Według mnie Wielka Brytania się skompromitowała. Przez tydzień wędrówki po Walii spadło na nas ledwie kilka kropel. Zamiast ciągłego zmagania się z deszczem, wichrem i mgłą, było słońce, widoki i luksusy.
Poniższy tekst ukazał się w letnim Wydaniu Specjalnym nr 6(40)/2024.
Tekst Krzysztof Story
Legenda głosi, że tego, kto zapadnie w sen na szczycie Cadair Idris, pierwszy promień wschodzącego słońca zastanie martwym, szalonym albo poetą. Obudziłem się, zatem pierwsza opcja odpada. Żaden, najdrobniejszy nawet podmuszek weny nie popchnął mnie do tworzenia pochodzących z sąsiedniej Irlandii limeryków. Poziom szaleństwa też wydawał się na stabilnym, wczorajszym poziomie. Ziarno prawdy ze średniowiecznej legendy akurat we mnie nie wykiełkowało. Szkoda.

Dolina rzeki Dyfi, którą przekraczamy na samym początku szlaku. Poza pięknym krajobrazem to raj dla ptaków i rezerwat ornitologiczny. Zdjęcie Krzysztof Story
W tych porannych przemyśleniach towarzyszył mi widok, który doskonale tłumaczył, dlaczego akurat to miejsce obrosło tyloma legendami. Noc na szczycie jest tradycją, tak dzisiaj, jak i setki lat temu, gdy natchnienia szukali tutaj celtyccy bardowie. Stała się częścią także naszej wędrówki przez Snowdonię - najwyższe górskie pasmo w Walii.
Wybraliśmy się tu z Karoliną na tygodniowy spacer. Uwiodła nas prosta koncepcja o nazwie Snowdonia Way. To szlak zaczynający się Machynlleth i kończący w Conwy, portowym miasteczku na północy Walii. A w zasadzie dwa szlaki, bo obok nizinnego wariantu - 156 km i 6 dni - mamy do wyboru opcję „górską”. W tym przypadku to 196 km wędrówki i ponad 12 tysięcy metrów podejść. Alex Kendall, autor przewodnika po tym szlaku, proponuje rozbić go na dziewięć dni, ale wcale nie musimy go słuchać. Obie kreski na mapie przecinają się najdalej co kilkadziesiąt kilometrów, możemy więc na bieżąco dostosować trudność i długość trasy do siebie.
My na spacer mamy okrągły tydzień, nie licząc kilku kilometrów uszczkniętych z całości pierwszego dnia, gdy po południu dojechaliśmy do Machynlleth pociągiem. Od razu wybieramy wariant górski, dużo bardziej ciągnie nas w stronę odkrytych i widokowych połonin niż do lasów, dolin i wiosek (i tak przecież spędzimy w nich sporo czasu). Walia wita nas porządnie, po walijsku - wieje, pada i widać ledwie na kilka metrów. Wtedy jeszcze tego nie wiemy, ale to pierwsze i zarazem ostatnie momenty złej pogody na szlaku. To oczywiście zwykły fart, ale kwiecień i maj to dobre miesiące do wędrówki na tym terenie. Jest już dość ciepło, potrafi być naprawdę słonecznie, a nie ma jeszcze zmory wszystkich tutejszych wędrowców - namolnych meszek, które obsiadają człowieka setkami, gdy tylko się zatrzyma.
Naszą pierwszą prawdziwą noc na szlaku spędzamy właśnie na szczycie Cadair Idris (893 m n.p.m.), które urządza nam powitalny spektakl. O zachodzie słońca powoli podchodzimy granią, która z jednej strony łagodnie opada trawiastym zboczem, z drugiej urywa się skalistą ścianą, a gdzieś pod nogami złocą się wody małego górskiego jeziora. W oddali widać morskie fale, brzeg jest najwyżej kilkanaście kilometrów od kamiennego schronu na szczycie, który staje się naszym schronieniem.
Rano pakujemy się i schodzimy w stronę Dolgellau, by uzupełnić zapasy, a przede wszystkim gaz do gotowania (kartusze można dostać też w Machynlleth, ale byliśmy tam już po zamknięciu sklepu). To jedno z większych miasteczek na szlaku, ale punktów zaopatrzenia jest co najmniej kilka - w Penrhyndeudraeth (jak tu nie kochać walijskich nazw), Beddgelert, Bethesa i na mecie w Conwy znajdziemy sklepy, knajpy i wszystko inne. Nie trzeba więc nosić zapasów jedzenia na więcej niż dwa dni. Podobnie jest z wodą - w Wielkiej Brytanii problemem jest raczej jej nadmiar. Szlak przechodzi przez niezliczone strumienie, rzeki i źródła. Ja na brytyjskich szlakach nie używam raczej żadnych filtrów, ale wymaga to pewnej ostrożności i nabierania wody wysoko albo bezpośrednio ze źródła.
[paywall]
Dlaczego? Odpowiedzi przez tydzień zawsze są gdzieś w pobliżu i beczą. George Monbiot, brytyjski biolog i popularyzator nauki, powiedział mi kiedyś, że gdyby kosmici wylądowali w Walii, za gatunek dominujący na naszej planecie z pewnością uznaliby owce. Nie żartował. W kwietniu dopiero co przyszło na świat nowe pokolenie „dominatorów”, które dopiero uczy się, jak skoordynować aż cztery kończyny jednocześnie, a na każdą nieprzewidzianą sytuację (np. dwie wyrośnięte małpy człekokształtne) salwują się ucieczką do maminego cycka.

Nowe pokolenie owiec dorasta na farmie niedaleko jeziora Trawsfynydd. Zdjęcie Krzysztof Story
Oczywiście żadna w tym wina owczych mam i nieporadnych baranków, ale na dłuższą metę obserwowanie kraju zamienionego w wielką fabrykę mięsa jest trochę przygnębiające. Zwłaszcza, że innych zwierząt (poza ptakami) spotkamy na szlaku niewiele - w całej Snowdonii nasze polowania i rolniczą ekspansję przetrwały zaledwie 44 gatunki dzikich ssaków. Często dyskutujemy o tym z Karoliną, pokonując kolejne kilometry wzdłuż pasterskich ogrodzeń i jednoznacznie brytyjskich kamiennych murków. Jeśli interesuje Was, jak moglibyśmy dzisiaj przywrócić ten krajobraz do prawdziwego, różnorodnego życia - polecam książkę „Rebirding: Restoring Britain's Wildlife” autorstwa Benedicta Macdonalda.
Logistyka szlakowa jest prosta: wstać, zjeść, zwinąć biwak, iść, nabrać wody, iść, znaleźć miejsce na noc, zjeść, wyspać się. Chyba za tę prostotę uwielbiam piesze wędrówki. Przez tydzień zajmujemy się wyłącznie podstawowymi potrzebami, rozmową i rozglądaniem się dookoła. Ja wypatruję ptaków - nad walijskimi połoninami słyszę trele skowronków, innym razem ze skał obserwuje nas siewka złota, nad jeziorem Trawsfynydd dyskutuje ze sobą grupka ostrygojadów o najbardziej pomarańczowych dziobach na świecie, a któregoś dnia w drugim śniadaniu towarzyszy nam ciekawska białorzytka. Często też spotykamy rudziki - ptaki, które najmocniej kojarzą mi się z Wielką Brytanią, choć mają zaszczytne miejsce przede wszystkim w mitologii skandynawskiej - to właśnie rudzika posłał Thor, by zaniósł ludziom ogień. Może dlatego do dzisiaj jego brzuszek w słońcu wygląda jak prawdziwy płomień.
Wypatrujemy też oczywiście samego szlaku. Snowdonia Way to pomysł istniejący tylko w głowach ludzi - nie znajdziemy znaków na drzewach ani drogowskazów. Warto więc mieć papierową mapę lub przewodnik i trasę wgraną do telefonu lub GPS. Orientacyjnie i technicznie szlak nie jest trudny, większość prowadzi dobrze widocznymi ścieżkami lub drogami - przynajmniej przy dobrej pogodzie, ale trzeba być też przygotowanym na nawigację w stylu „brytyjskim”, czyli na ślepo w gęstej mgle.
Nas pogoda rozpieszcza, odsłaniając kolejne wzgórza, połoniny i przedziwne łupkowe formacje skalne, które wyglądają jakby igiełki gigantycznego szronu skamieniały na szczytach wzgórz - to typowe walijskie krajobrazy. Rzadziej wędrujemy przez lasy, ponieważ większość brytyjskich drzew wycięto na potrzeby przetapiania urobku z rozmaitych kopalni, budowy statków, a resztą zajęły się wszędobylskie owce. Naprawdę szkoda, bo przy tej ilości opadów są one wariacko wręcz zielone, całe obrośnięte brodami z mchu i porostów.
Szlak przechodzi też przez kilka miasteczek, które w większości rozwinęły się między XVIII a XX wiekiem, a przyczyna tego rozwoju często leży jeszcze gdzieś w pobliżu na wielkich hałdach, To łupek, który w górach Snowdonii intensywnie wydobywano przez ponad 200 lat, a do dziś tutejsze murki, domy, mosty i kościoły właśnie szarej, chropowatej skale zawdzięczają swoją „brytyjskość”. Inną ciekawą konstrukcję mijamy przy jeziorze Trawsfynydd - to elektrownia z dwoma reaktorami jądrowymi.
Dużo starsze znaleziska mijamy na górskich halach - pasterskie domy, rytualne kręgi i fundamenty starych chat. Pamiątki po Celtach, Rzymianach, różnych podbojach i potyczkach. Dla pasjonatów archeologii (do których nie należę) szlak musi być prawdziwą gratką. Ale ci, których po prostu ciągnie w góry (jak my), nie będą zawiedzeni. Na następny prawdziwy górski zachwyt po wizycie na Cadair Idris przyjdzie nam jednak poczekać kolejne dwa dni. To wtedy ruszamy z okolic Beddgeller i rozpoczynamy mozolną wspinaczkę na Yr Wyddfa (1085 m n.p.m.) - najwyższą górę w Walii, po angielsku nazywaną Snowdonem (my akurat polubiliśmy nasze nieporadne próby wymawiania walijskich nazw, w których samogłoska jest gatunkiem zagrożonym wyginięciem).
Podchodzimy od południowej strony, od jeziora Dinas. Szybko trafiamy do ogromnej doliny. Skaliste granie, które ją otaczają, przypominają ramiona olbrzyma, obejmującego położone niżej łąki, strumienie, owce i ludzi. Możemy sobie wybrać, po którym bicepsie przejdziemy na szczyt. Pada na prawą stronę, czyli Watkin Path, chyba najbardziej widokową ścieżkę na Snowdon. Podejście nie jest trudne, ale mozolne, startujemy przecież prawie z poziomu morza! W kwietniu poza weekendem na szlaku są pojedyncze osoby. Sam wierzchołek cały dzień chowa się we mgle i dopiero, gdy po kilku godzinach marszu stajemy na dachu Walii chmury rozwiewają się dosłownie na kilkanaście sekund. Za mało, by zrobić zdjęcie i więcej niż potrzeba, by się zachwycić i uśmiechnąć do siebie. Cytując klasyka: „nie ma przypadków, są znaki”.

Niesamowite skalne igły to znak rozpoznawczy grani między szczytami Glyder Fawr i Glyder Fach. Zdjęcie Krzysztof Story
Na szczycie jest kawiarnia i nawet wjeżdża tu pociąg (zabytkowa kolej na najwyższy szczyt Walii to inżynieryjny majstersztyk), ale nie w połowie kwietnia, więc musimy radzić sobie sami. Wejście na Snowdon świętujemy garnkiem ciepłej zupy, wiedząc że to dopiero początek najbardziej efektownej części szlaku. Przez następne etapy będą nam towarzyszyć przepiękne skalne formacje, góry okalające słynne doliny: Ogwen i jej boczną odnogę - Idwal (to jeden z najlepszych rejonów wspinaczkowych w Wielkiej Brytanii). Spektakularny jest zwłaszcza spacer granią Glyderau i (opcjonalne, bo szlak przechodzi tuż pod) wejście w labirynt skalnych turni na górze Tryfan.

Zejście ze Snowdonu, najwyższego szczytu Walii, w stronę przełęczy Pen-y-Pass to jeden z najbardziej popularnych szlaków w kraju. Zdjęcie Krzysztof Story
Tutaj też modyfikujemy oryginalny przebieg Snowdonia Way, bo naszym zdaniem szlak niepotrzebnie trzyma się dolin i kręci między miasteczkami. Na szczęście nie musimy wszystkiego wymyślać od podstaw i po prostu od szczytu Snowdonu trzymamy się Cambrian Way, czyli długodystansowego szlaku prowadzącego przez całą Walię - to dobry cel, ale na znacznie dłuższą wędrówkę. W ten sposób ostatnie dni spędzamy wyłącznie w górach, a pierwszym miastem, które zobaczymy będzie Conwy - to tam metę mają oba szlaki.
Pozwalamy sobie też na odrobinę luksusu i za 10 funtów (od osoby) rozbijamy namiot w schronisku przy jeziorze Ogwen. To jedno z najstarszych i najpiękniej położonych schronisk w Walii i ani przez chwilę nie żałujemy tej decyzji. Warto w takiej wędrówce czasem zrobić krótszy etap i spędzić pół dnia na czytaniu książek, gotowaniu, piciu kawy oraz… praniu brudnych skarpet i koszulek. Może i był to luksus na naszą skromną miarę, ale jednak luksus.
Od jeziora Ogwen aż do Conwy szlak jest po prostu marzeniem każdego wędrowca. Niekończące się połoniny, ocean w tle i cudowna pustka - zresztą poza masywem Snowdonu i szczytem Cadair Idris na całym szlaku spotykamy pojedyncze osoby, a najwierniejszymi towarzyszkami pozostają owce.
Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów to po prostu przyjemny spacer i przepiękne biwaki. Przez całą wędrówkę śpimy w namiocie i nie wyobrażam sobie innego trybu wędrówki w Wielkiej Brytanii. Ostatni raz namiot rozbijamy tuż nad Conwy, w dole widać już światła portowego miasta. Warto zaplanować sobie chociaż parę godzin na spacer po nim. Miasto ma bardzo dobrze zachowane średniowieczne mury obronne i potężny zamek. Znajduje się tutaj też najmniejszy dom w Wielkiej Brytanii (nie spodziewałem się, że kiedyś do opisu budynku użyję słowa „uroczy”) i kilka pubów, gdzie ogrzewając się przy zapalonym kominku można uczcić koniec pięknej wędrówki.
Dojazd
Lecieliśmy z Polski do Birmingham, a wracaliśmy z Liverpoolu. Na start szlaku w Machynlleth oraz z mety w Conwy jeżdżą pociągi - najwygodniejsza opcja transportu po Walii. Bilety kupujemy na https://tfw.wales/ i warto zrobić to wcześniej - będzie taniej.
Trudności
Na szlaku nie ma fragmentów trudnych technicznie. Trzeba przygotować się jednak na brytyjską pogodę (deszcz i silny wiatr) oraz wędrówkę przez bagna.
Mapy i przewodniki
Korzystaliśmy z przewodnika „Snowdonia Way” wydawnictwa Cicerone oraz aplikacji Mapy.cz z wgraną trasą szlaku (do znalezienia w internecie w formie pliku GPX).
Koszt
Z całą wędrówką zamknęliśmy się w okolicach 1,5 tys. zł/os. Poza przelotami jedynym kosztem było jedzenie na szlaku, a nocowaliśmy głównie w namiocie. W miasteczkach na szlaku znajdziemy pełną ofertę noclegową, ale to radykalnie podnosi koszty wędrówki (najtańsze noclegi w Walii to ok. 25 funtów/os.).
W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "Spacer z barankami".
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie