Z Aleksandrą Taistrą, wspinaczką, rozmawia Paulina Grzesiok.
Z Aleksandrą Taistrą, wspinaczką, rozmawia Paulina Grzesiok.
Z Olą rozmawiamy zaraz po jej powrocie ze wspinaczkowego tripu na Sardynii. Ja jestem na Jurze, w sercu polskiego wspinania – Podlesicach, Ola natomiast chłodzi ręce i stopy woreczkami z lodem po uporaniu się z 195-metrową drogą Unchìnos (8b – VI.6) i 230-metrową Amico Fragile (8b – VI.6) na Sardynii. Rozmawiam z dziewczyną, która znalazła swoje miejsce i swój czas.
Gdzie mieszka jedna z najlepiej wspinających się Polek?
Od dwóch lat mieszkam we Włoszech. W małej miejscowości nieopodal Asti, 45 minut drogi od Turynu. Jej nazwa to Tonco. Jeden sklep spożywczy, dwa kościoły i wkoło pola uprawne. Generalnie ja Polka i mój partner życiowy Kanadyjczyk robimy furorę w tym małym miasteczku, wśród lokalnej niezbyt licznej społeczności. Nikt nie wie, po co tu przyjechaliśmy i co tu robimy.
A skały?
Paradoksalnie nie ma ich w bezpośrednim sąsiedztwie. Mieszkam we Włoszech, by być bliżej tutejszych rejonów wspinaczkowych, a nie spędzać kilkanaście godzin w podróży autem. I tak na wyciągnięcie ręki, godzinę jazdy samochodem mam włoską Albengę, a po dwóch godzinach podróży jestem we Francji. Zaledwie cztery godziny dzielą mnie od kanionu Verdon, a cztery i pół, gdy docisnę gaz do dechy, od Ratikonu w Szwajcarii. Za oknem nie mam widoku na skały, więc na co dzień się nim nie nudzę.

Aleksandra Taistra - wspinaczka w Hadash w Omanie
fot. Read Macadam Explore Climbing
Brak skał na wyciągnięcie ręki to jest element motywacji?
Jeśli chodzi o motywację w sporcie profesjonalnym, to jest jeden bardzo ważny pierwiastek - tak w karierze wspinacza, jak i każdego sportowca. Kluczem jest niezmienna radość z osiągania coraz lepszego poziomu. Bez względu na to, czy wspinanie masz we krwi, czy musisz mocniej przyłożyć się do treningu. Jestem patologicznie zakochana we wspinaniu. Jestem jak ten przysłowiowy koń wyścigowy. Wypuszczona na tor – lecę. Albo jak ten osiołek z marchewką – bezustannie gonię za nią już od 20 lat.
A co się stanie kiedy w końcu ją dopadniesz i zjesz?
Zdarza się, że dogonię tę przysłowiową marchewkę. Poliżę ją, nawet nadgryzę. Czyli zrobię w końcu tą drogę, którą miałam w planach. Ale okazuje się, że ona jest tylko przedbiegiem do następnego celu wspinaczkowego. Rozkładam zatem ręce i gonię dalej. To takie neverending story. Moja motywacja nie gaśnie, ona wprost rośnie z każdą kolejną drogą.
Zdarzają się też gorsze chwile?
Tak, ale dzięki wieloletnim ciężkim treningom chwile słabości potrafię odpowiednio przepracować. Pojawiają się one zwłaszcza w momentach, kiedy za długo siedzę nad jakimś projektem. Przymulam zamiast odnosić kolejne, choćby drobne sukcesy. A gdy do tego dojdą wahania hormonalne i zniechęcenie – płacz i histeria są na końcu nosa. Ale i takie chwile nas budują.
Czym kierujesz się podczas doboru nowych celów wspinaczkowych?
Jestem bardzo metodyczna i taktyczna. Nauczył mnie tego mój pierwszy trener Sebastian Wutke, który był obsesyjnie zgodny z metodyką sportu i procedurami. Pod jego okiem dobierałam cele wspinaczkowe, a co za tym idzie odpowiedni trening pod charakter drogi, czyli określone ruchy, formacje skalne. Jeżeli etap A został wykonany prawidłowo, to można było przejść do realizacji etapu B, C… Jako junior zdarzało się, że przeskakiwałam między tymi etapami. Byłam głodna wspinania. Zachłysnęłam się tym, by drogi robić szybko, trudno i trochę bez sensu. Na szczęście ten etap mam już za sobą.
Ale zamieniłaś też krótkie sportowe wspinaczki na ściany kilkusetmetrowe!
Wspinanie w takich ścianach to jest zupełnie inna bajka! Mam nawet wrażenie, że to zupełnie inny sport niż wspinaczka na drogach 15- czy 20-metrowych. Byłam na wysokim poziomie wspinaczkowym, gdy nagle dostałam w dziób. W wielkiej ścianie okazuje się, że trzeba transportować wory, używać małpy, zakładać stanowiska pośrednie. We wspinaniu wielowyciągowym muszę liczyć się również z wieloma niedogodnościami. Mimo pełni sezonu zdarzyć może się potężna ulewa albo opad śniegu. Pod drogę Hotel Supramonte musiałam dostać się pontonem, bo właśnie przeszły ulewy stulecia. W Tatrach, z powodu zatrucia pokarmowego, spod schroniska w Morskim Oku transportowała mnie na dół karetka. Zdałam sobie sprawę, że wspinanie w górach jest nieobliczalne.

Aleksandra Taistra na drodze Unchinos na Sardynii
fot. Read Macadam Explore Climbing
Jak zaczęła się ta patologiczna miłość do wspinania?
Przypadkowo. Moi rodzice od zawsze dużo pracowali, a mnie często wysyłali na różnego rodzaju obozy. Zaczęłam się wspinać stosunkowo późno, bo w wieku 18 lat. Zamiast tradycyjnie jechać na obóz jeździecki, rodzice z jakiegoś powodu wysłali mnie do Podlesic na obóz wspinaczkowy. Prowadzony on był przez świetnych instruktorów z Chorzowskiego Towarzystwa Górskiego “Koliba”. Zakochałam się w chłopaku, który był tam instruktorem. Po obozie przez rok nie miałam okazji się wspinać, ale znalazłam ściankę wspinaczkową, odnalazłam klub w Chorzowie, nawet chłopaka i… szybko się w nim odkochałam.
Dlaczego?
Bo zakochałam się we wspinaniu. W dwupokojowym mieszkaniu rodzinnym w Katowicach urządziłam nawet panel wspinaczkowy w moim pokoju. W markecie budowlanym kupiłam wielką płytę karton-gipsową, na którą nakręciłam chwyty. Gdy rodzice wrócili z weekendu, złapali się za głowę. Płyta była zbyt duża, by ją wnieść do mieszkania, więc mój tata ją obciął, pozbawiając mnie tym samym trzech przechwytów. Ze złości zrobiłam awanturę, moja mama wzniosła lament, że chyba oszalałam. A ja przez kolejne dwa lata spałam na podłodze na macie, w nocy obmyślałam nowe obwody, a wieczorami uczyłam się na przemian biologii i chemii na egzaminy na studia. Moi rodzice jedynej rzeczy, jakiej by mi nie darowali, to braku edukacji.
Wkrótce też zaczęłaś mocno trenować pod okiem profesjonalnej kadry.
Marzyłam by mieć trenera, fizjoterapeutę czy dietetyka. Biegałam z rumieńcami na policzkach do katowickiego sklepu, gdzie podziwiałam plakaty wspinacza Jacka Jurkowskiego z teamu Alpinusa. Marzyłam o tym, by też być kiedyś w takim teamie. I właściwie wszystkie te marzenia się spełniły. Mój pierwszy trener, wspomniany Sebastian Wutke, był bardzo zaangażowanym i metodycznym trenerem. Wkrótce profesjonalnie zajął się też mną zakład biomechaniki na AWF w Krakowie, miałam swojego fizjoterapeutę i lekarza. To był dobry czas, byłam pod fachową opieką wielu specjalistów. Wzięłam roczny urlop sportowy i jedyne, czego nam wtedy brakowało, to… kasy. Dużo improwizowaliśmy, ale mieliśmy zapał i niesamowitą motywację. Mój dzień wyglądał tak: pobudka, trening, jedzenie, spanie, jedzenie, trening, spanie. W międzyczasie masaże przed i po wysiłku.
Mnóstwo wyrzeczeń i ogromna cena za sukces, na który ciężko wypracowałaś...
Po 15 latach takiego kieratu zrozumiałam w końcu, że nie mogę tak żyć dalej. Treningi dwufazowe w ciągu jednego dnia, masaże przed i po, zero imprez, spotkań. Pierwszy trening rozpoczynałam już o godzinie 5.30, więc nawet jak już zdarzało mi się z kimś spotkać, to urywałam się wcześnie. Na moim talerzu zawsze była dawka aminokwasów popijana szejkiem, podczas gdy u innych burger i piwo. Wiedziałam, że to jest cena tego co robię, ale nadszedł w końcu czas na zmianę. Czułam się jak taki chomik na kołowrotku. A ja przecież nie walczyłam o złoto olimpijskie, ani tytuł mistrzyni świata. Chciałam żyć, a nie męczyć się życiem. Przez 15 lat moje relacje międzyludzkie opierały się w głównej mierze na relacji ja – trener, ja – mój partner wspinaczkowy. Postanowiłam działać nadal z planem treningowym, ale wrzucić na luz.
Po czym spakowałaś się i wyjechałaś… właściwie w ciemno!
Pojechałam do Włoch na zaproszenie znajomego, którego poznałam na wyjeździe wspinaczkowym. Nie znałam totalnie języka. Wyjechałam, by być bliżej skał. I to był strzał w dziesiątkę! Wypadłam nagle ze swojej strefy komfortu, wszystkiego tego co znałam. Oczywiście lata treningów dały mi solidną podstawę do dalszego, bardziej samodzielnego działania. Często partnerów do wspinania znajdowałam przypadkowo. Ruszyłam do przodu, z nowym podejściem, przewietrzoną głową.
I kiedy odpuściłaś, to zaczęłaś nabierać wiatru w żagle!
Odnalezienie się w nowej sytuacji dało mi jeszcze więcej odwagi, by pojechać na Sardynię z trzema różnymi osobami, których do tej pory nie znałam. Zrobiłam tam piękną 400-metrową drogę Hotel Supramonte o wycenie 8b (VI.6). Dziś twierdzę, że moim najlepszym trenerem jest swoboda, którą sobie wypracowałam oraz doświadczenie i ten wojskowy styl funkcjonowania.
W ostatnim czasie bardzo mało było o Tobie słychać. Był jakiś powód?
Nie byłam nakierowana na to, by się tym afiszować. Ostatnie lata były najbardziej hardcorowym okresem wspinaczkowym w moim życiu. Zaczęłam robić długie i bardzo trudne drogi. Nie znając języka włoskiego, dogadywałam się a to po angielsku, a to łamanym włoskim, że na drodze o wycenie VI.8 gdzieś na piątej wpince mogę polecieć i niech lepiej mój asekurant uważa.
Czym jest zatem dla Ciebie wspinaczka?
Kiedyś to było hobby za które dałabym obciąć sobie ręce. Największą karą był dla mnie zakaz pójścia na ściankę. Płakałam, trzaskałam drzwiami. Uciekałam ze szkoły, olewałam egzaminy, nie chodziłam na spotkania rodzinne. Natomiast teraz wspinanie jest dla mnie czymś naturalnym i normalnym. Nie przeklinam, nie krzyczę, nie ciskam butami. Wiem, że ta energia może przydać mi się na ostatnich przechwytach, 300 metrów nad ziemią. Kontroli nad sobą nauczyły mnie też skrajne sytuacje w górach. Lot na wolnej linie 20 metrów, czy burza w ścianie. Jak się przeżyje takie akcje, to diametralnie zmienia się podejście do wspinania.
Zapytam więc na koniec, jak się ma tatrzański granit do litych skał południa?
Tatry były dla mnie zimnym prysznicem. Przyjechałam tu z zamiarem zrobienia klasyka na wschodniej ścianie Mnicha, drogi Metallica IX wariantem Misterium Nieprawości X-. To jedna z najtrudniejszych linii w Tatrach. Był rok 2015 i dopiero zaczynałam wspinać się w górach. I mimo, iż to był Mnich – czyli w porównaniu z innymi tatrzańskimi ścianami świetnie obity monolit – to zaskoczyło mnie praktycznie wszystko. Zmienna pogoda, wymagające podejście, mokre trawki. A w ścianie coś, co jest nie do przyjęcia – sztucznie wykute chwyty. Uważam jednak, że wspinanie w Tatrach jest bardzo wymagające i super techniczne. Zmienna pogoda nie pozwala na kilkudniowe wspinanie. Myślę, że dla mnie to właśnie Tatry były impulsem i niezwykłą mobilizacją do późniejszego wielowyciągowego wspinania w górach.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie