Swoją przygodę z via ferratami zacząłem na Marmoladzie. Pamiętam to wejście, jakby to było wczoraj. Natalia zadebiutowała w Masywie Brenta. Czy przejście via ferraty Sentiero Benini też zapadnie jej w pamięć do końca życia?
Był rok 2002. Latem polska reprezentacja poniosła klęskę na mundialu w Korei Płd., którą najlepiej chyba podsumował Maciej Maleńczuk w piosence „Mundialeiro”. Kilka tygodni później pojechaliśmy ze znajomymi w Dolomity. To był mój pierwszy samotny wyjazd w góry inne niż polskie. Pewnie dlatego pamiętam niemal każdy szczegół z tego wyjazdu. Chciałbym nawet napisać, że każdy kamień na szlaku, ale to byłaby tylko dobra figura retoryczna na potrzeby alpejskich wspomnień.
Ale naprawdę mam w głowie każdy dzień tamtego wyjazdu. Na przykład noclegi na kempingu w Canazei, kiedy rozbiliśmy namioty obok pewnej typowej, hałaśliwej włoskiej rodziny i mieliśmy problem, jak zapytać o korkociąg do wina – a to jeszcze nie były czasy taniego internetu. O cavatappi do dziś nie zapomina więc żaden z uczestników tamtego wyjazdu. W ramach wycieczek objazdowych odwiedziliśmy między innymi Predazzo w dolinie Val Di Fiemme ze słynnymi skoczniami narciarskimi o wdziecznej nazwie Trampolino Dal Ben. Rok po naszych odwiedzinach Adam Małysz zdobył podwójne mistrzostwo świata. Dekadę po nim złoto zgarnął także Kamil Stoch. Ale skocznie i kempingi to oczywiście tylko dodatki do naszych górskich przygód.

Razem z moim serdecznym kolegą Danielem weszliśmy wtedy na Marmoladę (3343 m n.p.m.), najwyższy szczyt Dolomitów. Z pokorą przyznaję, że zrobiliśmy to w stylu, który zasługuje na największe potępienie i wspominam o nim ku przestrodze. Owszem, szliśmy najłatwiejszym wariantem od schroniska Contrin, ale to nie zwalniało nas z obowiązku założenia uprzęży i kasków, a więc podstawowego wyposażenia na tego typu trasie. Niestety, był to wyjazd niskobudżetowy i przyoszczędziliśmy na sprzęcie. Kiedy podeszliśmy pod ścianę i przed pierwszą drabinką Hiszpanie i Włosi zakładali na siebie, co trzeba, my jedliśmy kanapki z pasztetową. Patrzyli na nas, jak na przybyszy z innej planety.
- Idziecie na szczyt? – pytali po angielsku z politowaniem w głosie. Gdy znad drugiego śniadania kiwnęliśmy potakująco głowami, usłyszeliśmy jakąś włosko-hiszpańską wiązankę, z której zrozumieliśmy tylko „Polacco furioso”. To nie był raczej komplement.
Żeby było jasne, to nie była trasa wiodąca przez lodowiec. Nie było tu spektakularnych trudności technicznych, ani siłowych fragmentów. Ale ekspozycja okazała się spora, drabinek i klamer nie brakowało. Przy zejściu po ośmiu godzinach wędrówki człowiek jest już wystarczająco zmęczony i wystarczy zachwianie równowagi czy zwykły zawrót głowy i bez wpięcia do stalowej liny, od razu można odpaść od ściany. Z pokorą przyznaję, że takie wejście nie powinno się wydarzyć, ale byliśmy „młodzi i głupi”.
Na szczęście każde kolejne wejścia na szczyty w Dolomitach wyglądały już tak jak należy. W poprzedniej dekadzie jeździłem do Włoch niemal co roku. Weszliśmy na Tofany i pokonaliśmy rozmaite via ferraty wokół Cortiny d`Ampezzo. Ale potem rodzina się powiększyła i wybraliśmy łagodniejsze doliny w Tyrolu. Wróciłem w Dolomity w ubiegłym roku. Jeśli więc planujecie letnie wakacje roku 2020, to z otwartym sercem polecam Wam Masyw Brenta.
Z osady Campo Carlo Magno tuż obok najpopularniejszej w okolicy, Madonny di Campiglio wjeżdżamy kolejką gondolową na Passo Grosté (2442 m n.p.m.). To chyba najsłynniejsza przełęcz w Masywie Brenta, gdzie niemal przez sześć miesięcy w roku tysiące narciarzy oddają się białemu szaleństwu. Jeśli kiedykolwiek trafiliście na zimowe zdjęcia z tej okolicy, z pewnością było to właśnie Passo Grosté, czyli charakterystyczne, rozległe obniżenie między dwoma najbliższymi szczytami Cima Grosté (2898 m) i Pietra Grande (2936 m). Pod oba prowadzą popularne via ferraty – w tym pierwszym przypadku to Sentiero Benini, w tym drugim Sentiero Vidi.

Z opisu Dariusza Tkaczyka, najlepszego autora przewodników po Dolomitach, wynika, że obie są oceniane tylko na „nieco trudno”. Ale wydaje się, że większa ekspozycja, lepsze widoki i odrobinę więcej emocji będzie na szlaku Alfredo Benini. Wybór więc szybko zostaje dokonany. Tym bardziej, że dziś trasa będzie dłuższa, a słoneczna pogoda pewna.
Z naszej kilkuosobowej ekipy, która przyjechała w Dolomity, na via ferratę decyduje się Natalia. To będzie dla niej debiut na żelaznym szlaku. Ale spokojnie, mojego błędu sprzed 17 lat nie popełnia. Uprząż założona, kask na głowie też, karabinki działają – można ruszać. Na zegarku jest południe. Tak, wiem, ze późno, ale to nasz pierwszy dzień po przyjeździe. Proszę o usprawiedliwienie.
Nasza via ferrata została wytyczona w latach 70. ubiegłego wieku. Jest częścią długiej trasy Via delle Bocchette, która prowadzi w stronę najwyższego szczytu całego masywu, a wiec Cima Brenta (3150 m n.p.m.). Tkaczyk zwraca uwagę, ze Benini to jedyna graniowa ferrata na tym odcinku, którą można pokonać w ciągu jednego dnia bez morderczych podejść. – „Nadaje się świetnie do sprawdzenia, czy wędrówka po ferratach nam się podoba lub do treningu dla rozpoczynających dopiero górską przygodę. Ale również dla zaawansowanych będzie to trasa bardzo ciekawa – zwłaszcza zajmujący dla znawców Dolomitów jest kontrast między urwiskami Cima Grosté a łagodnymi formami skalnymi górnych partii doliny Flavona” – pisze Tkaczyk. Nie ma zatem wątpliwości, oboje będziemy zadowoleni.
Trasa do schroniska Tuckett e Sella (2272 m n.p.m.) powinna nam zająć około 4,5 godziny. Tam chcemy się spotkać z resztą ekipy, która idzie szlakiem trekkingowym poniżej grani. Ale wiem z doświadczenia, że często trzeba trochę minut dołożyć. Szybko okaże się, że mam rację.
Szlak oznaczony jako nr 305 schodzi na drugą stronę przełęczy i lekkim obniżeniem prowadzi pod ścianę Cima Grosté. Ale rozkojarzeni, być może pięknymi widokami, gubimy się wśród kamieni i głazów. Nie sprawdza się też stara, alpejska zasada, by kierować się na kamienne kopczyki, bo i one wyprowadzają nas donikąd, czyli górnej stacji wyciągu narciarskiego. Ostatecznie właściwą ścieżkę pomagają nam znaleźć idący z naprzeciwka turyści z ciężkimi plecakami. Widać, że oni nocują w schroniskach.
Pod ścianę idziemy po wielkich kamieniach i płytach. Nad nami mocno świeci słońce, a chmury odkrywają kolejne szczyty po wschodniej stronie Brenty. Widoki na granie są naprawdę imponujące. Trochę gorzej wygląda to, gdy spojrzymy w dół. Wtedy dostrzec można rozległe tereny dość mocno zniszczone przez narciarzy. Latem takie szare przestrzenie wyglądają naprawdę smutno.
