W wieku 80 lat zmarł Ignacy Walenty Nendza, znany polski alpinista, przewodnik górski i działacz harcerski. Sam o sobie lubił mówić, że jest etatowym człowiekiem od pożegnań. To on zawiadamiał rodziny, gdy ich bliski ginął w górach.
Kuba Terakowski, dobrze znany czytelnikom „Na Szczycie”, w 2014 roku rozmowę z Ignacym Walentym Nendzą rozpoczął od stwierdzenia, że słynie on z opowiadania dowcipów. Nendza przypomniał mu wtedy żart, który teraz – tuż po jego śmierci - staje się na swój sposób bardzo aktualny:
„Zmarł Nendza, przychodzi do niebios bram i stuka, lecz św. Piotr nie chce mu otworzyć. Bezskutecznie dobija się i kołacze. W końcu sam Pan Bóg usłyszał ten hałas: – A któż się tam tak tłucze? – pyta. – Waluś Nendza – odpowiada św. Piotr. I tłumaczy: – Nie wpuszczam go, bo dla alpinistów nie mamy już wolnych miejsc. – Wpuść go – Pan Bóg na to. – Jaki tam z niego alpinista...”. Nendza nie tylko opowiadał dowcipy, ale i pisał m.in. fraszki.
Nendza urodził się i wychował na katowickim Wełnowcu. W młodości należał m.in. do Harcerskiego Klubu Taternickiego. Później pracował w Zakładach Wytwórczych Urządzeń Sygnalizacyjnych w Katowicach, m.in. z Jerzym Kukuczką. Przygodę wspinaczkową rozpoczął na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej i w Tatrach. W latach 70. i 80. XX wieku brał udział w wielu wyprawach himalajskich, m.in. na Lhotse, Makalu i Annapurnę oraz speleologicznych. Wspinał się w Karakorum, Atlasie, Ałtaju Mongolskim, Andach Patagońskich, a także na indonezyjskie wulkany Keli Mutu i Merapi. O wyczynach zmarłego alpinisty przeczytacie w różnych źródłach. My chcemy Wam go przypomnieć z innej strony.
W środowisku uchodził za niezwykle towarzyskiego człowieka z poczuciem humoru, ale także i wielkim taktem, gdy sytuacja tego wymagała. W pewnym momencie na Śląsku był człowiekiem, który zawiadamiał rodziny himalaistów, że doszło do tragedii. Dlaczego?
- Bo jestem opanowany, doświadczony i „swój”, czyli godny zaufania – tłumaczył.
Tak m.in. wspominał okoliczności, w jakich dowiedział się o śmierci Jurka Kukuczki w 1989 roku.
- O śmierci Jurka Kukuczki też dowiedziałem się pierwszy; ta wiadomość przyszła do mnie jednak bezpośrednio od niego, „z góry”. Nikomu wtedy o tym nie powiedziałem, tylko żonie. Przyśnił mi się na jakiejś hali w Tatrach. – Co Ty tu robisz? – zapytałem. – Powinieneś być przecież w Himalajach. – Wpadłem tylko na moment, pożegnać się z Tobą, i zaraz tam wracam – odpowiedział. Obudziłem się i nie mogłem już zasnąć. Cały następny dzień czekałem na wiadomość o jego śmierci. Przyszła nazajutrz...
Potem się dowiedziałem, że tej samej nocy Jurek przyśnił się także pięcioletniemu wówczas Wojtkowi: – Babciu, wstawaj! – wołał malec. – Tata utknął w windzie i nie może się wydostać, trzeba mu pomóc! To był dla mnie wstrząs. Lubiliśmy się z Jurkiem pomimo różnicy charakterów. On spod znaku Barana, ja – Koziorożca; dwie rogate dusze, które bodły się czasem. On nienawidził rygoru, nie cierpiał dyscypliny. Ja, jako instruktor, starałem się dbać o porządek. Kiedyś na Mikołaja dostałem od niego klucz wykonany własnoręcznie na tokarce – z dedykacją, abym „zamknął nim sobie pysk na zebraniach”.
To Walenty Nendza organizował też pogrzeb Artura Hajzera w 2013 roku.
- Iza, jego żona, poprosiła mnie, abym zadbał o pogrzeb. – Religia nigdy nie była nam zbyt bliska, ale na pewno wiele osób będzie chciało pożegnać Artura w kościele – powiedziała. Pojechałem do księdza Puchały [ks. Stanisław Puchała do 2013 roku był proboszczem katowickiej archikatedry]. Zgodził się odprawić mszę w katedrze i udostępnił pomieszczenie na stypę. To był dla mnie potężny cios. Artur nie wspinał się przez 15 lat; złościł się jednak, gdy nazywano go byłym himalaistą – i w końcu wrócił w góry. Szybko zobaczył tam żółtą kartkę: złamał nogę na Broad Peaku, a pod Ciemniakiem porwała go lawina, lecz zlekceważył te ostrzeżenia. Ja również je zignorowałem. Gdy Jurek Kukuczka kompletował Koronę Himalajów i tracił kolejnych partnerów, to bałem się o niego „statystycznie”, natomiast o Artura byłem spokojny, dziwnie pewny, że nic mu nie grozi – wspominał kolejnego swojego przyjaciela Nendza.
10 lat temu Kuba Terakowski zapytał go także, czy zdarzyło mu się otrzeć o śmierć? Nendza opowiedział zaskakująco, bo nie o góry wysokie chodziło.
- Tak, ale w wodzie. Po raz pierwszy w Jaskini Triglawskiej Breznej. Zakorkowałem tam własnym brzuchem światło pionowego korytarza i woda zaczęła mnie zalewać. Sam nie wyszedłbym z tej opresji, bo się zakleszczyłem – na szczęście kolega był obok. Nie lepszą przygodę miałem w Mongolii w jeziorze Har Nuur, do którego lekkomyślnie wskoczyłem, nie sprawdzając wcześniej dna. Utknąłem w mule i w żaden sposób nie mogłem się z niego wydostać. Wyrwałem się w ostatniej chwili… Dług tlenowy zaciągnąłem wówczas taki, że potem jeszcze przez dwa dni nie mogłem złapać oddechu... Woda nigdy nie była mi przychylna, nawet w górach. Podczas wyprawy na Lhotse wskoczyłem w nurt rzeki lodowcowej, ratując tonącego szerpę. Doznałem wówczas kontuzji, której konsekwencją było zakrzepowe zapalenie żył i mięśni – opowiadał.
Uroczystości pożegnalne odbędą się we wtorek, 16 kwietnia w kościele pw. św. Józefa Robotnika w Katowicach-Józefowcu.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie