Nie cierpię biadolenia, że kiedyś to były czasy, a dziś już nie ma czasów. Tymczasem podczas ostatnich wędrówek w Bieszczadach odniosłem wrażenie, że malkontenci mogą mieć trochę racji.
Zawsze protestowałem, kiedy ktoś twierdził, że dziś już nie ma prawdziwych turystów i nikt nawet nie mówi na szlaku „cześć”. Tymczasem w te wakacje odkryłem, że coś może być na rzeczy. Oczywiście nie mam zamiaru zaraz zmieniać strony barykady i wskakiwać na statek z napisem „ach ta dzisiejsza młodzież”. Wciąż bowiem chodzi tylko o niewielką część osób przemierzających szlaki. Jednak wcześniej wydawało mi się, że to zaledwie wąska stróżka w rzece mijanych twarzy. Teraz urosła ona do rozmiarów zauważalnego potoku. Może po prostu miałem pecha? Może wyglądałem tak, że nikt nie chciał się do mnie odzywać? A może w te wakacje w polskie góry ruszyli ludzie, którzy normalnie tam nie bywają, więc zwyczaje górołazów są im obce? Jakakolwiek nie byłaby przyczyna, postanowiłem przyjrzeć się temu, jak ludzie reagują, kiedy na trasie mijają bliźniego.
Oczywiście typowe zachowanie to wymiana uprzejmości, czasem uśmiech i udanie się w dalszą wędrówkę. Ale na popularnych szlakach, takich jak choćby na Połoninie Wetlińskiej czy na Rawki, gdzie „cześć” i „dzień dobry” powtarza się setki razy na godzinę, zadomowiła się grupa lubiąca urozmaicić tę monotonię mniej oczywistymi zwrotami. Jedni jej przedstawiciele poprzestają na „ahoj”, „czołem” czy „siemanko”, ale niektórym to nie wystarczy. Będą więc witać was wszystkim znanymi ludzkości językami. Jeśli usłyszycie na przykład „nuqneH”, to nie znaczy, że ktoś odkrztusza flegmę albo was obraża – po prostu przywitał się po klingońsku. A kiedy na szlaku ktoś powie „konicziła”, to możecie być niemal pewni, że trafiliście na uśmiechniętego Tomka Cylkę, znanego Wam z tych łamów.
Są też osoby, które w góry chodzą chyba po to, żeby pozdrowić jak najwięcej ludzi – odzywają się więc do każdego i dla każdego mają osobne powitanie. Nie przepuszczą żadnej kobiecie, dziecku ani seniorowi. Trochę to miłe, a trochę dziwne. W końcu szlakowy savoir-vivre nie wymaga, żebyśmy trafiając na grupę kilku osób, z każdą z nich osobno przybijali piątkę, zwłaszcza w czasach pandemii. Zabawny jest też typ, który na własny użytek nazywam kowbojem.
Kowboje, widząc zbliżającego się piechura, już z daleka mierzą go wzrokiem i niczym wytrawny rewolwerowiec do ostatniej chwili czekają, kto pierwszy sięgnie do kabury i wypali uprzejmością.
Kilka ciekawych zachowań znajdziemy także wśród osób, które same z siebie nie zaszczycą nas nawet skromnym „hej”. Część z nich dopiero nabiera górskiej ogłady i chociaż pierwsze ust nie otworzy, to odpowie, gdy się do nich odezwiemy. Obstawiam, że wielu z nich podczas kolejnego wyjazdu nie będzie się już bało się powitać obcego wędrowca. Są też tacy, którzy odpowiadają, ale do końca nie wiedzą, co się właśnie stało. Prawdopodobnie przez resztę wędrówki będą się zastawiać, czy nie jesteśmy ich kolegami z dzieciństwa. Czasem nawet po odejściu słychać, jak ktoś szepce: „ej, a ty go znasz”?
Wreszcie są ci, którzy będą milczeć. Jedni patrzą w przestrzeń, udając, że jesteśmy niewidzialni i nikt do nich nic nie mówił. Inni gapią się na nas, jak na zwyroli. W końcu kto normalny zagaduje do obcych ludzi?! Ale pamiętajcie, zawsze trzeba odpowiadać na pozdrowienia. Po pierwsze, dlatego, że to kulturalne. Po drugie, nigdy nie wiecie, czy nie trafiliście na mistrza Pai Meia i za drobny nietakt nie skończycie jak mnisi z klasztoru Szaolin*.
*Jeśli nie zrozumieliście tego nawiązania, to znaczy, że nie oglądaliście „Kill Billa 2”.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!