Aż 9 razy w ciągu 24 godzin wbiegł na Rysy znany polski biegacz górski Roman Ficek.
Skąd się biorą takie pomysły w mojej głowie? Pewnie stąd, że w podświadomości chcę być biegaczem kreatywnym i oryginalnym. W związku z tym szalone projekty same się podsuwają. Człowiek jest bowiem tak skonstruowany, że przyciąga rzeczy i sytuacje tożsame ze swoimi myślami i nastawieniem do świata. Tak też się zaczęła moja przygoda sportowa. Od myśli i pragnienia, by stać się jednym z najlepszych biegaczy górskich. Jak mawiał Henry Ford „Jeśli wierzysz, że możesz coś zrobić, lub jeśli wierzysz, że nie możesz, to w obu wypadkach masz rację’’.
W trakcie jesiennej kontuzji miałem sporo czasu na planowanie kolejnego sezonu. Padło na Rysy, bo jest to najwyższy szczyt Polski, położony w Tatrach Wysokich, bardzo popularny. Do tego dochodzi zima i tylko trzy miesiące na realizację planu, gdyż w pozostałych porach roku obowiązuje zakaz poruszania się nocą po Tatrach. Nie chciałem też przez kilka dni biegać bardzo długiego dystansu. To wymaga dużo siły, poświęcenia i energii, która jest mi potrzebna na zbliżający się długi sezon. A 24-godzinny bieg to jak pojedyncze zawody na ultra dystansie.
Gdy więc twój szlak ma tylko 3,5 km i 1100 metrów przewyższenia, a wyzwanie ma mieć format ultra, od razu do głowy wpada myśl biegania całą dobę. W końcu każdy ambitny sportowiec chciałby się zapisać w historii swojej dyscypliny, robiąc coś niezwykłego i niepowtarzalnego. Dlatego od początku miałem nadzieję, że moje wyzwanie zainspiruje wiele osób do sportu, ruchu czy nawet wstania z kanapy, zwłaszcza w czasach pandemii. Oczywiście nie po to, aby kilka razy wchodzić na Rysy. Ale może chociaż ten jeden raz, by zobaczyć, jakie piękne są góry. Może dzięki temu ktoś odnajdzie siebie, coś zrozumie w swoim życiu, po prostu zacznie działać - niekoniecznie biegając i zdobywając góry. I zaczerpnie inspiracji do spełniania marzeń na swoich własnych warunkach. Ja na przykład nie robię życiówek. Moim pragnieniem jest przemierzanie łańcuchów górskich lub szczytów w niecodzienny sposób.
Jak dojrzewałem do wyzwania na Rysach? Moje początki z górami to wycieczki w Tatrach zimą i latem. Nawet mandat dostałem kiedyś od strażników za zajście ze szlaku, gdy wdrapałem się na Cubrynę. Potem była zimowa Korona Gór Polski i już podczas tego projektu musiałem wbiec na Rysy, przebierając buty. Kolejnym projektem było zdobycie 55 tatrzańskich dwutysięczników dostępnych szlakiem. Biegłem wtedy bez wsparcia z 8-kilogramowym plecakiem skiturowym, który obtarł mi całe plecy. Zrobiłem wtedy 340 km w 127 godzin.
W przypadku tegorocznego wyzwania dałem sobie dwa miesiące na doprowadzenie się do jakiejkolwiek formy i start na Rysy. Zaplanowałem jak najodleglejszą datę, by mieć jak najwięcej czasu na przygotowanie i jak najdłuższy dzień w zapasie.
Trening realizowałem u siebie, w rodzinnych stronach, czyli w rejonie Babiej Góry. W styczniu to było spokojne truchtanie i robienie objętości, a dopiero w lutym zacząłem mocniejsze treningi. I postawiłem bardziej na przewyższenia, niż na objętość kilometrarzową. Jeździłem też często pod wyciąg na Mosornym Groniu, gdzie nachylenie na krótkim odcinku imitowało trasę na Rysy. Biegałem tam w butach wysokogórskich z podpiętymi rakami – kilka razy góra dół - by przyzwyczaić nogi do obciążenia i innego ustawiania stopy.
W końcu przyszedł czas na rekonesans właściwej trasy na Rysy. Tylko po to, by sprawdzić, ile mniej więcej czasu mi to zajmie. I czy będę miał na tyle odwagi, aby biegać tam nocą. Czas nie był zbyt imponujący (około 2 godziny i 30 minut ze schroniska nad Morskim Okiem w obie strony), lecz o taki spokojny marszobieg z licznymi postojami właśnie mi chodziło. Aż wreszcie nadszedł czas na podjęcie rękawic.
Ostatnie dwa tygodnie lutego to już było tylko wypatrywanie jak najlepszych warunków. Nie mogło więc być dużego zagrożenia lawinowego (czyli jak dla mnie maksymalnie 2 stopień) i silnych wiatrów. Nie podawałem też dokładnej daty, ani godziny mojego biegu na Rysy, ze względu na bezpieczeństwo swoje i innych. Zdecydowanie nie jest to miejsce do wspólnego, towarzyskiego biegania z kibicami.
I tak ni stąd ni z owąd pojawiamy się nad Morskim Okiem wraz z moim supportem. Jest piątek, 26 lutego tuż przed południem. Wita nas piękne słońce, bezchmurne niebo, zero wiatru i dodatnia temperatura… Pogoda wymarzona.
Ekipa mnie żegna, przytula, zbija piątki i ruszam w górę. Do Czarnego Stawu mijam sporo ludzi, którzy mnie rozpoznają i dopingują na trasie. Wiedzą, że ruszyłem ze swoim wyzwaniem. A ich wsparcie okazuje się bardzo motywujące. Zaczynam myśleć tylko o biegu i wczuwać się w rolę od samego początku.
Tętno nie spada poniżej 160. Dzięki temu pierwszą pętlę (Moko – Rysy – Moko) pokonuję z czasem 1 godz. i 50 min., z czego 1 godz. i 15 min. to bieg i wspinaczka na szczyt. Trzeba jeszcze w to wliczyć podwójną zmianę butów i wyniesienie sprzętu do zakrętu nad Czarnym Stawem. Logistyka na liczącej 3,5 km trasie musiała być skrupulatnie zaplanowana. Najpierw podbieg w butach biegowych aż do wspomnianego zakrętu. Pod skałą urządzam małą bazę na zmianę obuwia i założenie kasku. Łącznie w trakcie całej doby, na tym „przepaku” poświęcę około godziny na 18-krotne przebieranie butów.
Od zakrętu, czyli pod Bulą pod Rysami, wbiegam już w rakach i z kijami w rękach. W dalszej części, na początku drogi zwanej „Rysą” deponuję kije i na szczyt wbiegam z czekanami. I tak przez dziewięć okrążeń. Cały czas według podobnego schematu. Góra – dół.
Pierwsze okrążenie jest dość szybkie. Drugie podobnie. Po zbiegu z Rysów support czeka na mnie pod schroniskiem z ciepłą herbatą lub kawą i jakąś przekąską. Za każdym razem uzupełniają mi zapasy, czyli nowy żel, baton i płyny: 250 ml czystej wody oraz 500 ml wody z węglowodanami. Taki zestaw mam zawsze, napierając do góry.
Na trzech pierwszych wejściach sunę po bardzo podobnej ścieżce i z tych pętli mam najlepsze wspomnienia biegowe. Ale z każdą godziną podłoże zaczyna bardziej zamarzać i odcinki przemierzane w butach biegowych okazują się coraz trudniejsze. W nocy lód na trasie jeszcze bardziej kostnieje i zaczyna się walka o złapanie równowagi. Najgorszy pod tym względem jest fragment między Czarnym Stawem a Morskim Okiem. W ciągu dnia przeszło tędy wielu turystów, zrobił się beton i po północy zbieganie bez jakichkolwiek raczków czy podkładek byłoby ruletką. Ostatecznie, na tym też odcinku zużyłem cztery pary nakładek. Z każdym następnym zbiegiem rwały się też wszystkie metalowe zaczepy.
Nocą pojawia się wiatr, który za każdym razem zasypuje mi ścieżkę i muszę na nowo zakładać ślad. W efekcie czuje się bardzo spowolniony i zdenerwowany. Ale taki urok zimy. Przynajmniej w dół - w rakach na miękkim podłożu - biegnie się bardzo dobrze. W głąb przepięknej nocy. Księżyc rozświetla szczyty, odsłaniając piękne widoki czarno-białych skał. Nigdy nie zapomnę cieni gór rzucanych przez jego światło pod moje nogi.
Na tym etapie wyzwania otuchy dodają mi Janek, Łukasz i Damian, którzy byli praktycznie cały czas na trasie, by dokumentować moje poczynania. Kiedy jestem na dole, widzę ich czołówki u góry. I jakoś od razu robi się raźniej, gdy mam poczucie, że ktoś tam jest. W efekcie sam na trasie byłem maksymalnie przez 3 godziny. Nie licząc pewnego jegomościa, który uparł się na bieganie ze mną i siłą rzeczy musiałem go kilkukrotnie minąć. Lecz po dwóch zjazdach głową w dół i zgubieniu swoich kijkoczekanów zrezygnował z pojedynku na Rysach. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Samotność odczuwam dopiero, gdy wyczekuję aż chłopaki z powrotem wbiegną przede mnie na Rysy, by powitać wschód słońca na szczycie.
O poranku czuje się nad wyraz dobrze. Mimo że jestem po kilkunastu godzinach górskiej akcji. Od świtu pojawiają się pierwsi turyści na szlaku i od razu robi się „swojo”. Cały czas mijam kogoś na trasie, ludzie kibicują i ustępują miejsca. Chyba wiedzą, co się dzieje. Niektórzy specjalnie przyjechali zdobyć Rysy zimą i zobaczyć jak biegam. Albo doszli do wniosku, że skoro podjąłem wyzwanie, to warunki muszą być przyzwoite i trzeba to wykorzystać.
W dzień biega się o wiele lepiej. To było do przewidzenia. Ale brakuje mi tej niespotykanej nocnej aury. W końcu dociera do mnie, że nie zdążę już wbiec na Rysy po raz 10. Doba się kończy, a głowa zaczyna podsumowanie. Efekt? W trakcie niespełna 23 godzin zdobyłem Rysy dziewięć razy. Każda godzina biegu była ekscytująca. Poziom energii udało mi się utrzymać przez cały czas na stabilnym poziomie. Dzięki temu każde okrążenie robiłem w podobnym czasie.
Przygotowanie wyposażenia i zapasu kalorii też sprawdziło się na medal. W plecaku miałem ze sobą kurtkę i folię NRC, więc de facto biegałem na lekko. Resztę sprzętu i odzież do zmiany trzymałem w Gazdówce za schroniskiem, gdzie mieliśmy swój pokój i centrum rodzinnego supportu w składzie Patrycja, Karolina i Jakub. Tam przygotowywali mi jedzenie, suszyli buty, ładowali GPS i dbali o to, abym zajął się tylko i wyłącznie pojedynkiem z Rysami. Czy się o mnie martwili?
Patrycja, moja partnerka ujmuje to tak: - Na takiej wyprawie obawa o zdrowie Romka jest zawsze. Ale widziałam, że sobie poradzi. W końcu to ultras! Cieszę się, że mogłam w tych momentach być przy nim blisko i wspierać w tym projekcie.
Co dwa okrążenia wpadałem do nich na bardziej treściwe posiłki i dłuższy odpoczynek, który trwał od 20 do 40 minut. Zmieniałem przepoconą odzież na suchą i leżałem chwilę na łóżku z nogami w górze. Głównymi posiłkami były naleśniki, krupnik lub ryż z warzywami, a rano także jajecznica ze schroniska i szarlotka.
To wszystko złożyło się na wspaniałe wyzwanie biegowe, które zaliczam do najlepszych w swoim życiu. Nowy sezon rozpocząłem z przytupem. W najpiękniejszej z możliwych scenerii – tatrzańskiej.
Górski długodystansowiec, marzyciel, indywidualista. Bez życiówki, lecz z najdłuższym biegiem 2300 km. Mieszka pod Babią Górą i tam trenuje. Wielokrotny zwycięzca biegów górskich na ultra dystansie. Pogromca Karpat, Głównego Szlaku Beskidzkiego i Rysów. Lubi racuchy i kocha wolność w górach.
Dystans: 63 km = 9 razy na szczycie Rysów
Suma podejść: 10 000 m
Czas: 22 godziny 30 minut
Maksymalne tętno: 177
Średnie tętno: 122
Zjedzone żele: 9
Wypita woda: około 7 l
Biegał Romek, a my robiliśmy kanapki. Snu nie było prawie w ogóle, jedynie bardzo krótkie drzemki, gdzieś nad samym ranem. Gdy jedna osoba spała, dwie pozostałe ogarniały wsparcie.
Zresztą już kilka dni przed wyjazdem przegadaliśmy z Romanem, jak wszystko powinno wyglądać. Wiele czasu spędziliśmy na obliczaniu, szacowaniu i obraniu jak najlepszych koncepcji. Roman wie, że w takich akcjach zawsze może na nas liczyć. Wsparcie najbliższych osób dobrze działa, bo znamy go i wiemy, jak się zachować w danej chwili. Oczywiście są momenty, gdy towarzyszy nam zwyczajny, ludzki strach. Czasem może to przeszkadzać, ale z reguły o tym się nie mówi.
Zawsze wyjeżdżając na eskapady Romana, mamy w planie sami coś skorzystać, ale prawie nigdy nie wychodzi. I tak było też tym razem. Jedyne co było osiągalne, to szybki spacer do Czarnego Stawu. Wszystko dlatego, że Roman okazał się szybszy niż wcześniej zakładaliśmy, zatem czasu pomiędzy zdobyciem Rysów i zbiegiem nie było wiele. Może się wydawać, że te dwie godziny to dużo, ale jak trzeba przygotować ciepłą kawę i herbatę, cały zestaw na kolejny przepak, wysuszyć buty, ubrania i zamówić o odpowiedniej porze ciepłą zupę w schronisku to zaczyna robić się nerwowo.
Nocą czuwaliśmy na werandzie schroniska i były to jedne z piękniejszych chwil podczas tej całej bieganiny. Wszechogarniające piękno tamtej nocy i spokój nadawały całemu wydarzeniu tajemniczości.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!