Reklama

Morderczy bieg w Pirenejach

Esencja Pirenejów. Kopalniane ruiny, tunele, dzika przyroda i dziesiątki dwutysięczników ciągnących się po horyzont. Tak smakuje pierwsze spotkanie z doliną Aran. Miejscem, gdzie góry dotykają nieskończoności.

 

Żelazne ultra po śladach górników

 

Vielha e Mijaran nie ma Giewontu, oscypków, ani stylu witkiewiczowskiego. Nie ma też szyldów chirurgii plastycznej, kina 7D i misia, który każe sobie płacić za każde zdjęcie. Przyciąga za to majestatycznymi szczytami, zatrzęsieniem szlaków pieszo-rowerowych, lokalną kuchnią oraz klimatycznymi uliczkami, w których warto się zgubić wieczorem. To serce i stolica doliny Aran (Val d'Aran). Krainy absolutnie wyjątkowej, której jedna trzecia powierzchni znajduje się na wysokości ponad 2000 m n.p.m.

Reklama

 

Monstrum dla góroholików

 

Mimo że oficjalnie to Katalonia, obowiązującym językiem jest arański, będący dialektem języka oksytańskiego. To także jedyny fragment Katalonii należący do zlewiska Oceanu Atlantyckiego, bowiem swoje źródła ma w okolicy rzeka Garonna. Wreszcie to tu znajduje się uważana za najlepszą w Hiszpanii stacja narciarska Baqueira Beret.

 

 

Nie ma znaczenia, kiedy odwiedzimy Vielhę. Na ulicach i tak spotkamy wielbicieli górskich doznań w każdej formie. Od wspinaczy, przez hikerów, kajakarzy, rowerzystów, a skończywszy na biegaczach, którzy raz do roku mają w dolinie swoje wielkie święto. HOKA Val d'Aran by UTMB to jedno z najbardziej ekscytujących wydarzeń w światowym kalendarzu biegów górskich. Wyjątkowy festiwal - część prestiżowej serii UTMB (Ultra-Trail du Mont-Blanc) - przyciągający tysiące biegowych zapaleńców, szukających niezapomnianych przygód w sercu gór.

Reklama

 

Można tu delikatnie przewentylować płuca na dystansie 15 km albo zwiedzić pół regionu biegnąc 163 km przez spektakularne przełęcze i trudne technicznie odcinki. W zależności od wybranego dystansu, jedni biją rekordy, inni mierzą się ze swoimi słabościami. Dlatego razem z Krzyśkiem, którego poznałem rok temu na szczycie walijskiego Snowdonu, postawiliśmy na złoty środek. Coś pomiędzy tchnieniem zdrowego rozsądku a uznaniem nas za niepoczytalnych przez nasze rodziny. Wybór padł na tzw. Żelazną Drogę, czyli Camins d'Hèr (CDH) liczącą, bagatela, 110 km i 6400 metrów przewyższenia.

Reklama

 

- „To podróż przez jedne z najbardziej dzikich obszarów Val d'Aran. Odkrywanie górniczej historii doliny, przechodzenie przez tunele i kopalnie oraz zanurzenie się w krajobrazach pełnych jezior, wodospadów i rzek” - jak widać marketingowiec przysiadł nad kwiecistym opisem trasy. Na tyle skutecznie, że w zaspanym Les, gdzie zaczyna się nasza przygoda, meldujemy się na godzinę przed startem. Bo jak tu spać w nocy, gdy człowiek chodzi podekscytowany już od kilku dni? Ale jak spojrzymy z boku, to na własne życzenie rzucamy wyzwanie potworowi. Nasz dystans odpowiada trasie z Krakowa do Zakopanego - tyle, że z Pirenejami po drodze.

Reklama

 

Smażing przy jeziorach

 

Dobrze, że pierwsze trzy kilometry to rozbiegówka po mieście i szerokich, polnych szutrach. Jednak już na serpentynach wijących się do zabudowań w Canejan (ok. 900 m n.p.m.) dosłownie stajemy w kolejce, co chwilę dreptając gęsiego. Wąska ścieżka, do tego setki zawodników - w efekcie gdzieś nad wartkim nurtem rzeki Toran, kilometr od francuskiej granicy, kwitniemy dobry kwadrans

 

 

Bieganie po górach zaczyna się tuż za ostatnimi domami. Trawers stokówką zawieszoną nad doliną przypomina przebieżkę po Gorcach. Trochę pod górę, potem krótki zbieg. Nawet wysokości okolicznych szczytów są bliźniaczo podobne do tych beskidzkich. Dzięki temu, do punktu żywieniowego przed schroniskiem Era Honeria (1015 m n.p.m.) docieramy już po dwóch godzinach.

Reklama

 

- Trzynaście kilometrów za nami. Jeszcze niecała setka – uśmiecha się szyderczo Kris.

Wie, że żarty się skończyły.

 

Musimy się wdrapać ponad granicę lasu, najpierw truchtem, a gdy ścieżka zmieni się w spalone słońcem zakosy, potulnym marszem nad Lac deth Potz. Turkusowe jezioro rozlane na wysokości 2250 m n.p.m. do spółki z kilkoma mniejszymi oczkami, przywodzi na myśl tatrzańskie stawy. Tyle, że poza zawodnikami, nie ma tu żywej duszy. Kilka ptaków, słabo wydeptany trakt i banda spoconych dziwaków w lycrze. Może niepotrzebnie szukam analogii do Alp czy Tatr?

Reklama

 

Pireneje są na swój sposób wyjątkowe. Nawet, gdy teraz stadnie sapiemy na popularnym szlaku GR 211, góry wokoło wciąż zdają się być dzikie, opuszczone i odarte z cywilizacji. Krajobraz za następnym siodłem tylko to potwierdza. Z jednej strony Tuc de Canejan (2657 m n.p.m.), dalej Tuc dera Sèrra Nauta  (2715 m n.p.m.) i cały rząd innych „tuków”, ciut wyższych od przykładowego Gerlacha (2655 m n.p.m.). Do prawdy, mają ich tu na pęczki. A między tą rzeszą szczytów, na wielkim płaskowyżu hula jedynie wiatr. I razem ze słońcem pieką nas niczym piekarnik z termoobiegiem.

Reklama

 

Tory z innej planety

 

O tym, że to jeszcze Ziemia, a nie Mars, świadczą ruiny kopalni Mines de Liat. Opuszczone budynki, okopy i wyrobiska przypominają o wydobyciu łupków czy kwarcytów jeszcze w połowie ubiegłego stulecia. Dziś te konstrukcje nadają całej dolinie klimatu rodem z Mad Maxa. I na całe szczęście dobrzy ludzie (czytaj organizatorzy) wwieźli tu spontanicznie baniak z wodą. Taki sam jak dla bydła. Byleby każdego poratować kilkoma łykami w środku spiekoty.

 

Stąd do oficjalnego pit stopu z czekoladą, pomarańczami i delicjami w stylu coli, jeszcze 7 km. Ale nie od dziś wiadomo, że ultramaratony, to potocznie „mistrzostwa w jedzeniu i piciu”. Kto nie zaplanuje i nie zabierze odpowiedniej ilości kalorii i płynów, ten często schodzi z trasy. W tym wypadku byłaby to wielka szkoda, gdyż na następnej przełęczy mijamy pasące się krowy… obrócone zadkami do najwyższego w Pirenejach Pico de Aneto (3404 m n.p.m.).

Reklama

 

  • Z taką oto panoramą przed oczami zbiegamy do Còth de Varradòs (2050 m n.p.m.), gdzie skrupulatni wolontariusze pilnują, aby wychodząc z punktu, każdy miał w plecaku co najmniej litr wody. Następna szansa na dolewkę dopiero za 18 km. Lecz najpierw trzeba się wspiąć, obok bajkowo położonego stawu Lac de Montoliu, na graniczny Pòrt d'Urets (2533 m n.p.m.). Przy takiej wysokości, końcówkę podejścia pokonujemy już po płatach śniegu. Jedną nogą we Francji, drugą jeszcze w Hiszpanii, w kierunku drewniano-kamiennego schronu z małym piecem w środku.

    Reklama

 

- Ależ to jest miejsce na biwak! Trzeba tu wrócić na zachód słońca – notuję z tyłu głowy.

I szybko zbiegam do wąskiego tunelu po torach, jakie pozostały po kopalniach Menes deth Pòrt d'Urets.

 

Kolejne kilometry to wygięte szyny, tunele, w których trzeba się schylać, i dawne budynki gospodarcze - bez okien i kilku ścian, za to w otoczeniu całej armii szczytów i drobnych ścieżek. Po prawdzie, nie możemy się napatrzeć na tę mieszankę górskiej sielanki i resztek industrialu. Natomiast tuż za Còth de Montoliu (2491 m n.p.m.) dostajemy jeszcze przyjemniejszą dokładkę - kilkukilometrowy zbieg wśród kwiecistych łąk, wprost do Montgarri. Uroczej osady z malowniczym kościółkiem, która mogłaby służyć Tove Jansson za pierwowzór Doliny Muminków. Oficjalnie zamieszkuje ją czterech mieszkańców. Lecz skoro dziś ulokowano tu punkt regeneracyjny, to na ciszę i spokój nie ma co liczyć. Na placu za mostkiem witają nas wuwuzele, setki kibiców plus rzesza fotografów.

Reklama

 

Runda druga w pełnym strachu

 

Jeszcze intensywniej jest 5 km dalej we wspomnianym Beret. Na płaskowyżu tak rozległym, że pośrodku mógłby wylądować samolot. Wśród traw pasą się śnieżnobiałe krowy, tuż obok jednego ze źródeł Garonny. Zaś wyciągi i ponad 160 km tras narciarskich czeka uśpionych na zimę. Jednak dla nas najistotniejszy jest przepak. Suche koszulki, skarpety i buty, które możemy ubrać plus własne smakołyki. Wszystko, co zdeponowaliśmy tuż przed startem, zostało tu dowiezione w wielkich workach. Na wagę złota jest też ciepły posiłek.

 

- Panowie mam rosół, ryż z sosem, najedzcie się. Za wami już połowa trasy! – pociesza nas uśmiechnięta starsza pani z wielką chochlą, obsługująca miejscową jadłodajnię.

 

 

Po doładowaniu kalorii ruszamy do Salardú, miasteczka jako żywo przypominającego szwajcarskie kurorty. Czysto tu, elegancko i cicho. Dopiero przy głównej ulicy ogłusza nas wrzawa kibiców oklaskujących każdego zawodnika, który wciąż walczy na trasie. Nogi wreszcie mogą odpocząć od przewyższeń, bo od 10 km praktycznie cały czas zbiegamy albo truchtamy po płaskich duktach. Jak tu, przy rzece, obok niewielkiego Tredòs. Na „Ścieżce czarownic”, bo tak dosłownie tłumaczy się „Camin dera Bruisha”. Formalnie to atrakcja dla rodzin z dziećmi, pełna przerażających interaktywnych elementów i rzeźb pobudzających wyobraźnię. Faktycznie, trumna owinięta w wielką pajęczynę na środku drogi, w ciemnym lesie przy zachodzie słońca, mocno podnosi nam tętno.

 

Piorunujący finisz

 

Jeszcze bardziej nerwowo robi się przy hotelu górskim Banhs de Tredòs, 10 km dalej i 500 m wyżej. Wolontariusze ostrzegają, że według radarów pogodowych są spore szanse na burze, więc z duszą na ramieniu wspinamy się pod Estanh Obago. Zjawiskowe jezioro polodowcowe położone na 2236 m n.p.m. jest swoistą bramą do prawdziwej perły doliny Aran - wielkiej krainy jezior, których, patrząc na mapę, naliczyłem ponad 30. Większość z nich znajduje się wzdłuż niespełna pięciokilometrowej ścieżki, którą biegniemy lub raczej walczymy o przetrwanie. Zbliża się północ. Horyzont rozświetlają błyskawice. Z nieba woda leje się jak z wiadra, by po chwili zmienić się w kule gradowe. W głowie mamy jedną myśl, by jak najszybciej dotrzeć do tzw. Colomers - namiotu i punktu żywieniowego w jednym, na wysokości 1980 m n.p.m.

 

W środku tłoczy się już kilkaset osób. Służby medyczne okrywają kocami i podają kroplówkę najbardziej wyziębionym. Obsługa co jakiś czas musi wyłączać agregaty prądotwórcze, z których dosłownie ścieka woda. Po chwili czekania dostajemy informację, że zawody zostały wstrzymane. Godzinę później jest decyzja, by wznowić bieg dla chętnych. Ci, którzy chcą go przerwać, będą stopniowo zwożeni busem w pobliże Vielhy.

 

 

Gdy ulewa ustaje, decydujemy się kontynuować przygodę. Wybiegamy na przemoknięty szlak i docieramy do 84. km. Wtem odbieramy telefon od Romka kolegi, z którym dzielimy kwaterę. Wystartował na koronnym dystansie 163 km, lecz w związku z burzą i kolejnymi prognozami jego dystans został całkowicie przerwany. Wraz z innymi zawodnikami zjeżdża do Les. Tam, gdzie my zaczynaliśmy i zostawiliśmy samochód. Sęk w tym, że to my mamy kluczyki.

 

Dlatego również wywieszamy białą flagę i cofamy się na busa. Z pogodą nikt nie wygrał. I nie ma co ryzykować w środku nocy. Większość trasy zaliczyliśmy za dnia, więc wciąż mamy w pamięci epickie krajobrazy otaczające Val d'Aran. Już wiemy, że warto tu przyjechać co najmniej na tydzień. A teraz mamy dodatkowy pretekst, by wrócić i rozliczyć się na dobre z trasą biegu. Zapisy na 2025 rok już ruszyły na stronie valdaran.utmb.world. Pozostaje pytanie, jaki wariant i jaki dystans wybierzecie dla siebie, by rozkochać się w dolinie Aran.

 

 

HOKA Val d'Aran by UTMB w pigułce

  • Prestiżowy ultramaraton górski rozgrywany w hiszpańskich Pirenejach co roku na początku lipca. W ostatniej edycji, na różnych dystansach, wzięło udział ponad 5 tys. zawodników z ponad 80 krajów, co czyni tę imprezę jedną z największych w Europie w swojej kategorii.

  • Zawodnicy mają do wyboru kilka różnych dystansów, od krótszych biegów po ultramaratony, z trasami takimi jak VDA (163 km), CDH (110 km), PDA (55 km), EXP (32 km) czy SKY (15 km). To pozwala biegaczom wybrać trasę dostosowaną do ich umiejętności.

  • Udział w imprezie daje możliwość zdobycia punktów kwalifikacyjnych do Ultra-Trail du Mont-Blanc (UTMB) we francuskim Chamonix, najsłynniejszego święta biegów górskich na świecie.

 

Informacje praktyczne

Dojazd

Jadąc z Polski do Vielhy musimy się nastawić na ok. 25 godzin w samochodzie. Mniej męczącym i wcale nie droższym rozwiązaniem jest przelot do Barcelony (wiele bezpośrednich lotów tanimi liniami z kilku miast w Polsce) lub Tuluzy (przelot m.in. z Krakowa, Warszawy czy Gdańska z przesiadką w Monachium lub Frankfurcie) i wypożyczenie auta na miejscu. Wybraliśmy opcję francuską, a przejazd z Tuluzy do Vielhy zajmuje dwie godziny.

 

Nocleg

Hotele warto rezerwować z półrocznym wyprzedzeniem, szczególnie gdy celem samym w sobie jest Vielha i to w czasie festiwalu biegowego. My wybraliśmy kwaterę tuż za granicą, we francuskim Saint-Béat, które dzieli od niej pół godziny jazdy samochodem. A od miejscowości Les, gdzie startowaliśmy, ledwie kwadrans. Podczas trwania zawodów w dolinie Aran kursują busy dla biegaczy i kibiców łączące okoliczne miejscowości. Dlatego polecam poszukać tańszych ofert poza Vielhą. Większość z nich znajdziecie na serwisach booking.com i Airbnb.

 

Koszt

Stawka za wynajęcie domu dla pięciu osób na pięć dni to ok, 400 euro. Przelot do Tuluzy i z powrotem wyniósł 280 euro/os. Wypożyczenie samochodu na 5 dni to 340 euro. Taka logistyka po przeliczeniu kursów daje ok. 1800 zł na osobę. Koszty wyżywienia są porównywalne do tych w Polsce.

Aplikacja magazynnaszczycie.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Źródło: Hoka Aktualizacja: 20/10/2024 18:48
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo magazynnaszczycie.pl




Reklama
Wróć do