąć czas, bym sobie to wszystko poukładał w głowie i zrozumiał jaki sens – dla mnie i dla świata – ma to co robię.

 

I do jakich doszedłeś wniosków?

Że przez te wszystkie dni mojej nieobecności nic tak naprawdę się nie wydarzyło. Poczułem, w jak niewielkim stopniu moje istnienie wpływa na ten świat. Po kilku miesiącach od powrotu zrozumiałem jednak, że z wyprawami przez pustynie jest trochę tak jak z czytaniem książek. Jaki sens dla świata ma to, że czytasz książki? Nie ma żadnego. Ale to ciebie książka zabierze w podróż, zmusi do refleksji, rozwinie, a może nawet poszerzy horyzonty. I dokładnie to samo daje mi marsz przez pustynię – tak nieistotny w szerokiej skali. Zmęczony rozważaniami dałem sobie prawo do tego, aby to co robię mogło mieć sens tylko dla mnie.

 

Mateusz Waligóra

Podróżnik specjalizujący się w wyprawach ekstremalnych, dziennikarz, fotograf i autor książki "Trek. Od marzenia do przygody. Wszystko o wędrowaniu". Jako pierwszy człowiek w historii przeszedł samotnie i bez wsparcia z zewnątrz mongolską część pustyni Gobi. 

 

Aplikacja magazynnaszczycie.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Reklama

Wideo magazynnaszczycie.pl




Reklama
Wróć do