Pandemia pokrzyżowała plany zdobycia K2, a zmiana kierunku przyniosła najtrudniejszą w życiu walkę o przetrwanie. Ta relacja z wyprawy na Broad Peak to historia niezwykłego ciągu zbiegów okoliczności, dramatycznych wydarzeń i intuicji, która być może uratowała życie.
W planach miałam K2, jednak ówczesna pandemia pokrzyżowała plany. Na dwa tygodnie przed wylotem, organizująca ją nepalska agencja przysyła mi maila. – „Przepraszamy, ale ze względu na sytuację covidową wyprawę odwołujemy" – napisali.
Tekst Monika Witkowska
- Nie, no jak to? - nie mogę pogodzić się z niespodziewaną wiadomością. Mam bilet lotniczy do Pakistanu i opłaconą wizę. Tyle osób wie, że jadę, a przede wszystkim szkoda mi tych miesięcy przygotowań. Podejmuję szybką decyzję o zmianie agencji, a zarazem celu. Wybór jest poniekąd oczywisty. Chcę być mimo wszystko blisko K2, pada więc na sąsiedni Broad Peak (po polsku: Szeroki Szczyt), kiedyś opisywany także jako K3. Wierzchołki obydwu gór dzieli raptem 9 km, zaś obozy bazowe w których mieszkają wspinacze to mniej więcej dwie godziny drogi.
Nie jestem przesądna, ale w przeciwieństwie do innych wypraw, szybko zauważam, że z Broad Peakiem ciągle wszystko idzie inaczej niż iść powinno. W 2017 roku do wycofania się z ataku szczytowego zmusiło nas nieoczekiwane załamanie pogody. „Nas", czyli wszystkich którzy tam wówczas byli. Potem zaś, schodząc z obozu II do bazy, wraz z kanadyjską koleżanką miałyśmy dużą szansę zginąć w potężnej lawinie. Nie zginęłyśmy tylko dlatego, że Grace uparła się, aby zwinąć namioty później niż pierwotnie planowałyśmy, co w tym przypadku okazało się zbawienne.
W czerwcu tego roku problemy zaczynają spiętrzać się już przed wyjazdem. Mam na myśli anulowany lot, szukanie kolejnego, nerwówkę spowodowaną czekaniem na wizę (dostaję ją dwa dni przed wylotem), a po zjawieniu się w Islamabadzie wita mnie zaskakująca informacja, że zagubiły się moje dokumenty. W efekcie nie mam zezwolenia na wspinanie, a na załatwienie takiego zezwolenia trzeba czekać kilka tygodni. Tak więc zostaję uprzedzona, że może okazać się, iż dotrę do bazy, ale wyżej wyjść nie będę mogła.
Żeby nie było za łatwo, zaczyna sypać się też logistyka dotarcia w góry. Wraz z grupą trekerów, którzy odprowadzają mnie do bazy, nie możemy załapać się na samolot do Skardu (brak miejsc). A gdy postanawiamy jechać samochodem (dwa dni jazdy po słynnej Karakoram Highway, tuż przed nami na drogę spada kamienna lawina, zabijając dwie osoby przejeżdżające pechowy odcinek ciężarówką i blokując przejazd na wiele długich godzin.
Przeciwności się mnożą. Przy czym gdy tylko pokonuję jedne z nich, uważając, że to już koniec wszelakich nieszczęść, zaraz pojawia się coś nowego. Znamiennym przykładem jest kask. Mimo że chronię go, jak tylko się da, wyściełająca go pianka pewnego dnia pęka.
- Eee, tak małe te pęknięcie, że może wystarczy go skleić? - zastanawiamy się z kolegami, choć szczerze mówiąc każdy z nas wie, że taki kask norm bezpieczeństwa już przecież nie spełnia.
Do żadnego klejenia jednak i tak nie dochodzi. Następnego dnia, mimo że kask tylko leży i nikt go nie rusza, pęka sam z siebie już naprawdę solidnie, dając do zrozumienia, że o korzystaniu z niego lepiej zapomnieć.
Mijają dni. Zezwolenie na wspinanie dzięki różnym układom jednak załatwić się udaje, tak więc w ramach aklimatyzacji, tak jak i inni kursuję do góry, zakładając obozy i wynosząc do nich sprzęt (co do kasku, to organizuję sobie zupełnie nowy). Na tym etapie drobne problemy owszem, też są: to pogoda, głęboki śnieg, kłopoty z poręczowaniem czy prozaiczna biegunka, która dopadła większość z nas. Ale równocześnie jest też frajda wspinania.
Mimo że przyjechałam na wyprawę sama, nie czuję się samotna. Poznaję mnóstwo fantastycznych osób z przeróżnych krajów, połączonych jednym celem: wejściem na upragniony szczyt. W moim obozie językiem bazowym staje się rosyjski, jako że ekipę stanowią Rosjanie, Litwin i kolega z Azerbejdżanu. Ale na towarzyskie ploty wpadają też mieszkający w innych obozach Belgowie, Anglicy, czy wspinacze zza Atlantyku - oczywiście przy nich przechodzimy na angielski.
Do grona najbardziej doświadczonych należy Don Bowie - wspinaczkowy zawodowiec z Kanady, wraz ze swoją partnerką, Lottą Hintsa z Finlandii. Kilka lat temu została Miss Finlandii, choć jak sama mówi, bardziej niż z wybiegami (pracuje jako modelka) woli być kojarzona ze wspinaniem (rzeczywiście jest w tym świetna, nie mówiąc o doskonałej kondycji). Największą estymą cieszy się jednak bezsprzecznie Mister Kim, jak nazywamy Kim Hong-Bina z Korei Południowej, dla którego Broad Peak ma być ostatnim, 14 szczytem zdobywanej przez niego Korony Himalajów i Karakorum. Z innych ciekawych osób pojawia się słynny Rick Allen - światowej klasy himalaista, który na Broad Peaku aklimatyzuje się przed próbą zrobienia nowej drogi na K2. Niestety, 10 dni po tym jak nocujemy razem w obozie II, Rick ginie w lawinie na K2.
Wyjście na atak szczytowy na ośmiotysięczniki determinuje tak zwane okno pogodowe, którego optymalnym dniem okazuje się w tym roku 17 lipca. Większość z nas startuje z bazy (4900 m n.p.m.) od razu do "dwójki" (6200 m n.p.m.), pomijając obóz I (5800 m n.p.m.). Potem zaś, po przeskoku do "trójki" (lekko ponad 7000 m n.p.m.), robi dzień odpoczynku, by wieczorem wyruszyć na szczyt.
Gdy opuszczam namiot, zegarek wskazuje 21:10. Czuję się doskonale - pogoda dopisuje, z siłami też w porządku. Wydaje mi się że jestem doskonale zaaklimatyzowana i że to właśnie "mój dzień". Gorzej jest z Fide, moim HAPem (skrót od: High Altitude Porter, odpowiednik nepalskiego szerpy), który chwalił się wcześniej, że należał do HAPów Andrzeja Bargiela. Po pokonaniu 300 metrów w pionie, Fide staje i oznajmia: - Boli mnie brzuch, dalej nie idę!
Staję jak wryta. Co? Teraz? Kiedy tak dobrze mi idzie? Z drugiej strony nikt nie jest maszyną, trudno mieć do kogoś pretensję, że go coś boli, choć gdyby powiedział wcześniej, może by dało radę pomóc choćby lekami?
- Wiesz, ja tu poczekam, a ty zejdź do obozu i wymień się z HAPem Ukrainki, która zawróciła zaraz po starcie - wpadam na pomysł, jak mi się wydaje całkiem do rzeczy.
Po godzinie czekania, na mrozie i w niedotlenieniu (siedzę na wysokości ok. 7300 m n.p.m.), widząc że na stoku pode mną więcej światełek czołówek już nie ma, wściekła na pech, schodzę do obozu. Gdy docieram do namiotu, mój HAP po prostu… śpi! Nie to, że martwi się o mnie, że gotuje herbatę, choć wiedział że pewnie się zjawię. Po prostu śpi, bynajmniej na chorego wcale nie wyglądając.
- Julia (Ukrainka) powiedziała, że swojego HAPa nie odda - mamrocze, wyraźnie dając mi do zrozumienia że jedyne, co chce, to nadal spać.
- OK, daj mi butlę z tlenem ze swojego plecaka, drugą mam u siebie. Pójdę sama! - podejmuję decyzję, za którą potem od bliskich obrywam, ale w końcu na wczasy tu nie przyjechałam. Kwadrans później znowu krok po kroku odrabiam straconą wysokość, mocno opóźniona w stosunku do reszty wspinaczy, którzy są już sporo nade mną.
Nie wiem, ile czasu mija, ale jestem już całkiem wysoko, gdy mijam się z innym wspinaczem.
- Czy możosz sprawdzić, jak tam ze wskaźnikiem tlenu na mojej butli? - proszę kolegę. Problem polega na tym, że wskaźnik wypada na plecach, dokładnie za szyją, a zdjęcie plecaka w tych warunkach jest dość mocno kłopotliwe.
- Wiesz, spoko. Masz jeszcze tego tlenu naprawdę bardzo dużo! - mówi, nie podając jednak konkretnej wartości. Gdyby podał, pewnie bym się zorientowała, że to mylny odczyt. Cieszę się, bo tlen rzecz cenna. Potem dopiero, analizując sytuację, dochodzę do wniosku, że kolega sprawdził wskaźnik nie ten, co trzeba. Spojrzał na butlę pełną, nieużywaną.
Mija znowu ileś czasu. Ile, nie jestem w stanie określić, bo czas w takich warunkach biegnie "inaczej". Ale wystarczająco dużo, aby mozolnie zdobyć kolejne metry. W pewnym momencie czuję, że coś jest nie tak. Oddycham z trudem, a właściwie - zaczynam się dusić. Zdejmuję plecak i rzut oka na wskaźniki potwierdza to, co podsuwają mi czarne myśli: skończyła się butla! Po to pytałam kolegę o dane z manometru, żeby nie zostawiać wymiany butli na ostatni moment.
Sytuacja zaczyna robić się nerwowa, bo wiem, że raptowne niedotlenienie spowoduje utratę przytomności, a wokół nie ma nikogo, kto by mnie w razie czego ratował. Wiem, że jak tylko szybko się da, muszę podmienić butle, a tymczasem… Nieee!!! Nie mogę odkręcić zaworu tej drugiej, wciąż pełnej butli! Nie wiem, czy zawór zamarzł, czy w niedotlenieniu coś robię źle (umysł na takiej wysokości pracuje inaczej niż na nizinach), czy też po prostu brakuje mi siły. Nie mogę i już.
Wpadłam w lekką panikę, choć nie, wcale nie lekką - w wielką panikę! Wiem, że lada chwila mnie "odetnie" i jedyne, co może mnie uratować to jak najszybsze zgubienie wysokości, by dotrzeć tam, gdzie tlenu będzie więcej. Uznając że łatwiej mi będzie bez plecaka, próbuję go jeszcze wpiąć w poręczówkę i… w tym momencie już nie wiem co się dzieje. Tracę przytomność i zaczynam się bezwładnie zsuwać. Góra mi w tym pomaga, bo stok jest na tyle stromy i zamarznięty, że zjeżdżam, ale też nie aż tak stromy, żebym nabrała jakiejś wyjątkowej szybkości.
Gdy udaje mi się ocknąć, już 200 metrów niżej, wciąż zjeżdżam. Szybko dociera do mnie, że niedługo stok skończy się uskokiem, po którym zatrzymać można się będzie już dwa tysiące metrów niżej. Czy się boję? O lęku nie myślę, raczej o tym, by działać. W ręku mam czekan, którym na szczęście udaje mi się zahamować i tym samym ratuję życie. Nie tylko zahamowaniem, ale samym zjazdem dającym mi dotlenienie również.
Jak już dochodzę do siebie, mój umysł trzeźwieje. Wytrzepuję śnieg, który dostał się w najgłębsze zakamarki ubrania i zaraz potem dostrzegam swój plecak, którego - jak widzę - przypiąć do poręczówki nie zdążyłam, bo zjechał torem równoległym do mojego. Część rzeczy z niego wyleciała. Straciłam apteczkę, termos i same butle, część odnajduję, choćby aparat fotograficzny.
Czas na rozmyślania i analizy mam dopiero w namiocie. Przede wszystkim jestem zła - na los, na siebie (że nie mogłam sobie poradzić ze zmianą butli), a najbardziej na mojego HAPa, bo gdyby nie jego brzuch (rano już nie bolący), do całej tej sytuacji by nie doszło. A ja zamiast leżeć w namiocie, być może zdobyłabym szczyt. Tylko że wtedy jeszcze nie wiem, że z grona wszystkich wspinaczy, na szczycie staje zaledwie pięć osób (w tym Oswald Rodrigo Pereira), a dwie z nich na zejściu mają wypadki.
Jedną z nich jest Mister Kim, dla którego jego ostatni w Koronie, wymarzony ośmiotysięcznik, staje się ostatnim w sensie dosłownym. Przy czym paradoksalnie, Koreańczyk ginie przez zerwanie się koreańskiej poręczówki. Gdy dociera do mnie wiadomość o śmierci Kima, pierwsze co sobie myślę, to konkluzja, że gdybym weszła na szczyt, miałabym duże szanse znaleźć się na miejscu azjatyckiego wspinacza. Powodem było bowiem zerwanie się nawisu śnieżnego w okolicy szczytu.
Gdy sobie to uświadamiam, przestaję denerwować się na Górę, że w tych licznych "pechowych" sytuacjach mnie od siebie "odpychała". W końcu lepiej nie stanąć na szczycie, ale za to żyć.
Po powrocie do bazy i krótkim odpoczynku, wszyscy zaczynamy szykować się do kolejnego ataku szczytowego. Prognozy pogody wskazują na idealne wręcz okno pogodowe. Wiadomo też, że ta druga szansa na szczyt, jest na tej wyprawie ostatnią. Nie chcąc mieć problemu z Fide, którego boli brzuch, proszę szefa agencji o podmianę mojego pakistańskiego partnera.
- Załatwię ci kogoś naprawdę dobrego - zapewnia Akbar.
Niedługo potem dowiaduję się, że pójdzie ze mną jeden z HAPów Mister Kima (miał ich do pomocy pięciu), jednak w ostatniej chwili ekipa koreańska zmienia zdanie i twierdzi, że obiecany HAP jest im niezbędny do… zwijania obozu. Ostatecznie wyruszam do góry z HAPem wspomnianego Oswalda Rodrigo Pereiry, który odpuścił atak szczytowy na K2. Tak więc wolny od pracy Pakistańczyk może iść ze mną.
Niestety, historia się powtarza. Kiedy zaledwie po dwóch godzinach drogi od bazy dochodzimy do ściany, gdzie przypina się raki, by zacząć wspinanie, mój nowy HAP stwierdza, że dalej nie pójdzie, bo… boli go serce. Nie mogę uwierzyć. Znowu? Wygląda to na jakąś totalną ironię losu, niezrozumiałe dla mnie działanie sił wyższych. Tym razem nie ma już możliwości, bym wyżej szła sama. Nie mam szans, by zabrać cały ładunek (razem z Fide zdążyliśmy wszystko znieść w dół). Jedyne co mi pozostaje, to wrócić do bazy i jeszcze raz przemielić w swej głowie mieszaninę emocji, rozżalenia, wściekłości, rozgoryczenia, a w końcu pogodzić się z losem, który tak po prostu chciał.
Gdy przychodzi noc ataku szczytowego, jestem wręcz pewna, że większość ekip stanie na szczycie. Tyle, że w nocy zrywa się wiatr. Szarpie moim namiotem w bazie tak, że boję się, iż odleci. Ale myślę też o tym, jak z takim wietrzyskiem jest 3 km wyżej.
Rano przy śniadaniu dowiaduję się przez radio, że wszyscy, którzy wyszli z obozu III na szczyt, już zawrócili. Wbrew prognozom warunki nie pozwalają na wspinanie, bo wieje zbyt mocno, a na dodatek nie można wyciągnąć spod śniegu zasypanych przez śnieg poręczówek. Co ciekawe, w tym samym czasie zarówno na pobliskim K2, jak i trochę dalej położonych Gaszerbrumach, jest piękna pogoda, która sprawia, że wiele osób zdobywa obie góry. I w rezultacie wcale nie słynne K2, ale to Broad Peak okazuje się najtrudniejszym szczytem sezonu. Dwa dni później wszyscy atakujący szczyt schodzą do bazy. Są zmęczeni, a niektórzy naprawdę solidnie wyczerpani. Opowiadają o głębokim śniegu, lawiniastym stoku i spadających kamieniach. I już nie żałuję że mnie wśród nich zabrakło.
Wiem już, że "problem" z kolejnym HAPem był dla mnie wygranym na loterii losem. Zaoszczędziłam siły, zdrowie, i znowu - może też życie? I tylko utwierdzam się w przekonaniu, że coś jest po coś. Nawet jak coś nie wyjdzie, to mimo wszystko w końcowym rozrachunku może okazać się, że tak właśnie było najlepiej.
Tekst ukazał się w wydaniu nr 8 (18)/2021
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie