Gdy już myślimy, że resztę szlaku pokonamy suchą nogą, stajemy na skraju rzeki. Jej wartki nurt nie zachęca do wejścia. Wzburzona woda sprawia, że nie widać głębokości. Co robić? – zastanawiamy się klucząc przy brzegu. Do najbliższej cywilizacji mamy 15 km.
Pewnego jesiennego dnia, Ewa, moja partnerka wspinaczkowa, rzuca mi propozycję nie do odrzucenia. I bynajmniej, nie wspinaczkową. Okazuje się, że ta dotąd zadeklarowana przeciwniczka dreptania po górskich szlakach, proponuje mi nic innego jak trekking z plecakiem plus spanie w namiocie. I to w wyjątkowo kapryśnej pogodowo Islandii. Początkowo nie biorę tego na poważnie. Nie przywiązuję się do myśli, że można to wprowadzić w życie. Jednak Ewa nie ustępuje. Pokazując mi zdjęcia islandzkich Tęczowych Gór, wygrywa. Decyzja zapada.
W końcu nadchodzi upragniony dzień wyjazdu, a nasze marzenie staje się rzeczywistością. Z plecakami niemal większymi od nas i obawami o powodzenie wyprawy, ruszamy na przygodę życia. Najpierw pociągiem z Poznania do Gdańska, potem samolotem do Oslo, a stamtąd już prosto do Keflaviku, lotniczego serca wyspy. Lot mija niespokojnie. Boję się, że podczas przesiadki zagubi się nasz bagaż i cała wyprawa spali na panewce. Gdy na islandzkim lotnisku widzimy komunikat, że wszystkie bagaże są na taśmie, a naszych zdecydowanie tam nie ma, prawie schodzę na zawał. Na szczęście to tylko chwila grozy i w końcu plecaki się pojawiają. Po tym wydarzeniu zalewa mnie błogi spokój - w przeciwieństwie do Ewy, która właśnie włączyła tryb „stres”.
Z lotniska jedziemy autobusem na dworzec BSI, będący centrum przesiadkowym Rejkjawiku. Plan jest taki: zaraz po przyjeździe kupujemy kartusz z gazem na stacji obok dworca, śpimy jedną noc w stolicy, by na drugi dzień dostać się kolejnym autobusem w głąb islandzkiego interioriu. Proste? Oczywiście, ale tylko w teorii. Co mogło pójść tak? Na początek okazuje się, że łapie mnie przeziębienie. Ewa już cała drży na myśl, że najbliższe noce spędzimy w namiocie – ona, ja i cała chmara zarazków. Uspokajam ją, że nafaszeruję się, czym tylko można. Wyśpię się i jutro już będzie dobrze.
Zgodnie z planem na pobliskiej stacji kupujemy dwa kartusze z gazem (ostatnie pasujące do naszej kuchenki), idziemy na nocleg, gdzie bierzemy pierwszy i ostatni (w moim przypadku przedostatni) prysznic na tej wyprawie. Korzystając z luksusów myję włosy, po czym biorę tabletki i zalegam w łóżku. Ewa w tym czasie sprawdza czy kuchenka turystyczna na pewno działa. Tu objawia się fakap numer dwa – kartusz nie pasuje do kuchenki.
Tuż po wzięciu aspiryny wychodzę więc z łóżka, na mokre włosy ubieram czapkę i o godz. 21.30 ruszamy na podbój Rejkjawiku. Ten etap podróży mogłabym zatytułować: nie wierz we wszystko, co piszą w internecie. „Kartusz z gazem kupisz w każdym sklepie” – pisali. Taaak… Choć pisali również: „Sklepy w Rejkjawiku są krótko otwarte” – czemu akurat tu nie mogli się pomylić?!
Ewa jest coraz bardziej zdenerwowana, ja natomiast cieszę się z nocnej wycieczki i zwiedzania islandzkiej stolicy. Stan na pół godziny przed północą wygląda następująco: zero otwartych sklepów i zero kartuszy z gazem. Zastanawiamy się, co z naszą wyprawą. Bez gazu nie będziemy miały co jeść. Ostatecznie wracamy na stację benzynową koło dworca BSI, błagając pana z obsługi o przeszukanie zaplecza. Uśmiechnięty sprzedawca robi coś, czego nigdy byśmy się nie spodziewały – daje nam swój własny kartusz, w połowie zużyty, ale jednak ratujący sytuację.
[paywall]
Ten miły gest przesądza o kontynuowaniu planu. O godzinie 7 rano wsiadamy w terenowy autobus, który po około czterech godzinach dowiezie nas do Landmannalaugar. Nie wyjechawszy jeszcze z miasta, kierowca zatrzymuje się na stacji benzynowej, co wykorzystuje Ewa, wyskakując z autobusu jak burza i zakupując jeszcze więcej kartuszy z gazem. Tak mogłaby się zakończyć nasza „gazowa” historia, ale ciąg dalszy nastąpi…
Tymczasem rozpoczynamy festiwal „achów” i „ochów” przemierzając islandzki interior. Ogromne przestrzenie, surowa przyroda, owce, pola geotermalne, wulkany, pojedyncze domy – to nasi towarzysze podróży. Po jakimś czasie asfalt się kończy i zaczyna się „rodeo”. Autobusem rzuca coraz mocniej. Adrenalinę pobudza fakt przejeżdżania przez rzeki, a endorfiny coraz bardziej górskie krajobrazy za oknem.
Docieramy na kemping Landmannalaugar, najpiękniejszy kemping na jakim kiedykolwiek byłam (ok. 550 m n.p.m.). Kolorowe góry otaczają go z każdej strony. Jak się okaże, to dopiero preludium. Rozbijamy namiot, po czy postanawiamy ugotować obiad. I tu historia ma swój drugi rozdział… W kuchence padł iskrownik… I znów to powiem – nie wierzcie internetom! Producent kuchenki obiecywał, że pasują do niej wszystkie kartusze, a iskrowniki są niezawodne… Nie wiemy, czy się śmiać czy płakać, bo w ramach odchudzania bagażu mamy tylko kilka zapałek. Na szczęście na tym kempingu jest trochę cywilizacji i historia kończy się triumfalnym nabyciem zapalniczki. Emocje studzimy w gorących źródłach, które są jedną z głównych atrakcji tego miejsca.
Po bardzo zimnej nocy Ewa zakupuje dodatkowe wełniane skarpety, po czym ruszamy na 55-kilometrowy szlak Laugavegur oraz jego przedłużenie, 26-kilometrowy szlak Fimmvorduhals. Według planu zajmie nam to pięć dni. Na plecach mamy po około 18 kg, co daje w kość już od pierwszego podejścia. Mimo trudu, zachwycamy się. Jest przepięknie. Żółto, pomarańczowo, czerwono, zielono, a niebiesko-czarne zbocza wyglądają zdecydowanie lepiej niż na instagramowych zdjęciach. Początkowo spotykamy kilkunastu ludzi, którzy Landmannalaugar traktują jako bazę wypadową. M.in. na wulkan Brennisteinsalda (855 m n.p.m.), na który można wejść odbijając nieznacznie z naszego szlaku. Później robi się już bardzo pusto.
Mimo że nie ma tu dużych różnic wysokości, to szlak wiedzie góra-dół, co jest dość męczące. Dodatkowo kilka kilometrów przed schroniskiem łapie nas spory deszcz. Czy nasze ubrania naprawdę nazywały się „przeciwdeszczowe”? Bardzo w to teraz wątpimy. Na szczęście zdecydowałyśmy się na opcję spania w chacie Hrafntinnusker, gdzie nie ma pryszniców i ciepłej wody, ale za to jest suszarnia. Przełęcz (1050 m n.p.m.), na której znajduje się chata, słynie ze złej pogody i silnych wiatrów. Utarło się nawet określenie „noc latających namiotów”. To przekonało nas, by spać w domku. Tym razem wiatr może nie jest tak silny, ale jest bardzo mrocznie, zimno (zaledwie 2 stopnie Celsjusza) i pada deszcz.
Ranek wita nas chłodem, ale już brakiem deszczu, choć niebo dalej usłane jest chmurami. Dziś czekają nas przeprawy przez rzeki. Znów chodząc góra-dół napotykamy liczne strumienie, choć na razie nie wymagają od nas zdjęcia butów. Krajobraz się zmienił. Czujemy się jak na innej planecie. Ziemia jest czarna, wulkaniczna, co jakiś czas poprzecinana białymi czapami śniegu lub zadziwiająco jaskrawo-zielonymi płatami czegoś przypominającego mech. Przechodzimy obok pól geotermalnych z buchającą z ziemi parą. Od czasu do czasu czuć specyficzny zapach siarki.
Po około 6 km znajdujemy się w najładniejszym, moim zdaniem, miejscu na szlaku. W oddali, wokół jeziora Alftavatn (wysokość lustra wody to ok. 15 m n.p.m.) widowiskowo piętrzą się zielone szczyty, wyglądające jak wyjęte z Hobbita. 200-metrowe dość strome zejście do jeziora trochę utrudnia podziwianie tej niecodziennej panoramy. Dalej szlak się wypłaszcza i prowadzi wzdłuż rzeki, którą w końcu przyjdzie nam przejść w bród.
To pierwsza nasza rzeka, więc emocji jest sporo. Rozwieszona nad wodą lina wyznacza miejsce teoretycznie najbardziej dogodne do jej przekroczenia. Ściągamy buty, podwijamy nogawki i nim się obejrzę, Ewa jest już po drugiej stronie. Teraz czas na mnie. Woda jest totalnie lodowata, więc nawet po tak krótkim odcinku, czuję jakby wbito mi w stopy miliony igieł.
Idziemy w kierunku jeziora Alftavatn. W pewnym momencie mamy problem z rozpoznaniem, jak właściwie przebiega szlak. Ostatecznie przechodzimy jeszcze jeden potok, tym razem po kamieniach, ale nie do końca suchą stopą.
Przy jeziorze jest kolejny kemping, jednak postanawiamy iść kilka kilometrów dalej do Hvanngil i przekraczamy jeszcze jedną rzekę. Końcówka dzisiejszego, raczej słonecznego dnia, to wyścig z deszczem. Ciemne chmury ewidentnie idą w naszą stronę, więc włączamy piąty bieg. Wpadamy na pole namiotowe jak burza i na totalnym speedzie rozkładamy namiot, pilnując, by wzmagający się wiatr nie porwał naszych rzeczy. Szczęśliwe, że zdążyłyśmy, idziemy się zameldować do dość odległej recepcji.
Spotykamy młodą Brytyjkę, która uświadamia nam, że obok chatki też jest miejsce na namiot, a tu zdecydowanie mniej wieje. Składać namiot i rozbijać znowu? Tego byśmy nie chciały. Postanawiamy iść na łatwiznę. W całości przenosimy rozłożony już namiot, płacząc przy tym ze śmiechu i czując dziecięcą radość z tej komicznie wyglądającej sceny.
Świt budzi nas pięknym słońcem. Dziś planujemy przejść ostatnie 27 kilometrów szlaku Laugavegur. Praktycznie na starcie budzi nas - lepiej niż kawa - lodowata woda rzeki, którą przekraczamy.
Krajobraz zmienia się po raz kolejny. Idziemy płaskim powulkanicznym terenem. Niemal wszystko dookoła jest czarne. Jak okiem sięgnąć, nie ma nikogo oprócz nas. Słońce praży na tyle, że idę w krótkim rękawie. Droga dłuży się niemiłosiernie, a w głowie dźwięczy mi melodia: „droga długa jest, nie wiadomo gdzie jej kres…”. Morale spada.
Z niecierpliwością wypatrujemy kempingu Emstur Botnar, gdzie odpoczniemy i porządnie się najemy. Od ciężkiego plecaka bolą mnie ramiona. Ewa ratuje mnie maścią przeciwbólową, w której działanie tak wątpiłam – odwołuję wszystko!
Do końca dnia spotykamy zaledwie dwie osoby. Teraz znów robi się bardziej górzyście. Przechodzimy przez kanion rzeki. Pojawia się pierwsza roślinność, której od początku szlaku praktycznie nie było. W oddali majaczą odnogi rozlanej po dolinie rzeki Thronga. Mamy świadomość, że jeszcze przyjdzie nam się z nią zmierzyć.
Po jakimś czasie dochodzimy do brzegu. Siadam, żeby zdjąć buty, a gdy po chwili chcę wstać, jestem na tyle zmęczona, że nie mam siły się podnieść. Próbuję kilka razy i śmieję się coraz bardziej, co niczego nie ułatwia. W końcu się ogarniam i zaczynamy przeprawę.
Przechodzimy przez kilka odgałęzień Throngi. Idzie nam dobrze, aż w końcu stajemy na skraju ostatniej przeprawy, która zdecydowanie nas zaskakuje. Nurt jest wartki, a przez wzburzoną, mętną wodę nie widać, jak jest głęboko. Kluczymy nam brzegiem szukając najlepszego miejsca do przejścia. Ale żadne nie wydaje się dobre. Nie mamy jednak wyboru, bo innej drogi nie ma, a do najbliższej cywilizacji mamy jakieś 15 km.
W końcu zdejmujemy spodnie, przeczuwając, że będzie dość głęboko. Idziemy badając dno kijami trekkingowymi. W pewnym momencie woda wyrzuca mi kije na powierzchnię, a ja z całych sił zapieram się nogami, żeby nurt mnie nie porwał. Wody mam powyżej połowy uda. W końcu robi się płycej, ale na końcówce wpadam jeszcze po same pachwiny. Kosztuje to nas sporo emocji. Nie wyobrażam sobie przejścia przez tą rzekę, gdy wody jest jeszcze więcej.
W końcu docieramy do Langidalur, ostatniego kempingu na szlaku Laugavegur. To urokliwe miejsce jest sercem słynnego regionu Thorsmork. Tu można zakończyć wyprawę i wrócić do Rejkjawiku lub iść dalej szlakiem Fimmvorduhals. Rozbijamy namiot.
Okazuje się, że naszym sąsiadem jest Polak. Mówi nam, że jutro jest ostatni dzień ładnej pogody (nam nie działał internet). Decydujemy się więc przejść 26-kilometrowy szlak Fimmvorduhals w jeden dzień, a nie jak wcześniej zakładałyśmy w dwa. Na dzień dobry rzeka Krossa zapewnia pełne pobudzenie. Znów trzeba ją przejść wielokrotnie, a my gubimy się w jej rozgałęzieniach. Schodzi nam na to dużo czasu. Potem kawałek płaskiego terenu i dzida w górę. Z 27 m n.p.m. drapiemy się na 1098 m n.p.m., by później zejść do leżącego niedaleko oceanu Skogar. Znów jesteśmy same. Jeszcze nie pada, ale mocno wieje i jest dość zimno. Krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie.
Z dwóch stron otaczają nas wulkany pokryte lodowcami. Wulkanicznym terenem idziemy na przełęcz między nimi, przy okazji gubiąc szlak. Nie ma tu zasięgu, ani internetu. Ostatecznie ratuje nas papierowa mapa. Magma nie jest wymarzonym podłożem do chodzenia. Po chwili jednak lądujemy na śniegu, potem na obsypującym się powulkaniczym zboczu, a następnie na lodowcu, początkowo lekko unoszącym się w górę, później pofalowanym, pokrytym błotem i totalnie śliskim. Znów szukamy przejścia.
Tuż obok schroniska Baldvinsskali skały są czerwone i czujemy się jak na Marsie. Mocno już zmęczone, chwilę rozważamy czy zostać tu na noc. Nieprzyjazne warunki do spania pod namiotem skutecznie nas zniechęcają. Idziemy dalej. Kosmiczny krajobraz towarzyszy nam jeszcze jakiś czas, po czym znów się zmienia, tym razem na bardziej zielony.
Szlak wiedzie wzdłuż rzeki Skoga, która raczy nasze oczy kilkunastoma wodospadami, z kończącym szlak i najbardziej znanym Skogafoss. Choć zgodnie stwierdzamy, że zdecydowanie nie jest najpiękniejszy. Spotykamy tu sporo ludzi, bo przy wodospadzie znajduje się okazały kemping. Resztkami sił rozbijamy namiot i w ramach świętowania wypijamy napój zakupiony w tutejszym sklepiku.
Jestem absolutnie wdzięczna Ewie, że wpadła na tak genialny pomysł. Zostawiłam cząstkę siebie w małym zielonym namiociku pośród Tęczowych Gór, w dzikiej naturze jeszcze nie skażonej działalnością człowieka, w zimnej wodzie lodowcowych rzek, w zadziwiającej ciszy i pustce islandzkich bezkresów… Jeszcze tam wrócę.
Laugavegur to 55-kilometrowy najpopularniejszy szlak pieszy Islandii, prowadzący przez interior, czyli wnętrze wyspy. Łączy dwa chętnie odwiedzane przez turystów miejsca: Landmannalaugar oraz Thorsmork (a dokładniej kemping Langidalur). Jest uznawany za jeden z najpiękniejszych szlaków świata.
Fimmvorduhals to 26 km szlaku pomiędzy Thorsmork (kempingiem Langidalur) a położoną niedaleko wybrzeża Oceanu Atlantyckiego miejscowością Skogar. Z powodzeniem można go połączyć ze szlakiem Laugavegur.
Nazwa Fimmvorduhals pochodzi od przełęczy o tej samej nazwie, przez którą wiedzie szlak. Przełęcz rozciąga się pomiędzy dwoma aktywnymi wulkanami: Eyjafjallajökull oraz Katla.
Ten pierwszy wybuchając w 2010 r., sparaliżował ruch lotniczy nad Europą na kilka tygodni. Podczas erupcji Eyjafjallajökull powstały dwa nowe kratery Magni i Modi, na które można wejść. Z kolei Katla to wulkan, który według wszelkich badań i pomiarów, wkrótce da o sobie znać.
Ze względu na niższą cenę, wybrałyśmy połączenie lotnicze z Gdańska do Keflaviku z przesiadką w Oslo - liniami Norwegian Airlines z bagażem 23 kg w cenie 1120 zł. Wracałyśmy bezpośrednio do Warszawy liniami Wizz Air za 890 zł. Na Islandię można bezpośrednio dolecieć Wizz Air z Warszawy, Gdańska oraz Katowic. Bezpośredni lot trwa około 4 godzin.
Śpimy na polach namiotowych przy kempingach: Landmannalaugar, Hvanngil, Langidalur oraz Skogar. Jedyny nocleg w chatce Hrafntinnusker Hut (cena: około 462 zł/noc).
Nocleg w Rejkjawiku - Igdlo Guesthouse, Gunnarsbraut 46, cena: 57,20 euro/os./doba.
Loty, noclegi, przejazdy, ubezpieczenie to koszt około 4,5 tys. zł. Jedzenie brałyśmy z Polski, głównie w postaci liofilizatów. Woda na szlaku była darmowa.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie