Z Jędrkiem Baranowskim, wspinaczem, który razem z Andrzejem Bargielem zjechał na nartach z Laila Peak, rozmawia Paulina Grzesiok.
Jędrka łapię akurat w Chamonix. Jest na kolejnym wyjeździe szkoleniowym kursu na międzynarodowego przewodnika IVBV. Kurs trwa od 2,5 roku ale widać światełko w tunelu – jest bliżej niż dalej. Może to upalne lato, albo tęsknota za zimą sprawiają, że nasza rozmowa już od samego początku schodzi na tematy narciarskie.
Swoją karierę narciarską zacząłeś bardzo wcześnie, bo już jako pięciolatek. Czy podyktowane to było tradycjami rodzinnymi, czy po prostu dla każdego dziecka spod Tatr narciarstwo jest tak powszednie jak dla innych dzieci piłka nożna?
Swoją przygodę z narciarstwem zacząłem dość wcześnie za sprawą wujka. Brat mojej mamy był trenerem w bardzo popularnym na ten czas klubie Śmig Zakopane, który zresztą sam stworzył. Szkoliło się tam sporo dzieci, wśród nich wiele późniejszych świetnych zawodników, między innymi Maryna Gąsienica-Daniel, olimpijka w narciarstwie alpejskim. Tam się wszystko zaczęło. Oczywiście moi rodzice też świetnie jeżdżą na nartach, więc na pewno w jakimś stopniu ich pasja przeszła i na mnie. Zawodniczo jeździłem do osiągnięcia 15 lat i brałem udział w wielu międzynarodowych zawodach. W 2007 roku zostałem mistrzem Polski Juniorów. Tego samego roku zdobyłem 9. miejsce na nieoficjalnych Mistrzostwach Świata we włoskim Topolino.
Skończyłeś swoją zawodniczą karierę bo…?
Przede wszystkim dlatego, iż narciarstwo to strasznie drogi sport i w Polsce bardzo trudno go uprawiać. Kiedy trenowałem, nie było jednolitego systemu, który obejmowałby szkolenie czy finansowanie. Polski Związek Narciarski łożył wówczas głównie na skoki. Był to szczyt Małyszomanii. A my często zapisując się na zawody międzynarodowe, musieliśmy organizować wszystko na własną rękę. Mieliśmy przyznanego ze związku trenera, któremu w ostatnim momencie zdarzało się odmówić wyjazdu na zawody. Dla niepełnoletnich sportowców wiązało się to z wieloma komplikacjami, bo trzeba było angażować opiekunów. Frustracja zarówno u nas, jak i rodziców narastała i w końcu coś pękło. Poza tym każdy zawodowy sport oznacza wiele wyrzeczeń. Moje życie składało się ze szkoły, treningów, odrabiania lekcji i spania. Ale nie skarżyłem się, byłem nauczony takiego trybu życia. Ostatni mój sezon wyglądał natomiast tak, że wygrywałem sporo zawodów, ale na koniec sezonu nie szło i spadłem w ogólnej klasyfikacji dość nisko. Wkurzyłem się na to wszystko, poczułem wypalenie. Moi rodzice na szczęście dali mi wolną rękę – jeśli nie chcesz trenować, to nie!
I tak po prostu odstawiłeś narty? To, czym żyłeś przez dwie trzecie swojego życia?
Przez rok albo dwa lata na nartach w ogóle nie jeździłem. Tak byłem obrażony na to wszystko. Zamiast tego zacząłem się wspinać. Ukierunkowałem się na trening wspinaczkowy i zacząłem startować w zawodach. Robiłem to dla przyjemności. Nie miałem trenera, ani rozpisanych żadnych treningów. Należałem do klubu, ale głównie chyba dla ludzi.
W jakim typie wspinaczki się specjalizujesz?
Najlepsze wyniki osiągam we wspinaniu sportowym. Jest mi ono zdecydowanie najbliższe. Lubię zarówno krótkie, jak i te wielowyciągowe obite drogi sportowe. Ostatnie lata przyniosły też sporo działalności górskiej, w tym wiele pięknych alpejskich dróg. Natomiast wciąż nie sprawia mi radości wspinanie zimowe. Twierdzę, że zimą trzeba jeździć na nartach, a nie się wspinać. Co nie zmienia faktu, że jak są dobre warunki, to chodzę również na zimowe drogi wspinaczkowe.
Czy narciarze z nizin w ogóle mogą dorównać Wam – Zakopiańczykom?
Mieszkając w górach, masz oczywiście ten plus, że stoki są na wyciągnięcie ręki. I po szkole możesz wyskoczyć na trening na pobliską górkę. Ale mam też doświadczenie jakby z drugiej strony, będąc trenerem w Warszawskim Klubie Narciarskim. Te dzieciaki bardzo dobrze jeździły. Wygraliśmy nawet w ogólnej klasyfikacji Puchar Polski, mieliśmy zawodnika, który był mistrzem kraju. Tak naprawdę to jest kwestia determinacji, systemu szkolenia i brutalnie mówiąc pieniędzy. Bo poza sprzętem ogromne nakłady finansowe idą na wyjazdy szkoleniowe.
Narciarstwo alpejskie niedługo później zmieniłeś na pozatrasowe. Czy sprawiało Ci ono więcej frajdy?
Do dziś bardzo miło wspominam momenty, kiedy jeździłem w Śmigu. Na wiosnę trener zabierał nas na jazdę po żlebach. Kiedy mieliśmy treningi na Kasprowym Wierchu, zawsze pod koniec zjeżdżaliśmy żlebami pod kolejką. W małych grupach, w których trener znał nasze umiejętności, puszczaliśmy się w dół po nierozjeżdżonym śniegu. Dziś to nie do pomyślenia. A wtedy w ten właśnie sposób zaczęło we mnie kiełkować zamiłowanie do narciarstwa freeridowego. Tę miłość podbijało również obserwowanie bardziej doświadczonych kolegów – Bolka Trzebuni oraz Andrzeja Osuchowskiego i boom na ten typ narciarstwa. W Tatrach na dobre kwitł freestyle i freeride. Jarałem się tym maksymalnie! Moim marzeniem stało się wystartowanie w zawodach freeridowych i zacząłem wszystko organizować tak, by to robić.
I ostatecznie się udało?
Przez trzy lata startowałem w tego typu zawodach. Na ten nakład finansowy, który mogłem zainwestować na starty w zawodach, myślę, że wyszło całkiem nieźle. Zająłem między innymi 16. miejsce w dwugwiazdkowych zawodach w Nendaz w Szwajcarii podczas Freeride World Qualifier w 2018 roku, 4. miejsce w dwugwiazdkowych zawodach we francuskim Les Arc w 2019 roku i 11. miejsce w zawodach trzygwiazdkowych Engadin w Szwajcarii podczas Freeride World Qualifier w 2020 roku. Prawda jest taka, że rywalizacja z ludźmi z krajów alpejskich jest bardzo ciężka. Ponadto nie na wszystkie zawody z serii mogłem sobie pozwolić. Zazwyczaj wybierałem trzy na pięć, a to zdecydowanie za mało, by zająć w ostatecznym rozrachunku wysoką lokatę. Wpisowe na zawody też było dość kosztowne, dodatkowo jeszcze trzeba doliczyć dojazd i zakwaterowanie. To właśnie koszty nie pozwoliły mi na dobre iść na całość i startować w całej serii.
Każdy typ narciarstwa wymaga innego sprzętu. Ile masz zatem par nart?
Bardzo dużo. Ostatnio starałem się pozbyć części, bo nie mam aż takich możliwości magazynowych. W sumie jest ich około 15.
Przejdźmy do tej ciemnej strony narciarstwa pozatrasowego, na przykład lawiny. Znalazłeś się kiedyś w sytuacji awaryjnej?
Nigdy nie byłem pod lawiną ale miałem okazję z nią obcować. Po raz pierwszy, kiedy wspinaliśmy się zimą, a drugi raz właśnie podczas jazdy na nartach. Ruszyłem żlebem i nagle cały śnieg spode mnie wyjechał. Jedyne co mogłem zrobić, to ruszyć na krechę w dół i uciec przed lawiną. Na szczęście bardzo dobrze znałem teren, bo wielokrotnie nim zjeżdżałem. Mogłem sobie zatem pozwolić na szybką ucieczkę wprost na dół. Ale zawsze staram się unikać miejsc i sytuacji, które mogłyby wywołać bezpośrednie zagrożenie lawinowe.
Co dokładnie masz na myśli mówiąc o unikaniu zagrożenia lawinowego?
Przede wszystkim szkolę się w tym zakresie. Tak, by dobrze zrozumieć wszystkie czynniki, mające potencjalny wpływ na zagrożenie lawinowe. A jest ich całe mnóstwo – nasłonecznienie, świeży opad, wcześniejsza pokrywa śniegowa, nastromienie stoku, nacisk na niego. Obecnie jestem na szkoleniu na przewodnika IVBV, gdzie poszerzam swoją wiedzę. Przed wyjściem na narty bezpośrednio śledzę warunki, zbieram informacje od kolegów. Dobieram cel do aktualnych warunków śniegowych.
Twój najtrudniejszy zjazd w Tatrach?
Ciężko to stwierdzić. Wszystkie zjazdy powyżej pewnego nachylenia stoku zaczynają być niebezpieczne i trudne. W Tatrach zjechałem prawie wszystkie zjazdy o wycenie 6, czyli o nastromieniu większym niż 55 stopni. Jest to dla przykładu zjazd z Mięguszowieckiego Szczytu Czarnego przez środkowy żleb.
Rozumiem, że w Tatrach obowiązuje sześciostopniowa skala trudności zjazdów?
Dokładnie tak. Najwyższy, szósty stopień oznacza, że stok nie wybacza błędów. Jest tak stromy, że jakikolwiek błąd grożący wywrotką skończyłby się tragicznie. Prawdopodobnie u podstawy ściany.
A dla zobrazowania tej skali - zjazd na nartach z Rysów to…
Zjazd Rysą jest wyceniany na piąty stopień.
Czy mimo swojego młodego wieku określiłeś już profil swoich górskich zainteresowań i potrafisz powiedzieć, kim jesteś?
To bardzo dobre pytanie i ostatnio się nawet nad tym zastanawiałem. Te dwie pasje – wspinanie i narciarstwo są bardzo trudne do połączenia. We wspinaczce długie przerwy w treningu nie są wskazane. Po nich zawsze wszystko zaczyna się od zera. A ja przecież pół roku jeżdżę na nartach i nie mam fizycznie czasu na to, by się wspinać! Z całą pewnością postawienie sobie określonego celu wspinaczkowego, na przykład zrobienie jakiejś drogi w sezonie letnim, pozwala mi się lepiej przygotować do sezonu. Prawda jest jednak taka, że na razie ciężko mi stwierdzić jednoznacznie czy bardziej jestem narciarzem czy może wspinaczem.
W maju tego roku z Andrzejem Bargielem jako pierwsi Polacy stanęliście na szczycie Laila Peak (6096 m n.p.m.). Jak dotąd to Twój rekord wysokości. Czy po tej przygodzie ruszysz w góry wysokie na poważnie?
Może uda mi się pojechać z Andrzejem na jeszcze jakąś wyprawę, a może nawet zdobyć jakiś ośmiotysięcznik... Kto wie? Jak będę mieć taką możliwość, to z chęcią z niej skorzystam. Mamy plany pojechać w Karakorum, ale chcemy skupić się na mniejszych szczytach, które są równie piękne i idealnie nadają się do narciarstwa. Niższych szczytów jest całe mnóstwo, wiele z nich jeszcze niezdobytych. Pozwolenia na nie są znacznie tańsze. Niższe szczyty to również krótsza aklimatyzacja, mniej wysiłku i w trakcie jednej wyprawy można zrobić nie jeden zjazd, ale kilka.
Patrząc na Laila Peak na zdjęciach, aż ciężko uwierzyć, że można z niej zjechać! Ale Wam się udało. Jak wrażenia?
Najtrudniejszą część stanowiła kopuła szczytowa, choć ze względu na trudne warunki śniegowe na samej górze, zostawiliśmy narty 150 metrów poniżej. Nachylenie stoku wynosiło około 50 stopni, ale łagodniało wraz z utratą wysokości. Im niżej, tym robiło się łatwiej. Zjazd zrobił na mnie ogromne wrażenie, bo w głównej mierze polegał na jeździe kilkusetmetrową rampą, pod koniec podciętą. Na końcu wyjeżdżało się na poprzecinany szczelinami lodowiec. Mój organizm dostał mocno w kość. De facto cała akcja z base campu (4150 m n.p.m.) na szczyt i z powrotem – czyli jakieś 1800 metrów przewyższenia - zajęła nam 12 godzin.
Z konferencji prasowej po Laila Peak utkwił mi taki wątek: „tam trzeba po prostu wleźć i to tak naprawdę jest największy problem”. Jakim zatem problemem był zjazd?
On był już tylko czystą przyjemnością! Jak zapnę narty na nogi, to czuję się czasami pewniej niż na butach. Kiedy podchodziliśmy na szczyt, trafiliśmy na doskonałe warunki. Idąc w górę, śnieg był twardy i zmrożony. Tym samym ułatwiał nam szybkie zdobywanie wysokości, a nie mozolne brnięcie w śniegu po pas. Gdy natomiast przystąpiliśmy do zjazdu, zaczęło operować słońce i zamieniło go w idealny do jazdy podkład.
Jak w ogóle współpracuje się Tobie z Andrzejem w górach?
Znamy się wiele lat. Dużo wspólnie działamy. Właściwie, ilekroć są dobre warunki, jeździmy razem na nartach. Jędrek ma końską wytrzymałość i ogromne doświadczenie. W górach ciężko mi za nim nadążyć, jak narzuci mocne tempo. Ale sporo się od niego uczę i bardzo dobrze mi się z nim działa. Jest osobą, która ogranicza ryzyko do minimum. Planuje wszystko, a podjęte przez niego decyzje są zawsze przemyślane.
Można porównać emocje związane ze wspinaniem i jazdą na nartach?
Wydaje mi się, że tak. Zarówno przy wspinaniu, jak i narciarstwie osiągasz maksymalne skupienie. Myślisz tylko o tym co tu i teraz. Te podobne stany umysłu, towarzyszące precyzji ruchów przy wspinaniu i szybkości oraz dynamice w narciarstwie sprawiają, że zapominasz o bożym świecie. Skupiasz się na chwili. W obu przypadkach to świetna odskocznia.
Jędrzej Baranowski
Wspinacz, narciarz i przewodnik tatrzański z Zakopanego. Przez wiele lat uprawiał narciarstwo zjazdowe, a potem freeride. W maju razem z Andrzejem Bargielem wszedł na Laila Peak i obaj zjechali na nartach.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!