Zabrzmi to dziwnie, ale jedzeniem, które przede wszystkim kojarzy mi się z górami, jest... żarcie z McDonald's.
Pisząc tekst o jedzeniu (znajdziecie go kilkadziesiąt stron wcześniej w „Temacie numeru”), zacząłem się zastanawiać, jak wyglądają moje górsko-kulinarne zwyczaje. Okazuje się, że niektóre są zaskakujące nawet dla mnie samego.
Otóż jedzeniem, które przede wszystkim kojarzy mi się z górami jest... żarcie z McDonald's. Wszystko przez to, że zazwyczaj nie chodzę do fast foodów i nie zmieni się to, choćby Michał Żebrowski z Borysem Szycem czytali mi „Pana Tadeusza” z podziałem na role. Jedyny wyjątek stanowią właśnie wypady w góry. Już tradycją stało się, że jadąc z Poznania na południe kraju, musimy po drodze zaliczyć wizytę w restauracji „Pod Złotymi Łukami”. Oczywiście nie chodzi tu o walory smakowe oferowanych tam specjałów, ale strategiczne rozmieszczenie knajp, które czają się wzdłuż autostrad. A gdy już wkraczam do królestwa Ronalda McDonalda, to sięgam po cheesburgera (albo trzy). Tłumaczę sobie, że przez najbliższe dni będę człapał po szlakach i spalę pochłonięte mckalorie. W drodze powrotnej już nie próbuję racjonalizować, po prostu jem. W taki oto sposób smakiem gór przez lata stał się dla mnie „Mak”.
Kiedyś jadąc w Bieszczady, wpadliśmy ze znajomymi na szatański pomysł, aby kupić burgery i zjeść je podczas zejścia z Tarnicy, głośno przy tym opowiadając, że otwarcie restauracji na szczycie było wspaniałym pomysłem. Nasz plan - godny Michelle z ruchu oporu - oczywiście wziął w łeb, ponieważ złapała nas ulewa i jakoś nikt nie miał ochoty w strugach deszczu delektować się kilkudniową kanapką.
Nieco normalniejsze jest to, co kupuję, gdy wyjeżdżam w góry. Otóż zawsze zaopatruję się w kabanosy i zupki chińskie. Robię to jednak głównie z przyzwyczajenia, bo już od dawna cały ten zapas pokonuje ze mną drogę w obie strony.
Nawet teraz mam w lodówce jakieś kiełbaski, które miały być przekąską na szlaku, a okazały się zupełnie zbędnym balastem. Zupek już nie ma, ponieważ zawsze po powrocie z gór moja lepsza połowa używa ich jako bazy do zrobienia sałatki. Nazywamy ten wynalazek „koszmarem Anny Lewandowskiej”, ponieważ biedaczka pewnie padłaby na zawał, gdyby zobaczyła tyle kalorii w jednym miejscu.
Zupki i kabanosy wracają ze mną, ponieważ już dawno oduczyłem się je jeść. Na szlaku wyparły je mieszanki orzechów z rodzynkami oraz batony energetyczne i owocowe. W schroniskach wolę zaś pałaszować to, co oferuje bufet. Często można tam znaleźć cuda, które jakością nie ustępują renomowanym restauracjom. To chyba jedna z niewielu przewag dorosłości nad czasami studenckimi – człowieka stać na placek po węgiersku, zawsze, gdy zobaczy go w menu.
Zmieniło się zresztą nie tylko to, co jem, ale też jak jem. Chociaż także tu tradycja trzyma się nieźle i zawsze zabieram odziedziczony po babci niezbędnik wojskowy legnickiej firmy Lefana (jakoś nie mogę przekonać się do sporków), który jest prawdopodobnie starszy ode mnie. W plecaku ląduje on jednak obok znacznie nowocześniejszych akcesoriów jak składany kubek, który po zminimalizowaniu zajmuje jakieś śladowe ilości miejsca. Stary dobry termos dostał zaś koleżankę w postaci butelki filtrującej. Zaprzyjaźniłem się z nią stosunkowo niedawno, ale nie mam pojęcia, jak wcześniej mogłem sobie radzić bez tego cudu techniki.
Powyższa analiza nieco mnie zaskoczyła, gdyż sam nie zdawałem sobie sprawy, jaką transformację przeszły moje żywieniowe zwyczaje w górach. Skoro zmiany dotknęły skromnego turysty nieporywającego się na specjalnie ambitne cele, nic dziwnego, że jeszcze bardziej poddali się im także ci, dla których osiągnięć jedzenie może mieć kluczowe znaczenie.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!