Reklama

Pole, Pole... na Kilimandżaro – Twoja droga na Dach Afryki


Wejście na Kili to zmieniające się krajobrazy: od tropikalnych lasów po surową, skalistą pustynię. Każdy dzień to nowe wyzwania jak zmęczenie, wysokość, zimno, ale też niezapomniane widoki. I poczucie, że ta wędrówka to coś więcej niż tylko zdobycie szczytu. To podróż przez krainę kontrastów, spotkania z niezwykłymi ludźmi i przede wszystkim szkoła cierpliwości. 


 

Pole, Pole…, czyli na Dach Afryki 

 

 

- Good morning! Ginger tea! - głowa tragarza pojawia się w wejściu do mojego namiotu,  a jego radosny głos oznacza tylko jedno – nowy dzień na Kilimandżaro właśnie się zaczyna. 

Od pierwszego dnia wyprawy ten poranny rytuał stał się nieodłącznym elementem mojej codzienności. Parujący kubek imbirowej herbaty wręczany mi o poranku, to nie tylko sposób na rozgrzanie się w chłodnym, górskim powietrzu, ale także subtelne przypomnienie, że każdy kolejny krok przybliża mnie do celu – legendarnego szczytu Uhuru na wysokości 5895 m n.p.m.

Reklama

Przede mną jeszcze wiele godzin marszu przez zmieniające się krajobrazy: od tropikalnych lasów po surową, skalistą pustynię. Każdy dzień to nowe wyzwania jak zmęczenie, wysokość, zimno, ale też niezapomniane widoki i poczucie, że ta wędrówka to coś więcej niż tylko zdobycie szczytu. To podróż przez krainę kontrastów, spotkania z niezwykłymi ludźmi i szkoła cierpliwości, w której jedyną słuszną zasadą jest: pole, pole – powoli, krok za krokiem, aż na Dach Afryki.

 

 

DZIEŃ 1. Pierwsze kroki ku szczytowi

Wszystko zaczęło się u podnóża góry, w bramie Machame (1800 m n.p.m.) – miejscu, gdzie kończy się cywilizacja, a zaczyna prawdziwa przygoda. Jeszcze chwilę temu wsłuchiwaliśmy się w gwar miasta Moshi, a teraz otacza nas gęsty, wilgotny las deszczowy. 

Reklama

Trasa Machame, po której będziemy się wspinać, uchodzi za jedną z najpiękniejszych na Kilimandżaro. Choć jest bardziej wymagająca od pozostałych, zyskała popularność dzięki swojej malowniczości. Inna niż pozostałe, bo zamiast schronisk czy chat, nocuje się w namiotach. Mimo że sama góra nie przedstawia wielkich trudności technicznych, jej wysokość to prawdziwe wyzwanie. Kilimandżaro nie jest trudne, ale wymagające. Tutaj liczą się nie tylko mięśnie, ale przede wszystkim głowa, silna psychika i determinacja.

Nasza grupa to fascynująca mieszanka różnych charakterów. Łącznie jest nas około 80 osób! 14 wspinaczy i około 60 osób z tanzańskiej agencji. Sporo. Przewodnicy, kucharze, tragarze – wszyscy dbają o to, byśmy czuli się bezpiecznie. To nie tylko kwestia komfortu, ale i tanzańskiego prawa: aby wejść na Kilimandżaro, trzeba mieć wsparcie profesjonalistów. Dzięki temu okoliczni ludzie mają zatrudnienie, a park kontroluje liczbę turystów. Zanim ruszymy w górę, każdemu z nas sprawdzają wagę plecaka, dokumenty i wydają pozwolenia. Tylko wtedy możemy przekroczyć bramę Parku Kilimandżaro. 

Reklama

 

Przeczytaj nowe e-wydanie Magazynu Na Szczycie

Początek wędrówki to tropikalny las,  jest gorąco i wilgotno. Choć nasza ekipa pełna zapału, natychmiast wkracza zasada, która ma nas prowadzić przez całą wyprawę: pole, pole. Słowa te będą nam towarzyszyć przez kolejne dni, przypominając, że kluczem do sukcesu jest powolne, regularne tempo – wszystko w trosce o odpowiednią aklimatyzację.

Po kilku godzinach marszu docieramy do obozu Machame (2835 m n.p.m.).  Zmęczenie nie jest jeszcze wielkie, jednak zmieniająca się roślinność i powoli rosnąca wysokość przypominają, że to dopiero początek naszej drogi. Zaplecze sanitarne w obozie nie zaskakuje nikogo, ale też oczekiwania nie były zbyt wysokie. Sama myśl, że jesteśmy już na górskim szlaku, napełnia nas pozytywną energią.

Reklama

Wieczorem, przy kolacji, tragarze opowiadają o swoich doświadczeniach z Kilimandżaro. Jeden z nich, młodszy chłopak, o imieniu Hassan, z lekkim uśmiechem mówi: - Nie patrzcie na górę, nie patrzcie na wysokość, tylko na swoje kroki. I pamiętajcie, pole, pole, to jedyna zasada, by dotrzeć na szczyt.

Spojrzałam na niego, a potem w stronę szczytu. Może i miał rację – nie można myśleć o celu, tylko o drodze. Każdy krok zbliżał nas do czegoś, co zdawało się być na wyciągnięcie ręki, a zarazem pozostawało niewyobrażalnie dalekie.

Reklama

 

 

DZIEŃ 2. Powyżej granicy lasu

Po śniadaniu składającym się z owsianki, herbaty i owoców, rozpoczyna się kolejny etap marszu. Trasa prowadzi przez skaliste ścieżki, gdzie roślinność staje się coraz rzadsza, a krajobraz przypomina pustkowie.

[paywall]

Po kilku godzinach marszu, wszystko zaczyna się diametralnie zmieniać. Powietrze staje się bardziej rozrzedzone, a każdy oddech wymaga więcej wysiłku. Wokół nas rozciąga się surowszy świat, pozbawiony bujnej roślinności, a kamienisty szlak stawia większe wyzwania. To moment, kiedy wysokość zaczyna o sobie przypominać.

Reklama

- Pole, pole - powtarza przewodnik, a ja zaczynam dostrzegać w pełni sens tych słów. Żadne przyspieszanie nie ma sensu. Nie chodzi o to, by zdobyć szczyt jak najszybciej, ale by pokonać ten etap z pełną świadomością własnych granic. Każdy krok jest ważny, bo w tej podróży nie tylko ciało, ale i głowa liczą się najbardziej.

Do obozu docieramy późnym popołudniem. Jako że jesteśmy na wysokości 3700 m n.p.m., odczuwamy już znaczną różnicę – zmęczenie jest wyraźniejsze, a każdy ruch wymaga większego wysiłku. Zastanawiam się, jak to będzie dalej. Jak zareaguje moje ciało? Czy wytrzymam to wszystko? Ale patrzę na innych, na ich twarze, pełne tej samej determinacji, i wiem, że razem przejdziemy tę drogę.

Reklama

Siedząc wieczorem w obozie, znów przy kubku imbirowej herbaty, czuję, jak ważne jest, by być tu i teraz. Nie ma miejsca na zastanawianie się, co czeka na szczycie. Jesteśmy tu, na tej górze, na każdym kolejnym metrze, z każdym oddechem. Tylko tyle i aż tyle.

 

 

DZIEŃ 3. Aklimatyzacja

Wschód słońca zwiastuje początek trzeciego dnia naszej wyprawy. Po porannym posiłku, przystępujemy do rutynowego mierzenia saturacji. Każdy z nas w mniejszym lub większym stopniu czuje już, jak wysokość zaczyna oddziaływać na jego ciało. 

Reklama

Aklimatyzacja to nie tylko wyzwanie fizyczne, ale i mentalne – i to ona staje się tematem przewodnim dnia. W sumie nie ma się co dziwić, bo to właśnie dzień aklimatyzacyjny. Naszym celem jest dotarcie do Lava Tower (4600 m n.p.m.) na odpoczynek, po czym czeka nas zejście na nocleg do niżej położonego obozu. Początkowo trasa wiedzie przez płaskowyż, następnie zaczyna się strome podejście. Teraz wulkaniczne skały tworzą surrealistyczną scenerię, przypominającą obcy, niemal księżycowy świat.

Zmęczenie rośnie, każdy krok staje się wyzwaniem, ale w takich chwilach przypominam sobie słowa mojego znajomego: - Kiedy poczujesz zmęczenie, kiedy będzie Ci się wydawać, że nie dasz już rady, obróć się za siebie i popatrz ile już przeszłaś, a potem idź dalej.

Reklama

Idę. Krok za krokiem, wolniej, ale z determinacją. Po około pięciu godzinach niespiesznego marszu dochodzimy do Lava Tower – charakterystycznej formacji skalnej, która stanowi istotny punkt na trasie, szczególnie podczas aklimatyzacji. Chętni na zdobycie szczytu docierają tu, by zaaklimatyzować się do wyższej wysokości, zanim zejdą w niższe partie. Znajdujemy więc miejsce na odpoczynek i posiłek regeneracyjny, a jest w czym wybierać. Zamiast porcji ryżu, jaką serwują nam kucharze od początku wyprawy, dziś prawdziwy rarytas: frytki i kurczak.

Po dwóch godzinach relaksu, zgodnie z zasadą "przebywaj wysoko, śpij nisko", pora na zejście. Przemierzamy niemal 700 metrów w dół, do obozu Baranco (3900 m n.p.m.). To najpiękniejszy obóz na całej trasie, gdzie malownicze otoczenie staje się tłem do chwili wytchnienia.

Reklama

 

 

DZIEŃ 4. Ostatni obóz przed szczytem

Wstajemy wcześnie, bo dziś czeka nas jedno z większych wyzwań, przejście po stromej ścianie Baranco Wall. Kijki trekkingowe zostają w plecaku. Nic tu po nich, ponieważ znacznie łatwiej wspomagać się rękami. Wspinamy się ostro, pokonując strome skały. Wysiłek jest duży, ale nagroda – spektakularny widok z wierzchołka ściany – wynagradza każdy krok. Z góry roztacza się niesamowita panorama na dolinę Baranco. To w takich chwilach uświadamiam sobie, jak niewielkie wydają się wszystkie trudności, kiedy staną się częścią czegoś większego.

Po pokonaniu Baranco Wall, trasa staje się łagodniejsza. Jednak z każdym kilometrem robi się coraz zimniej. Wiatr staje się coraz silniejszy, a temperatura spada, przypominając nam o wyzwaniu, które wciąż przed nami. To chyba najbardziej uderzający moment wyprawy, kiedy przychodzi świadomość, że nie tylko musimy walczyć z górą, ale i z warunkami, które każdego dnia stają się coraz trudniejsze. Ale jednocześnie to moment, kiedy zaczynam doceniać ciszę i spokój.

Naszym celem jest obóz Barafu (4673 m n.p.m.). To najzimniejszy obóz na całej trasie, a  jego nazwa w języku suahili oznacza lód. Okolica w pełni to potwierdza. Namioty rozbija się na wąskim, kamienistym grzbiecie, narażonym na nieustanne wichury. W takich momentach zaczynam się zastanawiać, co właściwie mnie tu przyciągnęło. Czy to tylko chęć zdobycia szczytu? A może to poszukiwanie czegoś, czego nie da się uchwycić słowami – poczucie prawdziwej wolności, która pojawia się, kiedy góra stawia przed tobą tak ogromne wyzwanie?

Po kolacji staramy się jak najszybciej położyć, jednak na tej wysokości mało kto potrafi zasnąć. Wiemy, że za kilka godzin ruszymy na atak szczytowy – najważniejszy etap całej wyprawy. W powietrzu czuć napięcie, myśli krążą wokół nadchodzącej nocy. Zaczynam czuć, jak miesza się strach i ekscytacja. Wiem, że to będzie najtrudniejsza część, ale równocześnie najbardziej przełomowa. O północy zacznie się walka o szczyt, a wszystko, co do tej pory przeżyliśmy, zmierza ku temu jednemu momentowi. Większość z naszej grupy teraz naprawdę zrozumiała, co to znaczy przekroczyć własne granice.

 

 

DZIEŃ 5. Atak szczytowy

Wychodzimy na szlak chwilę po północy, owinięci w kilka warstw ubrań, skryci w ciemności. Po raz pierwszy od początku wyprawy nie musimy zwijać całego sprzętu. Po zdobyciu szczytu wrócimy do tego samego obozu, choć w tej chwili myśl o odpoczynku wydaje się odległa jak sam szczyt Kilimandżaro. Zapinamy kurtki, napełniamy termosy gorącą imbirową herbatą, poprawiamy czołówki. Ruszamy.

To najtrudniejsze godziny marszu podczas całej wyprawy. Nie chodzi o zmęczenie fizyczne,  ale o psychikę i wytrzymałość umysłu, który krzyczy, żeby się zatrzymać. Powyżej 5000 m n.p.m. każdy krok jest walką. Kamienie wydają się nie do pokonania, a tlen jest mocno rozrzedzony. Mimo to idę. Pole, pole... Powoli, krok za krokiem.

Z każdym kolejnym metrem zaczynam dostrzegać, jak surowa jest ta góra. Cisza, która nas otacza, jest niemal namacalna. Nie słychać żadnych zwierząt, żadnego wiatru – tylko nasze przyspieszone oddechy. Wysokość bierze swoje – zaczynam przysypiać podczas marszu. Nogi stają się ciężkie, myśli ulotne. Walczę z ciałem i własnym umysłem. Ale nie mogę się przecież poddać. Powyżej 5600 m n.p.m. zaczynam czuć, że mój organizm protestuje. Żołądek odmawia posłuszeństwa, ale nie ma mowy o odwrocie, to wiem na pewno. Nie mam siły na rozmowy, ale nie muszę nic mówić – wystarczy spojrzenie wymienione z towarzyszami. Wiem, że oni też walczą.

Po kilku godzinach marszu w końcu docieramy do Stella Point (5756 m n.p.m.). Stoję na krawędzi krateru i patrzę przed siebie. W oddali majaczy nasz cel – Uhuru Peak - Kilimandżaro. Wydaje się tak blisko, ale droga przez krater zajmie jeszcze ponad godzinę. I właśnie wtedy, mimo całego wyczerpania, pojawia się adrenalina. Jakaś pierwotna siła popycha nas dalej. 

Krok za krokiem… Powoli, bardzo powoli… Aż w końcu… Jest!

Dach Afryki. Uhuru Peak, 5895 m n.p.m.

Nie da się opisać tej chwili w prostych słowach. To nie jest tylko radość, to mieszanina euforii, ulgi, dumy i niedowierzania. To moment, który zapada w serce na zawsze. Patrzę na słońce, które dopiero co wzeszło, na lodowce, które wkrótce znikną na zawsze, na bezkres Afryki. Warto było dla tej chwili. Nie zostajemy długo na szczycie. Zdjęcia, uśmiechy, uściski… Wysokość przypomina o sobie z każdą minutą. Trzeba schodzić.

Zejście to inny rodzaj wyzwania. Gdy adrenalina opada, zmęczenie uderza ze zdwojoną siłą. Trzeba zejść 3000 metrów w dół. Po drodze mijamy ludzi, którzy nie mieli tyle szczęścia, zostają znoszeni na specjalnych wózkach. Ich organizmy poddały się za szybko.

Do obozu Mweka (2900 m n.p.m.) docieramy bardzo późnym wieczorem. Nie mamy siły na rozmowy, na kolację, nawet na cieszenie się tym, co właśnie osiągnęliśmy. Jest tylko jedno pragnienie; położyć się i odpocząć. To był najdłuższy, najtrudniejszy, ale i najważniejszy dzień całej wyprawy.

 

 

DZIEŃ 6. Powrót do cywilizacji

Poranek w obozie Mweka jest inny niż wszystkie dotychczasowe. Nie ma już przed nami kolejnych wysokości do zdobycia, żadnych stromych podejść ani zmagań z własnym ciałem i umysłem. Jest tylko jedno – pożegnanie.

Po śniadaniu przychodzi moment, którego nie sposób pominąć – wręczamy napiwki tragarzom. To nie jest tylko zwyczaj, to wyraz wdzięczności dla tych, którzy przez ostatnie dni dźwigali nasze namioty, jedzenie i sprzęt. W odpowiedzi rozbrzmiewa śpiew. Głosy niosą się nad obozem, a znajome dźwięki popularnej piosenki „Jambo Bwana” wypełniają poranek. To ich sposób na pożegnanie i podziękowanie za wspólną drogę. Tradycja, która powtarza się przy każdej wyprawie, ale nigdy nie traci swojego uroku.

Potem ruszamy w ostatni etap naszej podróży. Szlak prowadzi przez gęsty las deszczowy, a natura postanawia nam przypomnieć, skąd ta nazwa. Od rana leje rzęsisty deszcz. Kroczymy przez błoto po kolana, ślizgając się i balansując na śliskich korzeniach. Każdy krok przybliża nas do cywilizacji, ciepłego prysznica i miękkiego łóżka.

W końcu docieramy do bramy Mweka (1640 m n.p.m.), gdzie kończy się nasza górska przygoda. Tu czeka na nas samochód, który zabierze nas z powrotem do Moshi. Sześć dni na Kilimandżaro właśnie dobiegło końca. Ale wspomnienia, emocje i lekcje, które zabraliśmy z tej góry, pozostaną z nami na zawsze.

 

 

Kilimandżaro

Nie należy do żadnego pasma górskiego. Wyrasta samotnie z afrykańskiej równiny i dlatego już z samolotu jego widok robi wrażenie. To najwyższa, wolnostojąca góra na świecie.

Masyw Kilimandżaro to nie jedna góra, lecz trzy osobne kratery wulkaniczne. Najwyższym jest krater Kibo, którego punkt nazywa się Uhuru Peak i liczy 5895 m n.p.m. - to cel wszystkich wypraw. Drugi Mawenzi mierzy 5150 m n.p.m., natomiast najniższy krater Shira osiąga wysokość 3150 m n.p.m.

Szczyt okrywał niegdyś spory lodowiec. Naukowcy szacują, że może całkowicie zniknąć w ciągu kilkunastu lat. Od 1912 r. masyw stracił ponad 80 proc. pokrywy lodowej.

Podczas trekkingu przechodzimy przez niemal wszystkie strefy klimatyczne: od lasu deszczowego, przez wrzosowiska, pustynię alpejską, aż po lodową pustynię na szczycie.

Mimo wysokości prawie 6000 m n.p.m. wejście na szczyt nie wymaga wspinaczki. Kluczowa jest jednak dobra kondycja i aklimatyzacja. Co roku na Kilimandżaro ginie 10 osób z powodu choroby wysokościowej. 

„Pole pole” – powoli, powoli – to jedno z pierwszych słów w suahili, jakiego się nauczysz. Przewodnicy powtarzają to jak mantrę – i mają rację. Tu tempo decyduje o sukcesie.

 

Informacje praktyczne

Najlepsze warunki na zdobywanie Kilimandżaro panują od stycznia do marca oraz od czerwca do października – to pora sucha.

Najpopularniejsze szlaki na szczyt to Marangu oraz Machame. Ja wybrałam trasę Machame Route zwaną Whiskey. To sześciodniowa trasa, bardziej wymagająca fizycznie, z noclegami w namiotach, ale zdecydowanie piękniejsza widokowo. Z kolei Marangu Route zwana Coca-Cola Route to najstarsza i najłatwiejsza trasa – jedyna z noclegami w schroniskach, ale mniej widokowa. 

Trekking na Kilimandżaro to spory wydatek. Licząc opłaty za wejście do parku, przewodników, tragarzy, noclegi przed i po wyprawie, trzeba przygotować się na koszt około 3 tys. dolarów (niecałe 12 tys. zł) plus cena biletu lotniczego do Tanzanii (od 3,5 do 5 tys. zł). Jeśli nie masz sprzętu, dodatkowe koszty poniesiesz na zakup ubrań, plecaka czy śpiwora.

W Moshi, miejscowości położonej około 1 godz. drogi od lotniska Kilimanjaro International Airport, znajduje się wiele lokalnych  agencji, mających w swej ofercie wejście na szczyt. Nie ma możliwości wejścia samemu – takie jest tanzańskie prawo.

Na całej trasie nie ma pryszniców. Codziennie dostaniesz miskę z ciepłą wodą do mycia twarzy i rąk. Chusteczki nawilżane oraz ręcznik szybkoschnący to absolutny must-have.

Trzeba zabrać porządne buty, ciepły śpiwór (minimum -10 stopni Celsjusza), kijki trekkingowe, warstwy ubrań i krem z filtrem 50+ i czołówkę.. Zabierz też swoje ulubione przekąski (batony, żelki, suszone owoce). 

 

Katarzyna Juszczyk

Autorka bloga, strony na Fb i Instagramie „Wszyscy jesteśmy nomadami”, poświęconym górskim wyprawom zarówno w Polsce, jak i na świecie; odkrywaniu zabytków, w szczególności zamków i miejsc o znaczeniu historycznym, a także fotografii krajobrazowej
i makrofotografii. W swoich relacjach łączy pasję do wędrówek z zamiłowaniem do dokumentowania piękna przyrody i dziedzictwa kulturowego.

 

Tekst ukazał się w wydaniu nr 03/2025

Aplikacja magazynnaszczycie.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Aktualizacja: 17/09/2025 21:25
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo magazynnaszczycie.pl




Reklama
Wróć do