Na szczęście im wyzej, tym coraz bardziej odsłania nam się wspominana przez Tkaczyka dolina Flavona. Ta perspektywa przypomina mi trochę szlak na Tofane di Rozes obok wspomnianej już Cortiny d`Ampezzo. Tam po wyjściu z długiego tunelu otwierają się przed turystami ściany przypominające amfiteatr albo opadającą lawę. I tu, w Masywie Brenta jest podobnie.
Mniej więcej po trzech kwadransach podchodzimy pod Cima Grosté (2898 m n.p.m.). Wpinamy się w pierwsze żelazne liny, a sam wierzchołek jest nad nami jakieś 120 metrów. Krótki instruktaż dla Natalii, jak się sprzętem posługiwać, by wędrówka była bezpieczna i ruszamy.
Ścieżka wiedzie najpierw szerszym piargiem, a potem wąskim rantem niemal przez środek ściany. Jak człowiek patrzy na to z dołu, to jest niemal pewien, że nie ma żadnej opcji, by tędy poprowadzić szlak, a jednak… Chmury odsłaniają nam kolejne szczyty na wyciągnięcie ręki – to między innymi Cima Roma (2837 m n.p.m.) i Cima Valazza (2803 m n.p.m.). Tkaczyk pisze, że widoki są tu nieco surrealistyczne. Ja tego nie dostrzegam, bo to trochę tak, jakby powiedzieć, że Kazalnica ze szlaku na przełęcz pod Chłopkiem, też wygląda surrealistycznie. A jej potęga sprawia, że człowiek czuje się wobec natury taki mały. I podobnie jest na tym szlaku.

Pokonujemy pierwsze klamry i drabinki. Trochę schodzimy, trochę podchodzimy, jak to na ferratach bywa. Natalia szybko chwyta bakcyla. Nie straszna jej ekspozycja, ani pierwsze trudności. Szybko wyrywa do przodu, bo od dawna kondycję ma wyborną. Tak to jest, gdy ludzie biorą się za bieganie. Trzymamy się tylko zasady, by mieć kontakt wzrokowy.
Gdy pokonujemy charakterystyczne nacięcie na grani, osiągamy mikro-przełęcz, jak to pisze o Bocchetta dei Camosci (2774 m n.p.m.) Tkaczyk. Dlaczego mikro? Bo my takiej przełęczy nie przekraczamy na drugą stronę, tylko ją trawersujemy. Tak czy inaczej możemy spojrzeć na drugą stronę grani. Gdzieś tam w dole idą nasze rodziny i przyjaciele.
Co nas dziwi na tym szlaku najbardziej, to fakt, że jesteśmy niemal zupełnie sami. Mijają nas pojedynczy ludzie. Wśród nich jest między innymi młoda para Japończyków – Hiroto i Yuina, którzy jak się okazuje, przyjechali z Kioto do Włoch na cały miesiąc. Ale że kochają góry (zdobyli miedzy innymi swój najwyższy wulkan Fudżi), trafili na tydzień do Madonny di Campiglio. Gdy słyszą, że jestem z Polski – Natalia minęła ich chwilę wcześniej – krzyczą z zachwytu.
– Stoch, Kamil Stoch – śmieją się, jak to Japończycy mają w zwyczaju.
– Kasai, Noriaki Kasai – nie chcę być gorszy.
– Małysz – rzucają szybko.
– Harada, Funaki – odpowiadam od razu podwójnie i ten szybki pojedynek polsko-japoński na Alfredo Benini wygrywam, bo im już pomysłów brakuje. Żegnamy się uprzejmie i każdy idzie w swoją stronę.
Po trzech godzinach dochodzimy do pionowej kilkunastometrowej drabinki, na której utknął jeden Włoch. Czekamy dłuższą chwilę aż upora się z problemem i wtedy już jestem pewien, ze o czasie do schroniska nie zdążymy. Mija bowiem godzina 15. Na szczęście dziś żadna burza nas nie goni. Możemy iść swoim tempem.
Trawersujemy kolejną górę, tym razem to Cima Falkner, której tylko metra brakuje do trzech tysięcy. Tymczasem stosowna tablica informuje nas, że osiągnęliśmy najwyższy punkt na trasie (2910 m n.p.m.). Teraz rozpoczynamy ubezpieczone zejście, mijając po prawej stronie trzeci szczyt na trasie Campanile di Vallesinella (2940 m n.p.m.). Dopiero teraz przechodzimy na drugą stronę grani i po godzinie meldujemy się na przełęczy Bocca Alta di Vallesinella (2897 m n.p.m.). Niestety, jest za późno, byśmy szli dłuższym i bardzo emocjonującym fragmentem przez przełęcz Tuckett. Musimy wybrać krótsze zejście przez śnieg wariantem o równie wdzięcznej nazwie Dallagiacoma.
Gdzieś tam w dole, nasi przyjaciele opuszczają teraz schronisko, bo do asfaltu mają jeszcze dwie godziny. A my rozpoczynamy powolne zejście. Aż do samego Rifugio Tuckett e Sella jesteśmy zupełnie sami. To jest niesamowite uczucie, kiedy w tak potężnych Dolomitach obok ciebie nie ma zupełnie nikogo. Późne wyjścia na szlak mają zatem swoje plusy, oczywiście pod warunkiem pewnej pogody.
Kiedy my docieramy do schroniska, turystów jest już niewielu, a jeszcze kilka godzin wcześniej było tu jak w beskidzkim schronie pod Babią Górą – tłumnie i głośno. Przed godziną 20 docieramy do asfaltu. To piękne uczucie, gdy schodzisz na dół, a tam czeka na ciebie nie tylko najbliższa rodzina, ale również inni bliscy, na których ci zależy.
Natalia via ferrate polubiła. Mam nadzieję, że tego pierwszego razu szybko nie zapomni i powie o nim kiedyś swoim dzieciom. A już za kilka dni w szerszym, doborowym gronie wyruszymy na kolejną ferratę. Ale to już temat na następną opowieść. Polecam Wam Brente, nie będziecie rozczarowani.
W serce Masywu Brenta w Dolomitach mamy ok. 1100 km (z Katowic) lub 1200 km (z Poznania). W tym pierwszym przypadku jedziemy przez Czechy (Brno, obowiązują winiety – w 2020 r. 310 koron na 10 dni, 440 na miesiąc), Austrię (Wiedeń, Salzburg, Innsbruck, również winiety – 10-dniowa kosztuje w tym roku 9,40 euro) i przez przełęcz Brenner (opłata 9,50 euro) wjeżdżamy do Włoch i w Bolzano (opłaty odcinkowe na autostradzie A22) obok siedziby słynnej firmy Salewa zjeżdżamy w Dolomity. Z zachodniej Polski najlepiej jechać bezpłatnymi autostradami niemieckimi A9 do Monachium, a potem w stronę Innsbrucku.
Do Bolzano dojedziemy z Polski autobusem. Bezpośrednie połączenie oferuje Eurobus (np. odjazd z Katowic o godz. 12.30, czas jazdy ok. 18 godz. cena w jedną stronę 239 zł). Taniej dotrzemy Flixbusem, ale z przesiadką w Pradze (ceny od 149
zł, czas jazdy podobny).
Najpopularniejsze miejsce w Masywie Brenta to Madonna di Campiglio, ale zarówno w sezonie letnim, jak i zimowym ceny są tam bardzo wysokie. Lepiej znaleźć kwaterę np., w pobliskiej dolinie Val di Sole.
Apartamenty La Casa al Noce
Via per Marilleva, 26, 38020 Mezzana TN, Włochy
tel.: +39 0463 757512
Tygodniowy pobyt dla 3-os. rodziny latem to wydatek ok. 4,5 tys. zł.
W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "Zawsze musi być ten pierwszy raz".
Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 01/2020
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie