Na szczycie Diablaka jak zwykle nieźle wieje. Mimo to klilkadziesiąt osób cieszy się widokami. Tatry – wąski łańcuszek powyżej linii mgieł – rysują się w całej okazałości. Gdzieś po prawej majaczy słowacka Fatra, a zupełnie na zachodzie wyłania się grzbiet Pilska. Wszystko niczym wyspy na białym oceanie.
Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 01/2020.
[middle1]
Po blisko dwugodzinnej jeździe z Krakowa i mozolnym przebijaniu się wąskimi, zaśnieżonymi drogami długiej po horyzont Zawoi, dzielny czerwony bus dociera do ostatniego przystanku na trasie: Zawoja Markowa (ok. 810 m n.p.m.). To prawie koniec świata, który wydaje się leżeć dalej niż Zakopane. Choć jestem przekonany, że wielu z Was właśnie stąd, a nie z popularnej Przełęczy Krowiarki (1010 m n.p.m.), zaczynało wędrówkę w kierunku królowej Beskidu.
Gdy więc kierowca wyłącza głośny silnik i przychodzi rozprostować kości, ciepło wnętrza kabiny szybko ustępuje miejsca przenikliwemu mroźnemu powietrzu. Pospiesznie zapinam kurtkę i przekraczam zalegające dookoła pryzmy śniegu. To prawdopodobnie pozostałość po pługu, który trzymał się głównej drogi. A drewniana wiata przystanku, którą oglądałem już dziesiątki razy, na wpół przysypana grubą warstwą puchu dziś przypomina bardziej igloo niż lokalny obiekt architektury.

Widok na Tatry ze szczytu Babiej Góry. Zdjęcie Andrzej Otrębski
Rozgrzawszy się łykiem herbaty, przypinam dodatkowy ekwipunek w postaci rakiet śnieżnych, chwytam kije i nie zwlekając dłużej ruszam zielonym szlakiem, słysząc za sobą milknące echo samochodów. Od tej pory zapada cisza, przerywana jedynie skrzypieniem śniegu pod butami i cichym szumem wiatru wysoko w koronach drzew. Mróz szczypie w nos i drażni palce u rąk, ale perspektywa słonecznej pogody i całego dnia na szlaku, przyprawia o dziki uśmiech.
Szlak od przystanku prowadzi szeroką leśną drogą, częściowo wydeptaną, a częściowo wyjeżdżoną ciężkim sprzętem. Cieszę się jak dziecko cudownym zimowym krajobrazem, oblepionymi śniegiem drzewami i kolorem porannego światła. Przy drewnianym schronie na skraju długiej polany szlak skręca w lewo i niknie między drzewami. Od tego miejsca zaczyna się walka. Kolejne 500 metrów przewyższenia to kręta trasa, która po trzech kilometrach wyprowadza do schroniska na Markowych Szczawinach.
Nagła stromizna i cięższy niż zwykle plecak mocno przyspieszają oddech. Ale pamiętam tak srogie zimy, gdy do schroniska maszerowało się nie szlakiem, a drogą gospodarczą, prowadzącą bardziej na prawo. Po obfitych opadach tylko ona była ubita śladami skutera, pozwalając względnie szybko zdobyć wysokość. Tym razem szlak jest dobrze przedeptany, a zmrożony śnieg nie sprawia problemów. Jedyną trudnością okazuje się nierówny oddech, albo raczej jego brak.
Sapiąc i dysząc, po około półtorej godzinie docieram na Markowe Szczawiny (1190 m n.p.m.), gdzie tunel w blisko metrowej warstwie śniegu prowadzi z jednej strony do „Goprówki”, a z drugiej do potężnej bryły schroniska. Tutaj słońce muska jedynie szczyty drzew. Otoczenie skąpane jest w bladoniebieskim i niezwykle zimnym cieniu. Pokonawszy ostatnie podejście, kieruję swoje kroki do budynku, by rozgrzać się herbatą i ciepłym posiłkiem przed dalszą drogą.

Zejście z Diablaka, w dole przełęcz Brona, a nad nią grzbiety Małej Babiej. Zdjęcie Andrzej Otrębski
...
Dołącz do grona naszych prenumeratorów aby przeczytać tekst w całości.
Pozostało 67% tekstu do przeczytania.
Wykup dostępJeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie