Reklama

Nie ma gór

Nie istnieje coś takiego jak literatura górska. Jest tylko literatura. Ona może być dobra albo zła. Ta, która mieni się górską, padła ofiarą kultu selfie.

 

Ale za to pewnie sprzedaje się nieźle. Świadczą o tym półki w księgarniach uginające się od „górskich” tytułów. Na okładkach zaszronione twarze legendarnych himalaistów i himalaistek. Z punktu widzenia rynku książkowego, to wielka strata, że ten sport jest tak drogi. Żeby wleźć gdzieś wysoko, trzeba ciągle lecieć na drugi koniec świata, mieć pieniądze, czas, kondycję i odwagę. Gdyby to było łatwiejsze, tych książek byłoby też pewnie więcej.

Książki czyta w naszym kraju garstka, to fakt, ale na szczęście jesteśmy dużym krajem. Więc ta garstka, a w niej garsteczka zainteresowana górami, jest wystarczająco liczebna, by w wydawnictwach spięły się tabelki w excelu.

Zdarzyło się w tym zakątku księgarni wypełnionym „górską literaturą” dokładnie to, co przytrafiło się też w Polsce reportażowi ciut wcześniej. Rozpoznana została grupa ludzi, dla których taka literatura jest przekonująca. Rozpoczęto więc dla niej produkcję dóbr. I jeśli myślimy o literaturze w kategoriach czysto rynkowych nie dzieje się tu nic absolutnie złego - jest popyt, jest podaż. Pytanie tylko, czy na wszystko musimy patrzeć tylko przez pryzmat rynku.

Ale jest między tak zwaną „literaturą górską” a reportażem więcej analogii. Ma ona swoje patronki i patronów albo, jak kto woli, matki i ojców założycieli. Wśród reporterów to święte 3xK - Krall - Kapuściński - Kąkolewski. W górskim światku to pewnie Kukuczka - Rutkiewicz - Kurtyka - Wielicki i jeszcze pewnie parę innych nazwisk. Nie muszą sami pisać, czasem wystarczy, że zostaną uważnie wysłuchani albo, jeśli zostali w górach, opracowani. Drukowanie archiwum Jerzego Kukuczki jest przecież mniej więcej tym samym, co drukowanie wierszy Ryszarda Kapuścińskiego. Bez jednego i drugiego świat nie byłby gorszym miejscem. Ci, którzy idą za tymi wielkimi, muszą się jakoś do nich odnieść - złożyć hołd albo wypowiedzieć literackie posłuszeństwo. Zwykle, zarówno w książkach reporterskich jak i górskich, kończy się to na hołdzie. Mało kto chce przecież wysadzać wózek, na którym sam jedzie.

Piszę tu o „literaturze górskiej” w cudzysłowiu, po tym, jak spędziłem kilka dobrych miesięcy na czytaniu blisko 50 książek zgłoszonych na konkurs literacki organizowany przy okazji festiwalu w Lądku-Zdroju. I z każdą kolejną narastało we mnie przekonanie, że etykietka „literatury górskiej” jest potrzebna działom marketingów wydawnictw i księgarzom do tego, by sprzedawać nam kolejne produkty. Dokładnie tak samo jest z reportażem. A przynajmniej było do niedawna, gdy jego nadprodukcja osiągnęła kuriozalne wręcz rozmiary i sprawiła, że dziś część czytelników już ostrożnie podchodzi do tej etykietki. Teraz niektóre wydawnictwa wydają już książki reporterskie nie wrzeszcząc na okładkach, że to właśnie ten gatunek. Wiedzą, że mogłoby im to poddusić sprzedaż.

Wracając jednak do cudzysłowiu - używam go, bo nie wierzę w sensowność terminu literatura górska - może on być jeszcze ważny dla literaturoznawców, ale niekoniecznie musi dla czytelników. Dla mnie jako odbiorcy jest tylko literatura - ona może mnie zmuszać do myślenia, albo mnie z niego zwalniać; może mnie poruszać, albo zostawiać obojętnym; może świat komplikować i niuansować, albo go upraszczać i spłaszczać; może wciągać, albo pozostawiać na zewnątrz; wreszcie - może być po prostu dobra, przeciętna lub zła. Każda etykieta, jakiej się względem książki używa, każda szuflada lub półka w księgarni, na którą próbuje się ją wepchnąć, służy temu, żebyśmy na chwilę zapomnieli o tych kategoriach oceny. W przypadku książek górskich najwyraźniej to się udaje i opłaca.

Z tych zgłoszonych na konkurs w Lądku-Zdroju dość łatwo było wybrać zwycięskie tytuły. To te nieliczne, w których autor/autorka nie skupia się wyłącznie na sobie i swoim osiągnięciu, z których możemy dowiedzieć się czegoś uniwersalnego o świecie i nas samych. To także te, w których góry są prawdziwym tematem, a nie jedynie ledwie zarysowanym tłem dla jego/jej zmagań czy przygód. To wreszcie książki, które nie zostawiają nas z poczuciem, że oto kolejna osoba gdzieś poszła i to był właściwie jedyny powód do zadrukowania kolejnych kilkuset stron. To wreszcie książki, które nie fetyszyzują nadużywanych w górach słów takich jak atak, walka, rozgrywka, zdobywca, wojownik. Te słowa robią górom i naszemu myśleniu o nich (oraz o nas w nich) ogromną krzywdę.

 

Aplikacja magazynnaszczycie.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Aktualizacja: 12/05/2024 21:57
Reklama

Reklama

Wideo magazynnaszczycie.pl




Reklama
Wróć do