Relacja z wyprawy na Ama Dablam – jeden z najpiękniejszych sześciotysięczników Himalajów. Spotkania, emocje, trudności Yellow Tower i moment spełnienia na szczycie.
Pierwszy raz zobaczyłam ją na plakacie w księgarni w Katmandu. Jej niesamowity kształt i strzeliste granie od razu przykuły mają uwagę. Kiedy wróciłam do domu od razu zaczęłam szukać informacji o tym, jak i kiedy można zdobyć Ama Dablam.
Tekst i zdjęcia Joanna Kozanecka
Kilka miesięcy zajęło mi znalezienie odpowiedniej agencji, która zajęła się obsługą logistyczną mojej wyprawy. Szybko kupiłam bilet do Nepalu i już w połowie października 2019 roku znalazłam się w Katmandu. Na miejscu spotkałam towarzyszy mojej wyprawy – Katalończyka, Włocha i ekipę z Iranu. Trekking do bazy pod Ama Dablam trwa zwykle pięć dni, ale ja miałam swój plan na trekking i aklimatyzację.
Po dwóch dniach marszu przez niesamowitą dolinę, ubarwioną licznymi wiszącymi mostami, docieram do Namche Bazar (ok. 3440 m n.p.m.), czyli stolicy Szerpów. Przepięknie położona wioska jest bramą do krainy najwyższych szczytów świata, ale również jest miejscem pierwszego postoju aklimatyzacyjnego.
I jakie jest moje wzruszenie, gdy właśnie tu poznaję Celinę Kukuczkę, która przyjechała do Nepalu uczcić 30. rocznicę śmierci męża na południowej ścianie Lhotse. Mamy możliwość chwilę porozmawiać, bo mieszkamy w tym samym hoteliku. Niestety, nie będę mogła uczestniczyć w rocznicowych obchodach. Mój plan jest bowiem bardzo napięty. Ale to spotkanie zapamiętam na długo. Następnego dnia idę więc do wioski Chukhung i zostawiam mały kamyczek na czortenie Kukuczki, prosząc o opiekę podczas mojej wspinaczki.
Po ośmiu dniach trekkingu i udanej aklimatyzacji na Kala Pattar (5643 m n.p.m.), docieram w końcu do bazy pod Ama Dablam. To dość spore pole, po środku którego płynie niespiesznie mały strumień. W tym roku jest dość tłoczno. Największym problemem będzie więc miejsce w obozach I i II, a nie pogoda, czy kondycja. Wygrywają ci, co są razem z Szerpami. Indywidualni wspinacze znajdują się na końcu listy do miejsca w jedynce czy dwójce. W tym pierwszym przypadku jest miejsce na góra 20 namiotów, w tym drugim tylko na pięć. A obozu trzeciego się już raczej nie ustawia ze względów bezpieczeństwa.

Pierwsze wyjście do góry to rekonesans i aklimatyzacja. Według Szerpów droga do obozu I (5755 m n.p.m.) zajmuje siedem, osiem godzin, a im z ciężkimi plecakami trzy albo cztery. Do przejścia jest 1100 m przewyższenia i ok. 8 km w poziomie.
Początek drogi jest dość łatwy. Spokojnie przechodzę kolejne moreny i zanim się orientuję, to po trzech godzinach w jestem w połowie drogi. Czuję się świetnie. Kiedy widzę namioty tzw. bazy wysuniętej (ABC) i jedynki, mam wrażenie, że są na wyciągnięcie ręki. Do ABC docieram po czterech godzinach i tak sobie w duchu myślę, że najdalej za dwie, będę u celu. Jak bardzo się myliłam.
Zaraz za ABC zaczyna się odcinek z głazami wielkości lodówki, samochodu albo pralki. Biorąc pod uwagę, że po ostatnich opadach śniegu, kamienie te są mocno oblodzone, podejście sprawia sporo problemów. Trzeba być naprawdę uważnym i skoncentrowanym. Kiedy kamienie wreszcie się kończą, pojawiają się gładkie płyty ustawione praktycznie pionowo. Obóz I jest teraz zawieszony dokładnie nade mną - w pionie. Dobrze, że od tego momentu są założone poręczówki, bo to znacznie ułatwia i przyspiesza wejście. Nie ukrywam, że to podejście, a zwłaszcza dwa ostatnie odcinki dość mocno mnie zmęczyły.
Plan na kolejny dzień to podejście 100-150 m do góry i powrót do bazy na lunch. Droga do dwójki to cały czas wspinaczka po mniejszych lub większych skałach. Bywają trudniejsze fragmenty, gdzie trzeba szukać miejsca na postawienie nogi albo złapanie dobrego chwytu, ale wszystko to przechodzę w miarę gładko. Z dołu nadciąga tymczasem sporo ludzi, więc by nie stać w korku na poręczówce, robię w tył zwrot i sprawnie ruszam do bazy. Chciałam podejść trochę wyżej, może nawet sprawdzić jak wygląda słynna Yellow Tower, ale i tak wysokość 5850 m n.p.m. jest dla aklimatyzacji wystarczająca. Przecież to tylko kilometr poniżej szczytu.
Podczas zejścia spotykam znajomych lub nieznajomych z bazy i nigdy nie kończy się na zdawkowym "Namaste".
- Jak się czujesz? Jaki masz plan na dziś? Kiedy planujesz atak? Skąd jesteś? Jak długo już jesteś w bazie? Gdzie robiłeś aklimatyzację? – to są najczęściej stawiane wzajemnie pytania. A ludzi mijam naprawdę z całego świata: USA, Brazylia, Australia, Korea, Japonia, Malezja, Indie i oczywiście cała Europa.
Uwielbiam ten klimat wielkiej himalajskiej wspólnoty. Każdy się do każdego uśmiecha, zagaduje, doradza, dzieli informacjami. Nie ma zazdrości i zawiści. Dzień wcześniej spotkałam na przykład Czecha i w rozmowie wyszło, że oboje mamy problem z kaszlem. Dziś wsunął mi do kieszeni dwa cukierki na kaszel, żebym już się nie męczyła. Aż mi się ciepło na sercu zrobiło. Taki mały gest, a ile znaczy.

Po powrocie do bazy planuję dwa dni totalnego restu. Z jednej strony, jest on konieczny dla regeneracji organizmu, a z drugiej trochę zostaje wymuszony rezerwacją miejsca w obozie II.
Teraz w bazie daje się wyczuć napięcie i stres, które miesza się z podnieceniem. Każdy z nas na swój sposób przeżywa te chwile. Już nie jesteśmy tak rozmowni podczas posiłków, ustają żarty. Widać, że każdy z nas analizuje to, co zaraz się zacznie.
- Czy wszystko pójdzie zgodnie z planem? Co będzie, jeśli załamie się pogoda? Czy zdążymy wrócić na czas? Czy jestem wystarczająco dobrze przygotowana i zaaklimatyzowana? Czy dam radę na Yellow Tower, najtrudniejszej prawie pionowej ścianie? I najważniejsze: czy będę umiała odpuścić szczyt, gdy coś się zacznie dziać? – to są najistotniejsze pytania, na które próbuję znaleźć odpowiedź.
Wszystkie swoje obawy zostawiam jednak w bazie, aby nic mnie w górze nie rozpraszało.
30 października zaczynam atak szczytowy. W obozie pierwszym jestem prawie dwie godziny szybciej niż za pierwszym razem. Choć w ogóle nie czuję, że idzie mi się lepiej czy szybciej. Do namiotu docieram równie zmęczona jak za pierwszym razem i niemiłosiernie głodna. Od razu zaczynam topić śnieg na herbatę i obiad.
Następnego dnia za bardzo nie spieszy się nam do wczesnego wyjścia, bo do podejścia mamy tylko 300 m w pionie, a po całonocnym opadzie śniegu czekamy, aż ktoś pierwszy zrobi ślad.
Pierwszy fragment drogi do dwójki jest dość przyjemny. Teren delikatnie pnie się do góry. Czasami musimy pokonać wspinaczkowo jakąś skałkę, gdzieś trzeba zawisnąć na linie, a jeszcze gdzie indziej zrobić szpagat, aby postawić kolejny krok. Na szczęście cała droga jest zaporęczowana, co daje poczucie bezpieczeństwa, uspokaja i zdecydowanie ułatwia wspinaczkę. Ale świadomość, że pod stopami często jest tylko powietrze, a do tego plecak nie pomaga w pokonywaniu wysokości, muszę być maksymalnie skupiona i skoncentrowana. Każdy krok i chwyt skały, każde wpięcie i wypięcie zabezpieczenia, wymaga niesamowitej uwagi i koncentracji.
Dzień jest piękny, niebo bez żadnej chmurki, a słońce z każdą godziną świeci coraz mocniej. Dookoła nas tylko góry. Aż po horyzont. Coś przepięknego. Mimo że droga jest wymagająca, to jednak z każdym krokiem czuję większą przyjemność ze wspinania. Jestem pewniejsza w tym, co robię.

I wtedy dochodzimy do słynnej Yellow Tower, czyli pionowej skały, która wyprowadza prosto do obozu II. Trudności tego odcinka określane są na 5+, a czasami nawet na 6. Największy kłopot polega na tym, że w całkowicie pionowym terenie jest niewiele miejsc, gdzie można postawić stopę i podciągnąć się rękach. Oczywiście jest też poręczówka, ale i tak trzeba mocno się namęczyć. Do tego dochodzi ciężki plecak, ciągnący cały czas w dół i duże buty, które nie ułatwiają stawiania kolejnych kroków.
Kiedy dochodzę do końca ściany i staję w bardziej bezpiecznym terenie, czuję, że moje nogi drżą - trochę ze strachu, trochę ze zmęczenia, ale chyba przede wszystkim z wrażenia. To było coś niesamowitego. Z jednej strony bardzo bałam się tego odcinka. Nasłuchałam się na jego temat niesamowitych historii - jak ciężko będzie, jak niektórzy z tego miejsca zawracają, bo nie dają rady, jaki to niebezpieczny odcinek. Ale gdy sama go pokonałam, stwierdziłam, że wcale nie było tak źle.
Zaraz za Yellow Tower znajduje się osławiony obóz II, zwany orlim gniazdem. I rzeczywiście, jego nazwa idealnie oddaje to, jak jest usytuowany. Znajduje się na wysokości 6000 m n.p.m. na występie skalnym. Z góry przypominający maczugę, na szczycie której rozłożonych jest kilka namiotów. Wygląda to spektakularnie i jednocześnie przerażająco.
Szybko biorę się za gotowanie, tak by około godziny 17 pójść spać. Start planuję już o 23, a chcę jeszcze trochę wypocząć przez atakiem.
Budzik dzwoni o godzinie 21, ale mój organizm nie rozumie, że trzeba wstawać. Po krótkiej walce samej z sobą zaczynam się zbierać i o godzinie 23.20 jestem gotowa do wyjścia.
Jest zimno i przeraźliwie wieje, ale jestem skupiona tylko na dwóch metrach do przodu, tam gdzie dociera światło mojej czołówki. Pierwszą przeszkodą do pokonania jest pionowa, skalno-śnieżna ściana. Na początku cieszę się, że idąc nocą, nie widzę trasy, po której idę. Ale kiedy dostrzegam zawieszone, dosłownie 100-150 metrów nade mną, światełka czołówek innych wspinaczy, już wiem, że to będzie bardzo ciężki odcinek.
Po pokonaniu tej ściany, myślałam że najtrudniejsze mam już za sobą i wtedy staję przed pionowym lodowym kuluarem – Grey Couloir. Powoli pnę się do góry i nie ukrywam, że czekam na wschód słońca, bo temperatura mocno na minusie, a coraz mocniej wiejący wiatr nie ułatwia wspinaczki.
Z kuluaru wychodzimy na mocno eksponowaną, śnieżną grań i dochodzimy na miejsce byłego obozu trzeciego, gdzie w końcu robię sobie pierwszą przerwę na uzupełnienie płynów i posiłek. Jestem na wysokości 6300 m n.p.m.. Nie zostaję tu długo, bo cały czas mam w głowie opowieści o nocy z 13 na 14 listopada 2006 roku, kiedy to oberwał się serak wiszący na obozem i zabił śpiących tu sześciu wspinaczy.
Trudności skalne kończą się tuż za obozem trzecim, ale za to przed nami mozolne podejście śnieżno-lodowe, aż do samego szczytu. Wreszcie robi się jasno i dookoła wyłaniają się przepiękne Himalaje, oświetlone ciepłym pomarańczowym blaskiem wschodzącego słońca. Niestety, grań południowo-zachodnia, którą idziemy jeszcze długo będzie zanurzona w cieniu góry.
Powoli zaczynam odczuwać wysokość. Idzie mi się coraz ciężej i coraz częściej muszę robić przerwy na uspokojenie oddechu. Droga wydaje się nie mieć końca, a nachylenie ściany ani na chwilę nie odpuszcza. Czasami dochodzi nawet do 60-70 stopni. W końcu docierają do nas pierwsze promienie słońca i zaczyna robić się w ciepło. Mijamy drugi serak, przechodzimy przez lodową szczelinę, by w końcu wejść w głęboką śnieżną rynnę. Z góry schodzą już pierwsi dzisiejsi zdobywcy.
- Jak daleko jeszcze? – zaczepiam jednego z nich.
- Jeszcze dwie godziny – odpowiada.
Co? Ile? Niemożliwe. Biorę głęboki oddech, chwytam mocniej za poręczówkę i ruszam do przodu. Po zaledwie 30 minutach droga coraz śmielej zaczyna się wypłaszczać, by w końcu przywitać mnie sznurem flag modlitewnych umocowanych na szczycie. Nareszcie! Łzy napływają mi do oczu. Nie mogę uwierzyć, że dałam radę. Stoję na wierzchołku (6812 m n.p.m.).
I nagle, góra wynagrodziła mi cały ten wysyłek, bo w jednej chwili wiatr prawie całkowicie cichnie, robi się niesamowicie ciepło, a przede mną wyłaniają się himalajskie kolosy. Widać Everest, Lhotse z jej południową ścianą, Makalu, Kanczendzongę, Czo Oju i całą masę innych siedmio- i sześciotysięczników. Robię zdjęcia jak szalona, nagrywam filmiki, jakbym bała się, że ktoś mnie zaraz obudzi i skończy się ta bajka.
Nie wiem, ile czasu spędziłam na szczycie. Czułam się spełniona, ale też wiedziałam, że sukces będzie dopiero na dole w bazie. Jeszcze raz spojrzałam na Everest i Lhotse, podziękowałam górze za szczyt i poprosiłam o opiekę podczas zejścia. Wrzuciłam plecak na plecy i zjeżdżając na ósemce zaczęłam schodzić.
Droga w dół mija dość szybko. Ale nie można powiedzieć o niej, że jest łatwa. Cały czas jestem skupiona, aby dobrze wpiąć przyrząd, złapać odpowiednią linę i zrobić mnóstwo innych ważnych rzeczy. Śnieg, po którym super się szło w nocy, teraz rozmiękł zupełnie i zapadam się w nim po pas.
Totalnie wykończona dochodzę do obozu II. Na szczęście jest parę pustych namiotów, i postanawiam zostać tu na noc. Siłą woli gotuję jeszcze wodę na herbatę i szybko zasypiam. Kolejnego dnia schodzę bezpośrednio do bazy i dopiero wtedy zaczynamy świętować. Na powitanie dostaje colę, a chwilę potem na stół w mesie wjeżdża przepyszne ciasto upieczone przez naszego kucharza.
Żadne zdjęcia czy relacje innych nie oddawały trudności, z którymi zmierzyłam się na Amie. Tym bardziej cieszy fakt, że się nie poddałam i spełniłam kolejne z długiej listy moich marzeń.
Przelot z Polski do Nepalu to koszt od ok. 2,5 tys. zł do 4,5 tys. zł w zależności od daty zakupu. Najlepszy sezon wejść na Ama Dablam to albo wiosna (kwiecień-maj) albo jesień (październik - listopad). Według HimalayanDatabase.com w sezonie wiosennym 2019 r. było tylko 13 wejść, natomiast jesienią baza była pełna wypraw.
Najlepiej zorganizować ją we współpracy z agencją nepalską. Korzystałam z usług Prestige Adventure. Cała wyprawa powinna trwać 4-5 tygodni, w zależności od tego, jakie mamy założenia aklimatyzacyjne (7-14 dni) i ile czasu będziemy potrzebowali na akcję górską (1-2 tyg.). Doliczyć należy jeszcze kilka dni na pobyt i zwiedzanie stolicy Nepalu, Kathmandu.
To ok. 3 tys. – 7 tys. dolarów, w zależności od tego, jaką agencję wybraliśmy i co znajduje się w naszej ofercie. W tej kwocie zawiera się pozwolenie na wspinaczkę, trekking do base campu, przelot do/z Lukli, wejście na teren parku narodowego Sagarmatha, transport bagażu, jedzenie na wyprawie, organizację base campu i w zależności od naszych wymagań – przewodnik lub/i dodatkowy tragarz itp.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie