17 lutego 1980 roku Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki zdobyli Mount Everest. To było pierwsze zimowe wejście na Dach Świata. W tym roku obchodzimy 45. rocznicę tego wydarzenia. Przypominamy tekst, który ukazał się z okazji 40-lecia tego wyczyny. Pojawił się on w wydaniu nr 01/2020 "Na Szczycie".
W czerwcu 1950 roku Maurice Herzog i Louis Lachenal stanęli na Annapurnie, stając się pierwszymi w dziejach zdobywcami ośmiotysięcznego kolosa. W 1953 roku Edmund Hillary i Tenzing Norgay dumnie wkroczyli na karty encyklopedii dzięki wejściu na najwyższą górę globu – Mount Everest. Padały kolejne szczyty aż w 1964 roku chińska ekspedycja osiągnęła wierzchołek Sziszapangmy i... było po wszystkim. Ludzie stanęli na każdym z 14 ośmiotysięczników rozsianych po Himalajach i Karakorum.
Na liście pierwszych zdobywców nie ma wspinaczy znad Wisły, gdyż Polacy od wielkiej eksploracji byli skutecznie oddzieleni żelazną kurtyną. Ale to nie znaczyło, że nie chcieli zapisać się w historii. Tym bardziej, że na Nanda Devi East (7434 m n.p.m.) weszli już w 1939 roku.
Pierwszym znakiem tego, że polski himalaizm po wojnie się odradza, była wyprawa na najwyższy szczyt Afganistanu, Noszak (7492 m n.p.m.). W 1960 roku dokonano drugiego w dziejach wejścia na tę górę. Łupem przybyszów z tajemniczego PRL-u padały też inne siedmiotysięczniki, ale to było zbyt mało, by zasiąść w górskim panteonie. Skoro więc nie można było wygrać w istniejących już dyscyplinach, trzeba było wymyślić nową.
Za ojca himalaizmu zimowego uważa się Andrzeja Zawadę, ale śmiały plan, by zakosztować zimy w najwyższych górach, wyszedł ze środowiska warszawskiego, do którego należeli między innymi Wanda Rutkiewicz, Janusz Kurczab, Jan Holnicki-Szulc czy Janusz Onyszkiewicz. Za cel znów obrano Noszak.
– To w tym środowisku akademicko-klubowym powstał pomysł, żeby pojechać zimą w góry wysokie. Aby wzmocnić skład, dołączono Tadeusza Piotrowskiego ze Szczecina, a kierowanie powierzono właśnie Zawadzie – wspomina himalaista Leszek Cichy.
To Piotrowski i Zawada 13 lutego 1973 roku stanęli na szczycie najwyższej góry Afganistanu i... dokonali niemożliwego. Sam Edmund Hillary twierdził bowiem, że zimą powyżej 7000 m n.p.m. nie ma życia. Polacy pokazali, że się mylił.
– Myślę, że pierwszym impulsem dla zorganizowania wyprawy na Everest był właśnie Noszak – sugeruje Leszek Cichy.
Kolejna okazja, by zobaczyć, jak wygląda himalajska zima, pojawiła się nieco przypadkowo w 1974 roku. Opóźniła się wówczas jesienna wyprawa na Lhotse (8516 m n.p.m.).
25 grudnia Andrzej „Zyga” Heinrich i Zawada dotarli do wysokości 8250 m n.p.m. dowodząc, że himalaizm zimowy na ośmiotysięcznikach nie jest mrzonką.
Wtedy o zimowym ataku na Everest zaczęto myśleć poważnie. W 1977 roku zarząd Polskiego Związku Alpinizmu zatwierdził projekt wyprawy z Zawadą jako kierownikiem, a do Nepalu skierowano oficjalną prośbę o pozwolenie. W marcu 1979 roku wydano permit na wyprawę letnią, która miała wyruszyć wiosną 1980 roku. Było to kluczowe, by z najwyższym szczytem świata zmierzyć się także zimą. Oficjalne potwierdzenie, że taką próbę będzie można podjąć przyszło 22 listopada 1979 roku. Pierwsza w dziejach zimowa wyprawa na ośmiotysięcznik stała się faktem.

Od oficjalnej zgody do planowanej wyprawy był zaledwie miesiąc i prowadzone w ekspresowym tempie przygotowania obrosły legendami. Pojawiły się nawet teorie, że nepalscy urzędnicy zwlekali z wydaniem pozwolenia, ponieważ nie wiedzieli, o co Polakom chodzi. Rzeczywistość była inna. Przede wszystkim bano się, że sprytni mieszkańcy dziwnego kraju nad Wisłą chcą obejść przepisy, gdyż liczba wydawanych pozwoleń na dany szczyt była mocno ograniczona. Tym samym do najpopularniejszych gór były kolejki niczym po papier toaletowy w PRL-u.
– Na wejście na najwyższe szczyty trzeba było czekać nawet 10 lat. Zezwolenie na zimową wyprawę mogło być odbierane jako próba ominięcia kolejki – tłumaczy Leszek Cichy. Druga kwestia dotyczyła bezpieczeństwa. – Lokalne władze bały się, że zimowa wyprawa to narażanie Szerpów na utratę zdrowia, a nawet życia.
Mitem jest także to, że całą ekspedycję trzeba było przygotować od podstaw.
– Zorganizowanie wyprawy zimowej było możliwe dzięki temu, że wcześniej dostaliśmy zezwolenie na nową drogę na filar południowy. Trzeba było dokupić i dopakować tylko to, co było potrzebne zimą. Ale oczywiście szaleństwo organizacji tej wyprawy było ogromne – przyznaje Cichy.
Sporo rzeczy załatwiano pospiesznie i dzięki znajomościom. I nie chodziło tylko o sprzęt. Do Nepalu należało się jeszcze dostać, a na tańszy wariant, czyli podróż samochodami, było już za późno. Zawada w PZA musiał więc wywalczyć pieniądze na bilety lotnicze.

A kto miał lecieć? Tutaj także działano z wyprzedzeniem. Jeszcze zanim było wiadomo, że wyprawa będzie mogła się odbyć, Andrzej Zawada rozesłał do kilkudziesięciu wspinaczy ankietę, w której pytał, czy chcą wziąć udział w letniej, czy zimowej próbie zdobycia Everestu. Grudniowego wyjazdu w ogóle nie brało pod uwagę wielu himalaistów, mających według planów kierownika grać główne role. Sceptyczna była także większość wspinaczy, którzy mieli okazję posmakować zimy na Lhotse.
– Opowiadali legendy o tym, jaka pogoda panowała w bazie. A to jest przecież ta sama baza, z której rusza się na Everest. Zdecydowana większość zapisywała się więc na lato – mówi Cichy, który od razu znalazł się w zimowym składzie.
Nie było w nim za to Krzysztofa Wielickiego. – Chciałem jechać zimą, ale zostałem wybrany do ekipy wiosennej, ponieważ na liście byli inni, bardziej doświadczeni koledzy. Szybko okazało się jednak, że Kazimierz „Dżak” Rusiecki i chyba Wojtek Wróż z Poznania nie mogli pojechać. Skoro zwolniło się miejsce, to zaproponowano je mnie – wspomina Wielicki.
Ostatecznie powstał skład, który tworzyli: kierownik Andrzej Zawada, jego zastępcy Ryszard Dmoch oraz Zygmunt Andrzej Heinrich, filmowcy Józef Bakalarski i Stanisław Jaworski, radiooperator Bogdan Jankowski, lekarz Robert Janik oraz wspinacze: Leszek Cichy, Krzysztof Cielecki, Walenty Fiut, Ryszard Gajewski, Jan Holnicki-Szulc, Janusz Mączka, Aleksander Lwow, Kazimierz Olech, Maciej Pawlikowski, Marian Piekutowski, Ryszard Szafirski, Krzysztof Wielicki oraz Krzysztof Żurek.
Pierwsi uczestnicy do bazy dotarli 31 grudnia 1979 roku, a do 4 stycznia następnego już roku cały zespół był w komplecie u stóp najwyższej góry globu. Polacy do pomocy mieli pięciu Szerpów, których praca została obwarowana pewnym zastrzeżeniem.
– Zezwolenie obejmowało okres od 1 grudnia do 28 lutego. Ale gdy byliśmy na briefingu przed wyprawą, tragarze zgłosili problem. Jeśli będą na niej do końca lutego, to stracą szansę, by załapać się na ekspedycje wiosenne – wspomina Cichy.
Zawada chciał uniknąć problemów, więc przystał na propozycję, by akcję górską prowadzić do 15 lutego, dzięki czemu do końca miesiąca Szerpowie zdążą zejść do Namche Bazar, himalajskiej osady na wysokości około 3440 m n.p.m.
Początek wyprawy nie zapowiadał problemów z dotrzymaniem obiecanego terminu. Pogoda dopisywała, a Zawada w oryginalny sposób zagrzewał uczestników do walki.
– Mówił, że wiatr będzie tak straszny, że nie da się ruszyć z bazy. A gdy zaczynało wiać, to stwierdzał, że to jeszcze nie są te najgorsze wichury – wspomina Leszek Cichy.
– Zawsze mówił, że to taki zefirek. Tak nas dopingował – wtóruje mu Krzysztof Wielicki.
Opowieści o huraganach wiejących zimą w Himalajach nie są jednak wyssane z palca. Boleśnie przekonał się o tym Krzysztof Żurek, którego silny wiatr oderwał od poręczówki. Himalaista na szczęście przeżył, ale dla niego wyprawa się zakończyła.
Jednak w ostatnich dniach stycznia przyszedł kres dobrej pogody, a zefirek na długo uniemożliwił postępy w pojedynku z górą. Bojowo nastawieni himalaiści zaczęli tracić wiarę w sukces.

Gdy aura w końcu się poprawiła, to niebezpiecznie zbliżał się 15 lutego. Nepalczycy zaczęli więc bardzo rygorystycznie podchodzić do tej daty, która miała kończyć wyprawę. Zawada walczył o to, aby oficjalnie przedłużono akcję górską. Zezwolenie udało się załatwić, ale termin przesunięto tylko o dwa dni.
– To było dobre ze względów dyplomatycznych, ale przecież brak zgody nie zatrzymałby naszego ataku szczytowego – przyznaje Leszek Cichy.
Niestety, liczba osób zdolnych do szturmu mocno zmalała. Krzysztof Żurek wrócił do Polski, inni nie mieli sił lub stracili wiarę w sukces. Doszło też do pewnego wydarzenia, o którym starano się potem nie mówić. A mianowicie zaginął… Andrzej Zawada.
– Kierownik z Szafirskim wyszli na przełęcz, żeby zanieść lepszy namiot. Było już trochę ciemnawo, a Andrzej chyba był bez okularów i w czasie zejścia nie mógł znaleźć lin. Przez radio poprosił, żebyśmy po niego wyszli – opisuje Wielicki.
I tak 14 lutego rozpoczęła się nocna akcja ratunkowa.
– Nasz radiowiec Bogdan Jankowski podał informację, że Zawada zaginął. Ale próbowano ją zdementować tak szybko, jak się dało, żeby tylko uniknąć paniki. Zresztą sam Andrzej nie chciał tego nagłaśniać – wyjaśnia Cichy.
Niespodziewana akcja ratowania kierownika sprawiła, że biorący w niej udział wspinacze musieli się zregenerować. Kolejne szanse znikały – źle poczuł się Ryszard Gajewski, co wykluczyło z walki zakopiańczyków (oprócz Gajewskiego był Maciej Pawlikowski), a to właśnie w nich upatrywano nadziei na sukces. 15 lutego Heinrich i Szerpa Pasang podjęli próbę zaatakowania szczytu, ale dotarli do wysokości 8350 m n.p.m. i zawrócili. Decyzja „Zygi” o odwrocie – wynikająca zapewne z jego ogromnej ostrożności – zdenerwowała Zawadę. Oznaczało to bowiem, że na placu boju zostali już tylko 30-letni wtedy Wielicki i o dwa lata młodszy Cichy. 17 lutego wspólnie rozpoczęli decydujący szturm na szczyt.
- Wiedziałem, że to jedyna próba, którą możemy zrobić. Czułem, że na naszych barkach spoczywa ewentualny sukces. Po nas już nie było nikogo, kto chciałby i mógłby spróbować – wspomina Wielicki.
Po wspinaczce trwającej 7,5 godziny Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki dotarli zimą na dach świata. Na szczycie zostawili między innymi polską flagę, różaniec i krzyż od matki Stanisława Latałły, który zginął w 1974 na Lhotse. Trudne zejście przemęczonym wspinaczom ciągnęło się w nieskończoność, ale obaj bezpiecznie dotarli do namiotu. Zejście do bazy zajęło im kolejne dwa dni.
Co istotne, podczas całej wyprawy korzystano z dodatkowego tlenu, dzięki któremu organizm wolniej się wychładza, co wpływa korzystnie na kondycję fizyczną i psychiczną wspinaczy. Wprawdzie już w maju 1978 roku Peter Habeler i Reinhold Messner zdobyli Everest bez takiego udogodnienia, ale nikt nawet nie myślał, by z tlenu rezygnować podczas himalajskiej zimy. Andrzej Zawada nakazał, aby korzystać z niego powyżej obozu III. A jak wyglądało to w czasie decydujących chwil wyprawy?
– Po wyjściu z trójki mieliśmy po jednej butli. Potem w obozie IV na Przełęczy Południowej spaliśmy z tlenem. Używaliśmy go także w czasie samego ataku szczytowego i podczas fragmentu zejścia, ale skończył się nam na Wierzchołku Południowym. Potem jeszcze w obozie IV mieliśmy z Krzyśkiem pół butli na dwóch i dalej schodziliśmy już bez tlenu – opisuje Leszek Cichy.
Jak wielkim dokonaniem było zimowe wejście z 1980 roku? W ciągu 40 lat odnotowano tylko dwa wejścia na Everest po 20 grudnia. Dokonali tego Japończyk Yasuo Kato w 1982 roku oraz Koreańczyk Heo Young-Ho i Ang Rita Szerpa pięć lat później. Tamte wyprawy zaczynały jednak działać jesienią, więc ekspedycja Zawady pozostaje na razie jedyną, która zdobyła najwyższą górę świata, działając wyłącznie zimą.

Nic więc dziwnego, że sukces Polaków robił ogromne wrażenie. W kraju cała everestowska ekipa uznawana była za bohaterów. Pojawił się jednak problem, ponieważ informację o epokowym dokonaniu wysłano nie tylko do Warszawy, ale także do Watykanu.
– Władza nie zareagowała najlepiej na to, że telegram najpierw wysłano do papieża – wspomina Krzysztof Wielicki.
– Od razu doniesiono, że taka depesza do Rzymu poszła. W dodatku krzyżyk od matki Stanisława Latałły w opowieściach urósł do rozmiarów tego na Giewoncie. W efekcie nie dano nam odznaczeń, które mieliśmy dostać, a na lotnisku nie przywitał nas Edward Gierek, chociaż go zapowiadano – dodaje Leszek Cichy.
Nie znaczyło to, że himalajskich herosów zepchnięto na margines. W dowód uznania przyznano choćby kilka talonów na maluchy, które Andrzej Zawada i Bogdan Jankowski rozdzielili między uczestników wyprawy.
Nie wszyscy byli jednak szczęśliwi. Sukces Polaków pokrzyżował plany Reinholda Messnera, który chciał, by pierwszym zimowym wejściem na ośmiotysięcznik zakończyła się przygotowywana przez niego wyprawa na Czo Oju. Tyrolczyk forsował więc teorię, że Polacy nie dotrzymali terminu pozwolenia. Temat ten poruszył na zjeździe Międzynarodowej Federacji Związków Alpinistycznych (UIAA), ale polski delegat – znany i ceniony w środowisku Józef Nyka – był na to przygotowany. Zrobił kilkadziesiąt kopii dokumentu, w którym Nepalczycy potwierdzają, że Polacy weszli na Everest zimą 1979/80 roku.
– Nyka rozdał je wszystkim delegatom i Messner już nigdy do tematu nie wrócił – opisuje Leszek Cichy.
Inne głosy krytyki były ledwie słyszalne w chórze podziwu. Wejście Cichego i Wielickiego na zawsze zmieniło bowiem himalaizm i zdeterminowało cele wypraw na kolejne lata.
– Myślę, że to wejście było bardzo ważne. Bo trzeba zadać sobie pytanie, co by było, gdyby nam się nie udało. Koledzy ze środowiska mogliby uznać, że zimą w Himalajach nie da się wspinać. A tak widzieli, że zdobyliśmy najwyższy szczyt, więc inne tym bardziej są w zasięgu. Poczuli bluesa i uznali, że to ich szansa, by zapisać się w historii – ocenia Krzysztof Wielicki.
Polskich wspinaczy z biegiem lat ochrzczono „lodowymi wojownikami”, ale tamtej zimy byli raczej „lodowymi muszkieterami”. Bo do sukcesu przyczyniła się cała ekipa.
– To był zespół typu „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Nie było żadnego kunktatorstwa. Każdy pracował na to, by ktoś stanął na szczycie. To się już później nie powtórzyło – przyznaje Wielicki.
Dziś trwają zmagania z K2, więc rodzi się pytanie, dlaczego nie udaje się odtworzyć tamtej chemii wśród członków współczesnych wypraw.
– Obecnie jest coraz mniej zespołowości w każdej dziedzinie życia, nie tylko we wspinaniu. Media chcą wiedzieć, kto wszedł, kto coś zrobił, ile ma dzieci, gdzie mieszka. Nikogo nie interesuje zespół. Wtedy to nie było ważne. Czuliśmy, że to jest nasz wspólny wysiłek i wspólne przedsięwzięcie. Teraz każdy chce na siebie pracować i osiągnąć sukces nawet wtedy, gdy jedzie na wspólną wyprawę – porównuje Wielicki. Jego zdaniem nie oznacza to jednak, że kiedyś ludzie byli lepsi. – Po prostu zmieniła się sytuacja cywilizacyjna i medialna – konstatuje.
Jest jednak nadzieja, że być może uda się nawiązać do dawnych himalajskich wzorców. Wielicki przyznaje bowiem, że podczas ostatniej wyprawy na K2 widział wspinaczy, którzy chcieli pracować dla wspólnego dobra i nie zależało im, by to oni musieli stanąć na szczycie. Ale nazwisk nie zdradza.

Sukces ekipy prowadzonej przez Andrzeja Zawadę zapoczątkował nie tylko epokę zimowego podboju gór wysokich, ale także coś równie ważnego... przyjaźń. Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki poznali się na początku lat 70. w słowackich Tatrach, lecz nigdy wspólnie się nie wspinali. Także podczas samej wyprawy na Evereście ich drogi długo się nie schodziły.
– Na początku wspinałem się z „Zygą”, ponieważ chciałem uczyć się od kogoś doświadczonego a potem z Mańkiem Piekutowskim. Z Leszkiem nigdy wcześniej nie wiązałem się liną – wspomina Wielicki. Połączył ich los.
– Mój partner, Janek Holnicki zachorował, natomiast partner Krzyśka, czyli Walek Fiut zszedł do bazy. Krzysiek i ja postanowiliśmy zostać. Wiedzieliśmy, że jeśli zejdziemy, to nie będziemy już mieli czasu na kolejny atak. Nasz zespół stworzył się więc samoistnie – opisuje Cichy.
Linę w końcu rozwiązali, ale przyjaźń pozostała do dziś.
– To wejście nas połączyło – wyznaje Wielicki. Wątpliwości nie ma także Cichy.
– Trudno kończyć przyjaźń, gdy ma się tak silne, wyraziste wspomnienia. Na dodatek z tak fantastycznym zakończeniem. Razem dokonaliśmy rzeczy niemal niemożliwej – wspomina.
Potem – już jako zespół – wspinali się między innymi na K2 czy Lhotse. Chociaż ich życiowe ścieżki potoczyły się nieco inaczej, gdyż Wielicki został zawodowym himalaistą a Cichy nie chciał rzucać pracy dla gór i robił karierę w bankowości.
Dziś obaj chodzą w koronach. Krzysztof w 1996 roku został piątym zdobywcą wszystkich ośmiotysięczników, a Leszek jako pierwszy Polak skompletował Koronę Ziemi. Jest szansa, że wspólnie wrócą w góry wysokie zakończyć to, co zaczęli 40 lat temu.
– Jeśli Krzysztof pojedzie na K2, to zgłaszam się na uczestnika wyprawy. Na dużych regatach oprócz kapitana, sternika i bosmana jest ktoś taki jak taktyk. I taką rolę doradcy, a do pewnej wysokości także aktywnego uczestnika, mógłbym pełnić – zapewnia Cichy. – Nie wykluczam takiego rozwiązania. Mógłby jechać, choćby ze względu na doświadczenie – odpowiada Wielicki, słysząc o pomyśle przyjaciela.
Gdyby okazało się, że duet, który rozpoczął podbój zimowych ośmiotysięczników, także wspólnie go zakończył, byłaby to historia, po którą musi sięgnąć Hollywood.
W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "Himalaizm 2.0".
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie