Z narciarzem i himalaistą, Andrzejem Bargielem, rozmawia Paulina Grzesiok.
Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 10/2020.
Andrzejowi Bargielowi miałam przyjemność zadać kilka pytań zaraz po zjeździe z K2 w 2018 r. Właściwie nie ja, ale mój ówczesny jeszcze nie mąż Wojtek Grzesiok. Przez kilka tygodni mieszkali baza w bazę na lodowcu – Jędrek przygotowywał się do zjazdu z K2, Wojtek był częścią ekipy kręcącej film o Maćku Berbece na Broad Peaku. Odsłuch rozmowy, którą ze Skardu dostałam na maila był emocjonujący… na gorąco, zaraz po zejściu w niziny. Pora śniadaniowa, w tle brzęk filiżanek, kładzione na stole talerze…
Tym razem, mimo iż dzieląca mnie i Jędrka odległość jest już zdecydowanie mniejsza, znów rozmawiamy przez telefon. Po cichu, z tyłu głowy przemyka myśl – niech już ten dziwny, pandemiczny czas się skończy. Nic bowiem nie jest w stanie zastąpić spotkania na żywo.
Co się zmieniło od naszej ostatniej rozmowy spod K2?
Właściwie nic. Cały czas jest tak, jak było…
W tym wyjątkowym roku mam wrażenie, że ten constans to w sumie bardzo dobra informacja. Wirus mocno pokrzyżował Ci tegoroczne plany?
Musiałem zrezygnować z zaplanowanej na ten rok wyprawy. Nie uczestniczyłem też w premierze mojego filmu „K2: Pierwszy Zjazd”. Na COVID-19 zachorowałem w trakcie wakacji. Musiałem siedzieć zamknięty w domu przez sześć tygodni. A za oknem pełnia lata… I nawet fizycznie tak się nie wycierpiałem, co psychicznie. To był trudny czas i źle go zniosłem.

Mocno to odchorowałeś?
Zupełnie straciłem smak aż na dwa miesiące. W pierwszej fazie choroby doskwierał mi ból wszystkiego i wszechogarniająca słabość. Przez dwa dni właściwie ciężko mi było się ruszać. Czułem, że wykonując proste sprawy biurowe, byłem tak zmęczony, że musiałem się na nowo położyć do łóżka. Zdecydowanie spadła wydajność płuc, miałem krótki i płytki oddech. To na szczęście nie były ciężkie objawy kwalifikujące do hospitalizacji, ale z racji tego, że choruję bardzo rzadko, to ta słabość dała mi mocno w kość.
Zostawmy zatem niziny i przenieśmy się w góry. Chciałam Cię zapytać o zeszłoroczną wyprawę na Mount Everest. Miałeś w planach wejść na najwyższą górę Ziemi, bez tlenu i zjechać z niej na nartach. Co Cię powstrzymało?
W zeszłym roku działanie zarówno na Evereście, jak i Lhotse okazało się bardzo ryzykowne. Związane to było z potężnym serakiem lodowym, wiszącym złowrogo w wąskim miejscu w dolinie. Akurat na drodze między bazą a obozem I. Zaobserwowaliśmy, że odrywał się on od lodowca i było ogromne prawdopodobieństwo, że może runąć w dół. Gdyby gruchnął, swoją masą z pewnością spowodowałby lokalne trzęsienie ziemi. Do tego w ubiegłym roku pora monsunu w Himalajach zamiast opadów śniegu przyniosła spore opady deszczu. Padało nawet na wysokości 6000 m n.p.m.! W związku z tym lodowiec był bardzo wypłukany i otworzyły się liczne szczeliny, które wcześniej znajdowały się pod śniegiem. Bardzo trudno było go w ogóle pokonać. Pracujący tam lokalni specjaliści, tzw. Icefall Doctors, których zadaniem jest zaporęczowanie lodowca i przygotowanie lin poręczowych do „jedynki”, szukali rozwiązania, jak logicznie i bezpiecznie przebić się przez lodowiec. I mimo, że nigdy o pomoc zewnętrzną nie proszą, zdecydowali się wykorzystać zdjęcia z drona mojego młodszego brata Bartka.
Udało Ci się chociaż przeprowadzić rekonesans potencjalnej linii zjazdu?
Dużo się przyglądałem tej górze. Na początku miałem nawet pomysł, aby zjechać na stronę chińską. Będąc w 2012 roku na Lhotse, zjeżdżałem już z Przełęczy Południowej na nartach. Ten fragment mam zatem rozpoznany. Próbowałem wtedy połączyć szybkościowe wejście na Lhotse i następnie zjazd. Moje narty zostały nawet na Przełęczy Południowej z myślą, że po ataku szczytowym wrócę po nie. Niestety, pogoda się załamała, pozostała część ekipy była zbyt słaba, by iść w górę i zaczęła schodzić. Postanowiłem, że wrócę z nimi. Wydaje mi się, że mam sporo wiedzy i doświadczenia na przyszłość, jeśli chodzi o to miejsce.
Pod Everestem siedzieliście przez trzy tygodnie w bazie i obserwowaliście serak. To bardzo trudne, by się nie frustrować i utrzymać odpowiednią motywację do wyjścia w górę?
Na pewno jest to bardzo trudne i nie ma jednej, stuprocentowej metody, która gwarantowałaby utrzymanie motywacji na wysokim poziomie. Moim zdaniem im mniej osób w bazie, tym lepiej. Większa liczba ludzi powoduje, że zaczyna się marudzenie, spada morale, a to bynajmniej nie wpływa na motywację w grupie. Należy zachować spokój i z pokorą przyjąć to, na co nie mamy wpływu. Wzajemne nakręcanie się nie przyniesie żadnych korzyści. Trzeba realizować plan i cierpliwie czekać na odpowiedni moment. Takie sytuacje uczą mnie cierpliwości. Bo na co dzień jestem typem człowieka, który musi działać.
A fizycznie? Jak nie rozleniwić się i podtrzymywać w gotowości swoje ciało na stoczenie morderczej, fizycznej walki?
Można na przykład biegać. W bazie często robiłem wybiegania na Kala Pattar. To łatwo dostępny szczyt z obłędnym widokiem na Mount Everest, oddalony zaledwie godzinę od bazy. W ten sposób można szlifować formę.
Jakim kluczem dobierasz osoby na swoją wyprawę?
Niewątpliwie kluczem jest tu odpowiednia atmosfera. Jadę z osobami, które znam i na które mogę liczyć. Warto, by spędzić ten czas w taki sposób, aby miło wspominać go jeszcze na długo po powrocie, bez względu na to, czy się zdobyło szczyt czy nie.
Czy na co dzień sam rozpisujesz sobie plany treningowe czy masz trenera?
Od lat jestem pod okiem Piotra Sadowskiego. Teraz już tylko konsultuję z nim treningi. Z biegiem lat, a także z zebranym doświadczeniem i obserwacją swojego organizmu, wiem doskonale, czego potrzebuje moje ciało. Mam świadomość, co muszę robić, by doprowadzić się do oczekiwanych osiągów sportowych. Na pewno nie jest ze mną tak, jak wydaje się wielu osobom – że stoi nade mną sztab treningowy ze stoperem i trenuję pod presją czasu. Wszystko odbywa się w spokoju i dostosowane jest do konkretnych planów sportowych.
Zapytany o Twoją profesję odpowiadasz narciarz, himalaista czy alpinista? Kim jest Andrzej Bargiel?
Ciężko powiedzieć. To jest często pojawiające się pytanie i dość niezręczne. Zwłaszcza wtedy, gdy w wywiadzie radiowym ktoś prosi mnie o przedstawienie się… To zawsze jest dla mnie trudne. Najchętniej wyraziłbym to tak – jestem człowiekiem, który konsekwentnie stara się realizować. Ale chyba spośród wszystkich tych profesji, najbardziej jestem narciarzem, bo to najbardziej mnie interesuje i tym się zajmuję. Narty są największą moją pasją i czymś, co daje mi najwięcej radości.

Skupmy się zatem na nartach. Jak smakuje zatem radość ze zdobycia szczytu w połączeniu ze zrobieniem czegoś, co nikomu wcześniej się nie udało – zjazd na nartach, bez wspomagania tlenem z K2?
Zazwyczaj po zdobyciu jakiegokolwiek szczytu, czekam z niecierpliwością na zjazd. Wiem, że trud wspinaczki czy mozolnego podchodzenia zostanie zrekompensowany najprzyjemniejszą częścią – zjazdem! W przypadku K2 rzecz miała się zupełnie inaczej. Wiedziałem, że ten zjazd będzie niezwykle skomplikowany i trudny. Miałem tę świadomość, że mimo iż stoję na szczycie, to tak naprawdę niewiele osiągnąłem. Zabawa dopiero się zaczyna! Byłem absolutnie skupiony na czekającym mnie zjeździe. Miałem zadanie do wykonania.
Z jakiego zestawu narciarskiego korzystasz najczęściej? I który jest najbardziej uniwersalny, jeśli chodzi o tatrzańskie i alpejskie warunki?
Od kiedy przestałem się ścigać w zawodach skiturowych, gdzie jak wiadomo liczy się każdy gram obciążenia, przerzuciłem się na cięższy sprzęt. Nie zależy mi na szybkim pokonywaniu trasy do góry, teraz głównie liczy się zjazd. A cięższy sprzęt daje po prostu więcej przyjemności z jazdy. Narta łatwiej się prowadzi, więcej można z niej wycisnąć. Długie narty i twarde buty pomagają mi lepiej kontrolować zjazd i zapewnić wiele pozytywnych wrażeń. Mogę jeździć szybciej i agresywniej.
Moim uniwersalnym zestawem, z którego korzystam w Tatrach i Alpach, są narty freeridowe, które mają pod butem plus minus 10 centymetrów. Do tego wiązania skiturowe. Na większość warunków śniegowych, gdzie jest świeży puch, a idealny „warun” zdarza się rzadko, to zestaw wystarczający. Natomiast na wyprawy mam sprzęt dopracowany w każdym calu. Jedna narta z wiązaniem waży około 1300 g, a buty wykonane są na specjalne zamówienie. To bardzo lekki zestaw, narty są węższe – ale muszę je tam uprzednio wnieść.
W jakie rejony najchętniej wybierasz się na narty?
Najchętniej wracam do Francji do Chamonix. Znam ten teren, a to daje mi możliwość wyciśnięcia z tego rejonu tyle, ile tylko się da! Nowe miejsce niesie za sobą zawsze konieczność rozeznania się w topografii. Gdzie i jakie warunki śniegowe występują w zależności od temperatury i nasłonecznienia, ile dni jesteśmy po opadzie itd. Jak się nie jest wtajemniczonym w dany rejon, to trafiamy na rozjeżdżony już śnieg. Jeździmy wtedy po śladach, które ktoś już założył, między innymi po to, by uniknąć lawiny. A kiedy znamy jakiś rejon i wszystkie tricki, możemy sami znajdować nowe miejscówki z dziewiczymi dotąd zjazdami. Wtedy to my zakładamy pierwszy ślad.
A najtrudniejszy zjazd w Tatrach?
Ciężko powiedzieć. Robiłem wiele zjazdów uchodzących za kanon narciarstwa pozatrasowego. Jednak najciekawszy jest chyba ten z Czarnego Mięguszowieckiego Szczytu.
Na którą stronę?
W stronę Czarnego Stawu. Jest bardzo ciekawy - zmieniające się wystawy, fajne zbocze i sporo przewyższenia.
Jakie dałbyś rady początkującym skiturowcom lub tym, którzy dopiero chcą rozpocząć swoją przygodę z narciarstwem skiturowym?
Do narciarstwa skiturowego i pozatrasowego podchodźcie rozważnie i świadomie. Na początku wybierzcie się w góry z kimś bardziej doświadczonym, kto pokaże Wam, o co w tym wszystkim chodzi. Kluczowym jest, aby wiedzieć, jakie czyhają w górach zagrożenia, głównie pod kątem lawinowym. Nie sugerujcie się innymi skialpinistami. Nie myślcie, że jeśli ktoś gdzieś idzie, to tam musi być bezpiecznie. Może być tak, że osoba która idzie przed nami, kompletnie nie ma pojęcia o tym, co robi. W ostatnich latach często widzę, że sporo osób podchodzi zboczami zbyt stromymi. Naruszają w ten sposób pokrywę śniegową, co w konsekwencji może spowodować lawinę.

Na pewno trzeba się szkolić! Kurs lawinowy raz odbyty nie zapewnia nam gwarancji na całe życie. Ta wiedza jest ulotna i właściwie co roku taki kurs należałoby powtarzać. Na co dzień bowiem nie obsługujemy detektora lawinowego, nie poszukujemy zasypanego pod śniegiem sondą… Lepiej by tak się nie zdarzyło, ale jeśli kiedyś to my możemy być świadkami zejścia lawin. Być może będziemy jedynymi, którzy ruszą z pierwszą pomocą, zanim nadejdą wykwalifikowane służby. A w lawinie minuty czy nawet sekundy potrafią ocalić ludzkie życie.
Jak Twój kurs przewodnicki IVBV? Kiedy będziemy mogli zabrać się z Tobą w góry?
Koronawirus troszkę wszystko wyhamował. Nie zrobiłem ostatniego kursu, który muszę odbyć przed rozpoczęciem praktyk. To dopiero po nich mam ostateczny egzamin. Do tej pory przeszedłem wszystkie niezbędne szkolenia.
Ten rok niech się już skończy, czy mimo wszystko łaskawie się z Tobą obszedł?
Jestem zdrowy, moi bliscy też i to jest chyba najważniejsze. Nie ma co nastawiać się źle. Robię remont domu rodzinnego i wiele różnych rzeczy, na które na pewno nie miałbym czasu. Wynajduję sobie misje, dzięki czemu uznaję, że ten rok jest inny, ale wcale nie jest zły.
Czego Ci życzyć na Nowy Rok?
Żeby wirus zniknął. A z resztą sobie poradzę. No i może jeszcze zdrowia!
W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "Jestem zdrowy i to jest najważniejsze".
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie