Z Piotrem Pustelnikiem, Krzysztofem Wielickim, Januszem Majerem i Renatą Wcisło, o tragedii na Broad Peaku i jej konsekwencjach, rozmawia Paulina Grzesiok.
Poniższy tekst ukazał się w Wydaniu Specjalnym nr 1/2023 (Wiosna).
Broad Peak, 5 marca 2013 roku. Triumf polskiego himalaizmu zimowego. Szczyt zostaje zdobyty przez czwórkę Polaków: Adama Bieleckiego, Artura Małka, Macieja Berbekę oraz Tomka Kowalskiego. Sporo z nas pamięta zapewne, co robiło w ten dzień, później noc i kolejne dni. Ja pamiętam bardzo dokładnie. Bo kiedy traci się kogoś bliskiego, to nie wiedzieć czemu, w pamięci zapisują się obrazy i mało znaczące drobiazgi, które zdają się przesuwać minuta po minucie. I tak trwają w nas, mimo próby zrzucenia ich w najdalsze zakamarki niepamięci.
Mija 10 lat od tamtej wyprawy na Broad Peak. To dobry czas, by razem z kilkoma osobami wrócić do tamtych wydarzeń. Naszymi gośćmi są dzisiaj: Piotr Pustelnik – prezes PZA i członek zespołu badającego okoliczności tragicznych wydarzeń na Broad Peaku, Krzysztof Wielicki – himalaista i kierownik wielu wypraw, w tym tej zimowej na Broad Peak, Janusz Majer –himalaista, a po śmierci Artura Hajzera szef programu „Polskie Himalaje” oraz Renata Wcisło – współorganizatorka Szczytu Podlesickiego, środowiskowego spotkania „Etyka i zasady we współczesnym alpinizmie”.

Broad Peak (8051 m n.p.m.). Zdjęcie Adobe Stock
W 2013 roku nie byłeś jeszcze prezesem Polskiego Związku Alpinizmu, ale z całą pewnością pamiętasz tamte dni…
Piotr Pustelnik: Wspominam je jednym słowem - koszmar. Praktycznie całą noc siedzieliśmy i czekaliśmy na informacje. Od samego początku bałem się i miałem takie wewnętrzne przeczucie, że to się tragicznie skończy. Równolegle na jednym z kanałów telewizyjnych transmitowana była rozmowa z Leszkiem Cichym, który z opanowaniem i niezwykłym optymizmem komunikował, że wszystko skończy się dobrze. Historia zna przecież przypadki biwaku ponad granicą śmierci. Sama noc wypadku była koszmarem. A potem było już tylko gorzej.
To znaczy?
Zdawałem sobie sprawę, że rozpęta się społeczna dyskusja na temat tego wejścia. Później zostałem poproszony o wzięcie udziału w pracach zespołu badającego okoliczności tragicznych zdarzeń na Broad Peaku. Wiedziałem, że będzie nerwowo, dojdzie presja. I koniec końców cokolwiek się napisze, to spolaryzuje społeczeństwo i środowisko górskie.
Wraz z Anną Czerwińską, Romanem Mazikiem, Bogdanem Jankowskim i Michałem Kochańczykiem zostałeś członkiem tego zespołu. Spod Waszej ręki wyszedł raport. Media rozkładały go na czynniki pierwsze. Przywołasz z pamięci, do jakich wniosków doszliście?
Myślisz, że pamiętam teraz? Staram się wyrzucić z głowy tyle, ile mogę – to za duża trauma. Napisaliśmy to, co nam poczucie przyzwoitości i uczciwości nakazywało. Opisaliśmy, co nie funkcjonowało dobrze na tej wyprawie. W takich sytuacjach człowiek nie panuje do końca nad wszystkimi aspektami, emocje biorą górę. Tym bardziej, że my się wszyscy znaliśmy. Osobiście byłem mocno zaprzyjaźniony z Maćkiem Berbeką i jego rodziną. Nie poprawiało to wcale mojego samopoczucia. Pewnie gdybym musiał rozpatrzyć tę sprawę kilka lat później, inaczej bym to napisał, dobrał inne słowa. Ale z całą pewnością nie zmieniłbym swojego przekonania. Ale działaliśmy pod presją czasu. Opinia publiczna życzyła sobie oficjalnego stanowiska PZA. Moja żona widziała, jak drżą mi ręce, gdy wysyłałem maila z załącznikiem do ówczesnego zarządu związku.

Zdjęcie z archiwum Krzysztofa Wielickiego
Raport “wyciekł” wcześniej do mediów. Zaufany dziennikarz współpracujący z zarządem PZA przekazał go Adamowi Bieleckiemu i opublikował w mediach wbrew wcześniejszym uzgodnieniom. Czy gdyby został przedstawiony w planowanym trybie, obyłoby się bez kolejnych kłótni? Czy żądza sensacji była już nie do opanowania?
Renata Wcisło: Jestem o tym przekonana, że gdyby raport trafił najpierw do ministerstwa, które czekało, aż Polski Związek Alpinizmu przedstawi efekty pracy komisji oraz do uczestników wyprawy i ich rodzin, moglibyśmy mieć zupełnie inną narrację. Wszyscy, których to dotyczyło, mogliby na spokojnie się z nim zapoznać i odnieść do tez tam zawartych. Odbyłoby się to z poszanowaniem dla uczestników wyprawy, zaangażowanych w jej organizację i ich bliskich. Dopiero po upublicznieniu i omówieniu w tym gronie raport miał trafić do mediów.
Przedwczesne ujawnienie dokumentu [chodzi o wywiad Bartka Dobrocha z Adamem Bieleckim w „Tygodniku Powszechnym” – red.], bez zgody organu, dla którego został przygotowany, skonfliktowało rodziny, członków wyprawy, wszystkie osoby z nią związane. Wpłynęło również na relacje PZA z ministerstwem. A dodajmy, że PZA to związek sportowy, który reprezentuje tysiące osób skupionych wokół różnych górskich aktywności. Pod znakiem zapytania stanęły kolejne dotacje nie tylko na wyprawy w góry wysokie, ale również dla wspinaczy sportowych, grotołazów, narciarzy wysokogórskich... Moim zdaniem przedwczesne przedstawienie raportu odbyło się ze szkodą dla całego środowiska i bardzo mocno oraz niepotrzebnie je tak spolaryzowało.
Czy zatem w czasie kryzysów na wyprawach górskich dziennikarze pomagają czy przeszkadzają?
Komu mają pomóc? Czy kiedy masz kryzys w rodzinie lub w firmie, idziesz do mediów, czy raczej do specjalisty, by pomógł Tobie, zespołowi, wspólnocie, o której mowa? Właśnie... To słowo – wspólnota. Z przykrością stwierdzam, że brakuje tego w środowisku górskim i mam wątpliwości, czy wszyscy zawsze czują się częścią wyprawy, na którą wyjeżdżają... I to już można nazwać pierwszym kryzysem.
Od 25 lat jestem związana społecznie i zawodowo z organizacjami pozarządowymi, których kultura pracy jest bardzo wspólnotowa i relacyjna, co wpływa mocno na atmosferę, więzi i podejście do problemów, motywację i świadomość, po co tu jestem… Czy dla pieniędzy i osobistego sukcesu, czy coś innego jest dla mnie równie ważne? Od 11 lat jestem też organizacyjnie częścią Festiwalu Górskiego im. Andrzeja Zawady w Lądku-Zdroju i tam również czuję, co to znaczy „praca zespołowa”. Możesz być, nie wiem jakiej klasy specjalistą i nie wiem jak kompetentna, ale jeśli nie potrafisz wejść w relacje i o nie dbać, zabiegać o energię w ekipie, pracować z nią, nie odnajdziesz się. Organizacja takiego festiwalu jest jak wyprawa – wszystkie naczynia są połączone, wspólne dobro bierze górę nad indywidualizmem, choć każdy z nas to indywidualista i to jest wyzwanie!
Byłaś współorganizatorką tzw. Szczytu Podlesickiego, czyli zjazdu, który odbył się w listopadzie 2013 roku w Podlesicach. Jaki był jego główny cel?
Szerokie grono himalaistów, wspinaczy, w tym członkowie wyprawy i eksperci, mogli usiąść wspólnie przy stole – ech! od razu mam przed oczami „Miejsce przy stole” Andrzeja Wilczkowskiego, który również był tam obecny – i wreszcie skończyć rozmowy za pośrednictwem mediów. Mogli powiedzieć sobie prosto w oczy, co o tym wszystkim myślą, co myślą o sobie, jak również przeanalizować jeszcze raz wspólnie wyprawę oraz raport. I omówić, co z tym dalej zrobić.

Artur Małek i Maciej Berbeka w drodze do obozu III (7000 m). Zdjęcie Adam Bielecki
Szczyt był potrzebą środowiska, próbą postawienia kreski, czy może czymś, czego wymagała opinia publiczna?
O wypadku na Broad Peaku mówiła cała Polska. W mediach i internecie huczało od spekulacji i opinii, pojawiały się kolejne wersje wydarzeń. Chodziło o spokojną rozmowę bez obserwatorów, osób trzecich, a przede wszystkim mediów. I w środowisku, które jest najbardziej kompetentne do wyjaśnienia tej sprawy. Wzorowaliśmy się na Szczycie Gliwickim z 22 kwietnia 1987 roku, który również został zwołany po wypadku. [chodziło o tragiczny sezon na K2, gdy latem 1986 r. zginęło 13 wspinaczy, w tym troje Polaków: Dobrosława Miodowicz-Wolf, Tadeusz Piotrowski i Wojciech Wróż].
Wówczas było to spotkanie środowiskowe zorganizowane przez KW Gliwice, jednak zdecydowanie bardziej kameralne. My z kolei uznaliśmy, że warto zaprosić całe wysokogórskie środowisko – od wspinaczy technicznych po himalaistów, wsparte specjalistami – lekarzami i naukowcami, często również związanymi z górami. Dwudniowy szczyt otworzył ówczesny prezes PZA Janusz Onyszkiewicz, który podobnie jak Piotr Pustelnik ma dar do godzenia stron i łagodzenia sporów, wypowiadania się z dystansem i szacunkiem dla wszystkich. Te dwa dni wypełnione były dyskusjami oraz pracą w podgrupach.
W Podlesicach spotkało się 65 osób. Jakie były owoce tego spotkania?
Renata Wcisło: Przede wszystkim odbyła się spokojna rozmowa twarzą w twarz i wymiana poglądów. To tam właśnie Adam Bielecki po raz pierwszy stanął przed całym środowiskiem i przedstawił, co ma do powiedzenia w tej sprawie, a nie robił tego za pomocą mediów. Doceniam jego odwagę. Moim zdaniem szczyt w Podlesicach to był przełom środowiskowy. Robiło wrażenie, kiedy himalaiści, którzy na zewnątrz i w mediach radykalnie wypowiadali się na temat innych i o samym wypadku, potrafią usiąść i ze sobą rozmawiać. To było potrzebne, by zeszło ciśnienie w środowisku. Uczestniczyłam w pracach komisji, w której byli, jeśli dobrze pamiętam, m.in. Wojtek Święcicki, Kinga Baranowska, Adam Bielecki i Artur Paszczak. Te osoby na co dzień reprezentowały różne opinie na temat jednej sprawy, ale była otwartość, szacunek i życzliwość, słuchanie siebie oraz wspólna praca. I choćby po to warto się spotykać!
Takich grup roboczych było kilka. Pracowaliśmy nad komunikacją, sytuacjami kryzysowymi, sprzętem, taktyką i logistyką wyprawy, zabezpieczeniem, przygotowaniem... Z tego dwudniowego spotkania są opracowania, opublikowano też ogólne wytyczne do przygotowania kolejnych wypraw.
Niezależnie od spotkania w Podlesicach, jakie wnioski wyciągnęliśmy po Broad Peaku? Czy coś się zmieniło, jeśli chodzi np. o przygotowania himalaistów na kolejne wyprawy?
Janusz Majer: Duży nacisk położony został na szkolenia. Prowadzili je profesjonaliści na bardzo wysokim poziomie. Były to szkolenia medyczne, dotyczące niebezpieczeństw w górach czy hipotermii. Sporo mówiliśmy o potencjalnych zagrożeniach. Podkreślaliśmy jak ważna jest równowaga między motywacją do działania a zdrowym rozsądkiem.
Cztery miesiące po Broad Peaku na zboczach Gaszerbrumu I zginął tragicznie Artur Hajzer. To on był twórcą programu Polski Himalaizm Zimowy (PHZ), w ramach którego odbyła się wyprawa na Broad Peak. Objąłeś ten program pod zmodyfikowaną nazwą Polskie Himalaje. Wprowadziłeś znaczące zmiany?
Chciałem rozszerzyć PHZ Artura o wsparcie dla wspinaczy wybierających się w niższe góry, ale na techniczne drogi. W ramach tego programu udało się zorganizować dwie wyprawy, które odniosły ogromny sukces. W szerokim składzie były one nominowane do Złotego Czekana. Przejścia niczym nie odbiegały od tych, które otrzymały wówczas wyróżnienie. To była wyprawa Marcina Rutkowskiego, Wojtka Ryczera i Rafała Zająca na dziewiczy, sześciotysięczny szczyt w chińskiej prowincji Syczuan w masywie Minya Konka. Wytyczono około 1600-metrową drogę Hard Camping o trudnościach ED2, M7, WI5, R. Z kolei inny czteroosobowy zespół w składzie Maciej Bedrejczuk, Tomasz Klimczak, Maciej Janczar i Marcin Wernik działał w rejonie Tagas. Polacy wytyczyli dwie trudne drogi na dziewiczych, sześciotysięcznych szczytach. To były piękne i trudne wspinaczki w alpejskim stylu. Zorganizowano również wyjazdy w Kaukaz, którymi przewodził Paweł Karczmarczyk. Dziś te działania nazwałbym forpocztą obecnego Polskiego Himalaizmu Sportowego.
W manifeście “Quo vadis polski alpinizmie” napisałeś: „Widziałem, stojąc najpierw z boku, a potem będąc w środku wydarzeń, jak poprzedni szef PHZ-u i ostatni <
Piotr Pustelnik: Z całą pewnością nie idzie już w kierunku kolekcjonerstwa gór ośmiotysięcznych, które kiedyś były podstawowym źródłem sukcesów Wandy Rutkiewicz, Jurka Kukuczki, Krzyśka Wielickiego, Ryśka Pawłowskiego czy mojego. To już jest zupełnie paassé i aktualnie zostało scedowane na turystów wysokogórskich, którzy teraz masowo wchodzą na 8000 m n.p.m.. Obecnie liczy się cyfra, ściana, długość i trudność. I mnie to bardzo odpowiada z jednym wyjątkiem – chciałbym, by w tych trendach znalazła się jeszcze eksploracja. By wspinacze wybierali takie góry, gdzie jeszcze nikogo nie było. Które trzeba najpierw przeeksplorować, by znaleźć odpowiednią drogę. To taki powrót do korzeni, bo właściwie tak to się wszystko w tym sporcie zaczęło.
Czy wyprawa na Broad Peak z 2013 roku nie symbolizowała zmierzchu polskiego himalaizmu w formie, jaką znamy go z książek i chcieliśmy wierzyć, że nadal istnieje?
Krzysztof Wielicki: - Porównując liczbę uczestników, to na zimowych wyprawach w latach 80. nie było problemu z dobraniem składu. W 2013 roku selekcją zajmował się Artur Hajzer i wyprawa była mała. Jemu osobiście nie chciało się już jechać trzeci raz na Broad Peak, więc o kierowanie poprosił mnie. Naturalnie wraz z biegiem lat kurczyły się cele, zimą zdobywane były kolejne ośmiotysięczne szczyty. Nie zgadzałem się też z hasłem „K2 dla Polaków”. K2 było dla tych, którzy na niego wejdą. I bez względu na to, czy ten polski himalaizm zimowy się skończył czy nie, nie przekreśla on wielu wybitnych dokonań i faktu, że Polacy zapisali się na kartach historii. Natomiast niezaprzeczalnym jest fakt, że ta filozofia się skończyła, bo wszystkie najwyższe szczyty zostały zdobyte zimą. To tak, jak po rywalizacji Kukuczka-Messner nikt nie myślał o Koronie Himalajów i Karakorum. Na tamten czas upadła filozofia i ostudził się zapał kolejnych zdobywców.
Czy dziś analizujecie wypadki, a właściwie błędy popełnione przez osoby, które w ich konsekwencji zginęły w górach lub doznały uszczerbku na zdrowiu?
Piotr Pustelnik: - Działa zespół wypadkowy przy komisji szkolenia PZA, analizuje każde zdarzenie. Gdy jest to wypadek śmiertelny powoływany zostaje dodatkowy zespół do wnikliwego zbadania przyczyn. Nie mamy stałej formacji w postaci komisji bezpieczeństwa. Kilkukrotnie staraliśmy się ją stworzyć, ale nie ma chętnych. To tak naprawdę ciężki temat, orka na ugorze. Wiele wypadków analizuje na potrzeby środowiska wspinaczy Bogusław Kowalski. Na szczęście w naszym sporcie tych wypadków tak dużo nie ma.
Rozproszenie wspinaczy podczas akcji górskiej jest od dawna etycznie kontrowersyjne. Czy w tej materii można osiągnąć konsensus, wyrobić powszechnie obowiązujący standard?
Rozpraszanie się ludzi w górach jest naturalne, wynika choćby z różnicy tempa poruszania się. Na swoich wyprawach też się rozpraszałem z moimi partnerami, ale zawsze było to w zasięgu wzroku i w takiej odległości między nami, że była możliwość cofnięcia się do tego słabszego. Nie jest problemem, że mój partner się oddalił, tylko że jest za daleko. Ja zawsze daję taki przykład: Peter Hamor i Piotrek Morawski chodzili ode mnie szybciej. Mimo iż byłem z tyłu, oni zawsze wiedzieli, czy coś trzeba zrobić. Nie potrzebowali lornetki, by zobaczyć, czy coś złego się ze mną dzieje. Oddalali się, ale nadal byli blisko. Ja jestem przyzwyczajony do takich norm i na takich byłem właśnie wychowany.
Prof. Jacek Hołówka na szczycie w Podlesicach powiedział “między przyjaciółmi nie trzeba ustalać zasad wzajemnej troski. Między rywalami trzeba je określić precyzyjnie, szczegółowo i wyraźnie.” Czy w obrębie jednego zespołu dochodzi do rywalizacji?
Krzysztof Wielicki: Rywali pod Broad Peakiem nie było. Alpinizm sam w sobie ustala już pewne zasady. Skąd się bierze ta mityczna lina? To nią się przecież wiążemy z partnerem, a tym samym wiążemy się ze sobą na dobre i na złe. Partnerstwo jest wymuszone liną. Do zespołu każdy wnosi swoje doświadczenia i uważam, że nie da się do końca wszystkiego ustalić przed wyjściem. Zasady gry dyktowane są często przez niedające się przewidzieć czynniki, w tym sytuacje losowe. Choć można oczywiście ustalić fundamentalne zasady jak to, że będziemy wzajemnie o siebie dbać i nie opuścimy siebie. Ale to jest oczywiste.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie