Rota Vincentina w Portugalii. Nie ma tu morderczych podejść, fatalnej pogody ani wspinaczkowej adrenaliny. Ba, nie ma nawet gór. Jest za to ocean, piaszczyste plaże i skaliste klify. I szlak tak ładny, że chodziły po nim nawet dinozaur.
To jeden z najpiękniejszych nadmorskich szlaków świata - tak brzmiało zdanie, które sprawiło, że pewnego leniwego popołudnia na przystanku w Sines wysiadam z lokalnego „pekaesu” z Lizbony. Dałem się tym kilku słowom skusić i namówić na ponad 200 kilometrów wędrówki. I w te kilka słów zaczynam wątpić, gdy tylko drzwi autobusu zamykają się za moimi plecami.
Tekst i zdjęcia Krzysztof Story
Rota Vincentina, jeden z najbardziej znanych portugalskich szlaków, wcale nie wita mnie spektakularnymi widokami, bezkresami piaszczystych plaż i fałdami wydm. Wita mnie nużącą wędrówką wzdłuż ruchliwej drogi z centrum Sines na początek szlaku. Powoli się ściemnia, więc w krajobrazie zaczynają dominować światła: z jednej strony świecą żurawie ogromnego portu i kołyszące się na kotwicowisku kontenerowce, z drugiej: kominy elektrowni.
Mijam tablicę oznaczającą początek szlaku, a w zasadzie jednego z wariantów, bo Rota Vincentina to tak naprawdę dwie trasy. Camino Historico, które pozwala wędrowcowi lepiej poznać lokalną kulturę i historię oraz Trilho dos Pescadores - Szlak Rybaków, on przez prawie całe 220 kilometrów kurczowo trzyma się brzegów Oceanu Atlantyckiego. Ja wybieram ten drugi, który już na mapie wygląda jak obietnica morskich kąpieli, dzikich plaż i urwistych klifów. Na trzecim kilometrze szlak w końcu opuszcza drogę, a obietnica zaczyna się spełniać. Po chwili dostrzegam już tylko światła czołówek wędkarzy na nocnym połowie i unoszące się na falach fluorescencyjne spławiki.
Ostateczne spełnienie wakacyjnych obietnic następuje, gdy mijam Porto Covo. Przez następne 20 kilometrów (a w sumie to przez cały szlak) towarzyszą mi jedne z najpiękniejszych plaż w Europie. Po kilku dniach przywyknę, ale na początku ich różnorodność robi duże wrażenie. Być może właśnie przez nią Portugalczycy zwykli nadawać plażom indywidualne nazwy. Mijam więc piaszczyste wydmy Ilha do Pessegueiro, później Avaido z idealnie wygładzonymi przez ocean kamieniami, wreszcie Faquir i Farol, gdzie piaskowcowe skały wydają się wślizgiwać do oceanu. Jedną plażę od drugiej oddziela zazwyczaj bariera ciemnych, odpornych na erozję skał, które tworzą klify i małe wysepki.
Rota Vincentina jest szlakiem łatwym. Nie mam przed sobą ostrych i wielogodzinnych podejść, kilka razy dziennie mijam sklepy, kawiarnie i plażowe restauracje, dostępne są też hotele, pensjonaty i pola namiotowe. Szlak jest dobrze oznakowany, wystarczy więc podążać za zielono-niebieskimi kreskami i uważać, by nie zbliżać się zanadto do krawędzi klifu, gdyż erozja nie ma pojęcia o naszych planach urlopowych.
Jedyne co utrudnia marsz to piaszczyste odcinki, których sporo jest zwłaszcza w pierwszej połowie szlaku, i temperatura. Do tej ostatniej łatwo się dostosować: zaczynam wędrówkę skoro świt, a w największy popołudniowy skwar robię codzienną sjestę. Pływam w oceanie, czytam książki, piję kawę lub wyciskany sok z pomarańczy. Do piachu niestety dostosować się nie da, trzeba przez niego brnąć.
Najciekawiej Rota Vincentina prezentuje się między marcem a czerwcem. Wtedy mamy okazję podziwiać bioróżnorodność tego wybrzeża w pełnej krasie. Niektóre z gatunków roślin i zwierząt to endemity - żyją tylko na tym wybrzeżu, jak na przykład nornik iberyjski, jeden z najrzadszych europejskich gryzoni.
Bardzo dobrze znamy za to inne zwierzęta pojawiające się na portugalskim wybrzeżu. Skaliste, wznoszące się czasem na ponad 100 metrów klify są doskonałymi siedliskami dla migrujących ptaków. Niektóre, jak choćby jerzyki, żyją tu na stałe, inne przylatują się rozmnażać albo traktują Portugalię tak jak ja - jak miejsce na wakacje albo przystanek w drodze do Afryki. W tej ostatniej grupie są bociany białe. Gdy drugiego dnia wędrówki mijam Przylądek Sardão, żałuję, że nie mogę być tutaj wiosną, kiedy na co drugim występie skalnym siedzi jakiś bociek. Widok, podobno zwłaszcza dla Polaków, jest szokujący.
Niestety miejsca bezcenne przyrodniczo są przetykane fragmentami, na których rozpanoszyła się akacja. Ta zawleczona z Afryki roślina jest w Portugalii gatunkiem inwazyjnym, a do tego bardzo agresywnym – może zredukować bioróżnorodność swojego otoczenia do zera. Widzę to, gdy przedzieram się przez wąskie tunele, które łaskawie pozostawiła wędrowcom.
Poza akacją wybrzeże Portugalii zasiedla jeszcze jeden gatunek inwazyjny - surferzy. W przeciwieństwie do ekspansywnej rośliny, ci zdają się większej krzywdy nikomu, ani niczemu nie robić. Ot, wylegują się na deskach kołysanych przez ocean, czasem wstaną i spróbują którąś falę złapać.
Często mam okazję to obserwować, bo Rota Vincentina (w wersji Trilho dos Pescadores) to naprawdę szlak nadmorski. Bardzo rzadko odchodzimy od oceanu dalej niż na kilkaset metrów. Najczęściej jest to spowodowane koniecznością przekroczenia wpadającej do Atlantyku rzeki albo ominięcia zarośniętego klifu. Szlak w kilku miejscach prowadzi wprost po plaży, a niektóre odcinki przejdziemy tylko podczas odpływu (zawsze w takich miejscach jest podana alternatywna trasa). Na jednym odcinku zabawy dostarcza mi przeskakiwanie ze skały na skałę pomiędzy kolejnymi falami, tak by nie zamoczyć butów. Zabawy jest zresztą więcej, bo widok wędrowca z plecakiem, przypiętym aparatem i kijkami trekkingowymi budzi duże emocje wśród opalających się wczasowiczów. Często zagadują, pytają dokąd idę, co niezmiennie kończy się załamywaniem rąk i “o matko, jak daleko”.
Całość Roty ma 220 kilometrów i oficjalnie jest podzielona na 13 etapów. Jednak muszę nadać sobie szybsze tempo. Cały szlak chcę przejść w osiem dni. Gdy startuję w Sines, jeszcze myślę, że przesadziłem. Ale już czwartego dnia, przekraczając most w Odeceixe, wiem, że dam radę. Piaszczyste odcinki i konieczność schodzenia na plażę i podchodzenia z powrotem na klify kilka razy dziennie nie są dużym obciążeniem, w porównaniu do tego, które znam ze standardowych górskich szlaków. W tym terenie spokojnie jestem w stanie iść 30 kilometrów dziennie, nie rezygnując z porannej kawy, kąpieli w oceanie, czy inaczej rozumianego lenistwa. Codziennie obserwując oczekujących na falę surferów, mam zresztą poczucie, że lenistwa uczę się od najlepszych.
Bliskość oceanu ma kilka zalet: uspokajający widok fal, szum w uszach, nielimitowana możliwość wskakiwania do wody oraz pyszne owoce morza (w portugalskich knajpach najbardziej polecam spróbować robalo, czyli okonia morskiego) i jedną wadę: monotonię. Rota Vincentina jest momentami tak ładna, że aż nudna. Plaża, ocean, plaża, ocean, klif. Na szczęście jestem typem wędrowca, który na formacje skalne może zagapiać się w nieskończoność. A portugalskie klify są bardzo wdzięcznym obiektem takiego zagapiania się.
Często sięgają ponad 100 metrów, a na ich odsłoniętej części malują się tysiące lat geologicznej historii naszej planety. Skały, z których są zrobione, powstały w większości ponad 300 milionów lat temu, kiedy formował się superkontynent Pangea. Zderzenia kontynentów pod olbrzymim ciśnieniem sprasowały znajdujące się na dnie dawnych mórz osady piasku i gliny. Powstały łańcuchy górskie o wysokości ponad 4000 m n.p.m. Dzisiejsze nadmorskie klify to piękne pamiątki po działaniu tamtych ogromnych sił.
Życie ludzi na tym terenie dziś w znacznej mierze opiera się na turystyce, ale od zawsze (i oby na zawsze) jest związane z oceanem. Atlantyk zapewniał pracę i byt nie tylko rybakom, ale też rolnikom - trawa morska było używana jako nawóz, a nadmorska roślinność, pełna aromatycznych ziół i kwiatów, stanowiła pożywienie dla bydła i pszczół, jako że region słynie z produkcji miodu.
Ta obfitość od zawsze przyciągała ludzi na te tereny. Na trasie Roty znajdziemy wiele budowli i pamiątek ze średniowiecza, a na południe od Barranco de Pena Furada szlak mija stanowisko archeologiczne, gdzie znaleziono kamienne narzędzia pochodzące z epoki paleolitu.
Szóstego dnia wędrówki po raz pierwszy widzę ocean nie tylko po prawej, ale też przed sobą. Widzę też czerwoną kopułę latarni morskiej na Przylądku Świętego Wincentego. Kiedyś to tutaj kończył się znany Europejczykom świat, dalej było tylko mare incognitum - nieznane morze. Wikipedia podaje też nieco mniej chwalebne określenie tego miejsca: “w marynarskim i żeglarskim żargonie zyskał on sobie przydomek <> jako miejsce w którym płynąc z Europy, przechodziło się ze strefy chłodniejszej do cieplejszej”.
Niezależnie od marynarskiego poczucia humoru, przylądek to na Rocie miejsce szczególne, bo przecież sam szlak i wybrzeże, którym wędruję, nosi tę samą nazwę. Wielu wędrowców właśnie tutaj, w najdalej na południowy-zachód wysuniętym punkcie Europy, kończy swoją przygodę ze szlakiem. Zresztą latarnia jest popularną atrakcją turystyczną, więc obrosła w stragany, knajpy i autobus kursujący kilka razy dziennie do Lagos. Ja osiągnięcie tak ważnego punktu świętuję kawą i małym piwem, które na północy Portugalii nazwałbym „fino”, tutaj zaś poprosić muszę o „imperial”.
Moje „imperial” nie jest zresztą przypadkowe, bo już za kilka kilometrów będę przechodził przez Sagres - miasto, w którym produkuje się najbardziej znane portugalskie piwo o tej samej nazwie. Za przylądkiem szlak zmienia kierunek (inaczej musielibyśmy chodzić po wodzie) i prowadzi nas wzdłuż południowego wybrzeża Portugalii. Końcówka Roty jest po prostu piękna. Łapię więc każdą, ostatnią chwilę na szlaku, promienie słońca na plaży i okazje, by wskoczyć do orzeźwiająco zimnej wody Atlantyku.
Od Sagres do mety szlaku przy dworcu kolejowym w Lagos jest około 40 kilometrów. Zostały mi pełne dwa dni i nigdzie nie muszę się spieszyć. Mijam urokliwe (zwłaszcza Burgau) nadmorskie miasta, pełne białych domów, wąskich uliczek i zachęcających zapachów, dobiegających z restauracji. W małych portach obserwuję rybaków przy pracy, a w Salemie szukam… śladów dinozaurów. Na kilku skałach na plaży do dzisiaj zachowały się odciśnięte rzędy dinozaurzych tropów. Duże wgłębienia to najprawdopodobniej dzieło Ornitopoda, który wędrował tym szlakiem 250 milionów lat przede mną. Sądząc po rozmiarach łapy, było mu łatwiej, bo nie zapadał się aż tak mocno w piasek i na pewno nie musiał co chwilę trzepać butów. Z drugiej strony: nie miał kijków trekkingowych i ciężko byłoby mu utrzymać malutką filiżankę do portugalskiego espresso.
Być może nie wypada, by ponad 200 kilometrów wędrówki, kończyć z myślami o dinozaurze sznurującym buty. Ale Rota Vincentina jest takim szlakiem, że chyba jednak można. Pięknym, przyjemnym i unikającym jakichkolwiek stresów. Nigdzie indziej słowa “wędrówka” i “odpoczynek” nie stoją tak blisko siebie.
Rota Vincentina to jeden z łatwiejszych szlaków, jakie znajdziemy w Europie. Jedynym wyzwaniem mogą być wysokie temperatury (należy pamiętać o kremie UV i zapasach wody) oraz męczące, piaszczyste odcinki.
Spragnionym bardziej górskich doznań, polecam wizytę w Parku Narodowym Geres (jedynym w Portugalii), a może nawet próbę przejścia szlaku GR-50, prowadzącego przez cały park. To około 200 kilometrów wędrówki, ale znacznie bardziej wymagającej niż Rota Vincentina.
Najwięcej połączeń lotniczych do Portugalii oferuje Ryanair. Na start szlaku najbliżej będzie nam z Lizbony. Ze stolicy do Sines dojedziemy autobusem firmy Rede Expressos (www.rede-expressos.pt, około 13 euro), a z mety w Lagos możemy wrócić autokarem Flixbusa.
Biwaki na dziko są zakazane, jako że jesteśmy na obszarze Parque Natural. Wzdłuż szlaku są dostępne wszystkie możliwe opcje zakwaterowania. Najlepszą bazą informacji jest oficjalna strona szlaku - https://rotavicentina.com/
Szlak jest dobrze oznakowany w terenie, posiada też swoją oficjalną aplikację na smartfony. Dostępny jest też papierowy przewodnik wydawnictwa Cicerone (po angielsku) oraz mapy.
Tekst ukazał się w wydaniu nr 8 (18)/2021
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie