Zadzwonił do mnie RedNacz i zapytał, czy aby o czymś nie zapomniałem. Jasne, że tak. O felietonie, oczywiście. I od razu zacząłem nerwowo i wręcz panicznie myśleć, o czym by tu napisać.
Bo tak - w górach nic się nie dzieje, panuje cisza przed burzą. Na drogi normalne na ośmiotysięcznikach jeszcze trochę za wcześnie. Ekipy dopiero się zjeżdżają, delektując się przemiłym fetorkiem Kathmandu i urokiem długich rozmów w równie urokliwych, co zapyziałych kawiarenkach Thamelu. Wyczynowcy aklimatyzują się gdzieś w innych zakątkach świata, przewrotnie twierdząc, że wino w Santiago de Chile lepiej aklimatyzuje niż piwo „Everest” w Kathmandu.
Mnie jak zawsze co roku, zachwyca forma fizyczna i zapał Carlosa Sorii. Dla nieznających sprawy, wyjaśniam, że to mój dawny znajomek z Madrytu, obecnie w wieku 85 (bodaj) lat, który z determinacją ogromną usiłuje zakończyć projekt „Korona Himalajów”. I tak do poprzeczki na wysokości Dhaulagiri dochodzi już po raz 15. Wow, toż te moje pięć razy na Annapurnie, to przecież, jak mawiał Wąski w „Kilerze”, popierdułka. A propos, tam też wybiera się nasza obecnie eksportowa zdobywczyni ośmiotysięczników - Dorota Rasińska-Samoćko. Pani Doroto, powodzenia i proszę uważać na siebie. To jest łatwa, ale niebezpieczna góra. I proszę pozdrowić ode mnie Carlosa. Pewnie jeszcze pamięta takiego Polaka, którego jako szef hiszpańskiej wyprawy dostał od agencji pod Broad Peakiem w 1999 roku. I chwała za to Hiszpanom, bo inne wyprawy mnie nie chciały, bo „za stary”. A miałem wtedy 48 lat a nie 85 jak Carlos teraz. W każdym razie nie o tych imponderabiliach chciałem pisać, a o środowisku.
Co robisz teraz, jak chcesz się zacząć wspinać? Ano idziesz na najbliższą ściankę i zaczynasz. Kupujesz sobie lekcje u instruktora lub zapisujesz się na zajęcia. Chodzisz na nie; możliwe, że przerywasz je od czasu do czasu bo praca/studiowanie „ciśnie”. Potem wracasz do grupy, a tam już inne osoby. I tak twoja edukacja alpinistyczna się zaczyna. Potem wynajmujesz instruktora i jedziecie w Tatry, itp. itd. Kończysz edukację alpinistyczną i masz, póki co, kilku kumpli z kursów. Zatem wracasz na ściankę i tam szukasz… czego? Ano środowiska. Ludzi Tobie pokrewnych, z którymi chętnie się zaprzyjaźnisz i bez obawy pojedziesz w góry. Po prostu chcesz wsiąknąć w środowisko. Poczuć klimat tych samych idei, pragnień, pomysłów, aspiracji, wartości, etc. Być częścią większej całości, bo w niej czujesz się bezpiecznie, pewniej. Tak było też za moich czasów.
Oczywiście brakowało integrującej i inicjującej wszystko ścianki, ale działały kluby – czyli ludzie, pomieszczenie i trochę wspólnego sprzętu. I klimat rozmów o górach, problemach, drogach, chęciach i projektach. Tam wykluwały się pomysły na wyjazdy i wyprawy, ludzie pobudzali się do tworzenia fajnej jakości alpinistycznej. Bez klubu i tej specyficznej atmosfery nie byłoby moich pierwszych wyjazdów poza Tatry. To społeczność klubowa pociągnęła mnie do działania i do tego, by nie obawiać się trudności i kłopotów, a cieszyć się tym, co tworzyliśmy. To prawda - błędów popełnialiśmy co niemiara, ale tak powstawały legendy i dykteryjki opowiadane latami przez ciągle pamiętających.
\
Na przykład jak pewnego razu wyjeżdżaliśmy do Kaszmiru i potrzebne były worki do spakowania ekwipunku. W sklepach ich oczywiście brakowało, więc musieliśmy uszyć je sobie sami. Wyznaczyliśmy więc kolegę, znanego ze skrupulatności, w cywilu doktora nauk chemicznych, który się tego podjął. Inny kolega słał pisma do firm produkujących materiał i tego skrupulatnego podpisywał tytułem „dr inż. Xxx Yyy, kierownik akcji szycia worów”. No i do biednego Julka, później profesora Politechniki Łódzkiej przylgnął na lata pseudonim „kierownik akcji szycia worów”. Tak, środowisko to wspólnota. Ważna, bo zostawia w Tobie ślad na lata. Skąd to wiem?
W tym roku mój macierzysty klub, który nota bene zakładałem, obchodził 50-lecie istnienia. To zacna rocznica i choć mam awersję do takich lekko nostalgicznych spotkań, pojechałem zobaczyć, co z tej atmosfery pozostało. Bo co się stało z ludźmi z mojego pokolenia, nie musiałem sprawdzać. Wystarczyło popatrzeć w lustro.
Na parterze klubu był bar, a na piętrze główne uroczystości. Najpierw zamówiłem w barze podwójnego danielsa dla kurażu i wszedłem na górę, oczekując najgorszego. Faktycznie, był tam klasyczny mikst pokoleniowy. Trochę starców i staruszek, trochę średniego pokolenia i oczywiście młodziaki. Każdy mówił o czymś innym, ale (i to nie wpływ danielsa) poczułem, że mimo wszystko jesteśmy wspólnotą. Trudno to opisać słowami. Po prostu to czułem. Bo środowisko to środowisko. Ludzie przychodzą i odchodzą, a duch sprawstwa, ten który nas wcześniej połączył, zostaje. I unosi się latami po klubie, jak ten fetorek po knajpach w Thamelu. Bo, zapomniałem o tym wspomnieć, ten fetorek na Thamelu od początku mi pasował.
Szanujmy i hołubmy środowisko. Szanujmy kolebki środowisk, czyli kluby. Warto.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie