Reklama

Zdobycie Manaslu - 8163 m n.p.m. na nartach!

Dookoła mnie piętrzy się morze chmur z przebijającymi się przez nie wierzchołkami najwyższych gór świata. Serce rozpiera radość, a po policzkach płyną łzy wzruszenia. Magia. Jest końcówka września, około godziny 16.30. Stoję na szczycie ósmej góry Ziemi. Obok mnie Federico i Marco. Udało się. Spełniłam marzenie, zdobyłam Manaslu.

 

Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 10(20)/2021.

 

Tekst Anna Tybor, współpraca Magdalena Przysiwek

 

Pomysł na wyprawę zrodził się już w 2014 roku, gdy razem ze znajomymi weszliśmy na Pik Lenina (7134 m n.p.m.) w Pamirze. Było to niesamowite przeżycie i jakby przedsmak najwyższych gór, przystawka przed prawdziwą ucztą. Naturalną więc dla mnie koleją rzeczy było podniesienie sobie poprzeczki, bo adrenalina to coś, czego nieustannie szukam, co mnie napędza do działania.

 

Chciałam zasmakować w wysokich górach. Dorastałam w Zakopanem, więc himalajskie historie przewijały się przez moje życie już od najmłodszych lat. Po Piku Lenina zaczęłam marzyć o najwyższych górach. Serce drżało, a w głowie toczyła się batalia. Ośmiotysięcznik stał się moim marzeniem, jednak z drugiej strony była obawa, czy uda mi się go zdobyć. W końcu podjęłam decyzję, by spróbować i zaczęłam konsekwentnie dążyć do realizacji swojego celu.

 

Przed wyjazdem jednego byłam pewna: dam z siebie wszystko. Zdjęcie Piotr Drzastwa

 

Już od dziecka, gdy startowałam w zawodach narciarskich, osiąganie czegoś było zapisane w moim DNA. Wybierałam i nadal wybieram marzenia świadomie, więc z automatu stają się moimi celami. Każdy cel ma natomiast wyznaczoną drogę do siebie. Często niełatwą, pełną zakrętów i licznych wybojów, jednak konsekwencja i upór pozwalają dotrzeć na koniec drogi, gdzie znajduje się jej uhonorowanie, czyli osiągnięcie wymarzonego celu. Ludzi gór ten upór cechuje. To, że dzieciństwo spędziłam na Podhalu, ukształtowało mój charakter. Dlatego nie poddaję się, nawet gdy jest trudno. Także sport się do tego przyczynił. Na zawodach raz idzie gorzej, raz lepiej. Raz się przegrywa, a raz wygrywa. To tak jak w życiu. Grunt to się nie załamywać. A na drodze do Manaslu napotkałam wiele przeciwności…

 

Droga do celu jest kręta

 

Wstępny plan, który sobie założyłam, miał mnie już w 2017 roku zaprowadzić do wrót najwyższych gór świata. Jednak ciągle coś sprawiało, że wyprawa odsuwała się w czasie – moje studia, później przeprowadzka do Włoch, nowa praca, a na końcu pandemia Covid-19. To ostatnie wpływało nie tylko realnie – poprzez zamknięte granice, brak lotów i kwarantanny, które w każdym momencie mogły dopaść każdego. Ale też mentalnie, będąc powodem wielkiego stresu, gdy dookoła ciągle było słychać głosy, że komuś na przykład odwołali lot do Nepalu. Miałam świadomość, że taka sytuacja skutkowałaby przełożeniem całej wyprawy o kolejny rok, ponieważ najlepsze warunki na zdobywanie Manaslu to przełom września i października. Nie mogłam zaznać psychicznego spokoju.

 

Natomiast nie miałam obaw o swoje przygotowanie fizyczne. Narty i wspinanie to całe moje życie. Startując w zawodach od dzieciństwa, trenując praktycznie codziennie, dobrze wiedziałam, że podstawy wydolnościowe już mam. Dodałam do swoich treningów tylko kilka akcentów, jak choćby trening z większym obciążeniem czy w innych, cięższych butach. Ta wyprawa była ukoronowaniem całej mojej sportowej drogi, wieloletnich treningów, a także marzeń o wysokich górach.

 

Droga do ośmiotysięcznika nie była też łatwa ze względów organizacyjnych. W przygotowaniach to właśnie te czynności były najgorsze. Spędzały mi sen z powiek. Ciężko mi było znaleźć towarzyszy wyprawy, zaufane osoby, które dobrze jeżdżą na nartach i poradzą sobie na takiej wysokości. Natomiast zdobycie sponsorów w covidowych czasach było trudniejsze niż samo wejście na szczyt. Na szczęście mój zawzięty charakter uchronił mnie przed rezygnacją.

 

Manaslu było moim pierwszym ośmiotysięcznikiem w życiu. Zdjęcie Piotr Drzastwa

 

Andrzej Bargiel dał mi wskazówki

 

Zastanawiałam się też nad wyborem góry. Początkowo chciałam zjechać z Czo Oju (8188 m lub 8201 n.p.m.). Niestety, problemem jest zdobycie pozwoleń od chińskiej strony. Postanowiłam zatem oszczędzić sobie kolejnych trudności i wybrać górę, z którą będzie mniej zachodu. Wybór padł na nieco niższe Manaslu (8163 m n.p.m.). Zależało mi również, by na pierwsze spotkanie z Himalajami nie wybrać góry zbyt trudnej. Musiałam bowiem patrzeć pod kątem zjazdu na nartach. Nie chciałam odpinać nart w drodze ze szczytu do bazy, więc skalne urwiska nie wchodziły w grę. Prześledziłam drogę zjazdu z Manaslu i wiedziałam, że jest to do zrobienia.

 

Mam to szczęście, że wychowując się na Podhalu znam wielu himalaistów. To oni byli dla mnie encyklopedią wiedzy. Radziłam się o różne rzeczy, na przykład którą agencję wybrać lub jak najlepiej przeprowadzić aklimatyzację. Z kolei Andrzej Bargiel dużo mi podpowiedział w kwestiach sprzętowych. Mimo wszystko już na samej wyprawie sporo rzeczy nas zaskoczyło. Nikt z ekipy nie był wcześniej na ośmiotysięczniku, więc wspólnie przecieraliśmy szlaki. Uczyliśmy się metodą prób i błędów, co będzie dla nas najlepsze. Te pierwsze doświadczenia z całą pewnością zaowocują przy kolejnej wyprawie.

 

 

Dałam z siebie wszystko

 

Do końca nie wierzyłam, czy to wszystko się uda. Pesymistyczne wiadomości docierały do mnie ze wszystkich stron, więc miewałam chwile zwątpienia. Dopiero, gdy wsiadłam do samolotu, odetchnęłam z ulgą. W końcu był czas na prawdziwą radość, na skoncentrowanie się na wyprawie i na górze. Szczególnie, że ostatnie tygodnie przed wylotem były bardzo intensywne, pełne spraw do pozałatwiania, nagrywania reklam dla sponsora itd. Gdy usiadłam w fotelu, by polecieć w najbardziej ekscytującą podróż mojego życia, byłam pełna wzruszenia i niepohamowanej radości. Stres zostawiłam za sobą, w Polsce. Została ekscytacja. W końcu poczułam, że jestem na swoim miejscu. Wiedziałam, że już za kilka chwil będę w górach, a to cały mój świat. To naprawdę daje mi szczęście i radość.

 

O czym wtedy myślałam? Cały czas zastanawiałam się, jak mój organizm zachowa się na takiej wysokości, czy nie dostanę choroby wysokościowej? Szczególnie, że nie chciałam używać dodatkowego tlenu. Zakładałam, że będzie to pewnego rodzaju test. Niezdany oznaczałby, że góry wysokie po prostu nie są dla mnie. Do miejsca, w którym znam swoje możliwości, czuję się pewna siebie. Tu jednak nie wiedziałam, co może się wydarzyć. Nie paraliżowało mnie to jednak. Przeciwnie - wiedziałam, że dam z siebie wszystko.

 

Na szczęście wszystko poszło dobrze. 29 września około godziny 16.30 lokalnego czasu, razem z Federico Secchim i Marco Majorim stanęłam na szczycie Manaslu, ósmej pod względem wysokości górze świata. To była magiczna chwila. Patrzyłam na rozlewające się wokół mnie morze gór, a serce aż krzyczało z radości. Zrobiłam to, udało się. Jestem tu naprawdę - to nie sen. Spełniłam swoje marzenie. Z zamyślenia i ogólnej euforii wyrwał mnie głos rozsądku. Przecież trzeba jeszcze zjechać, a robi się dosyć późno. Ani się obejrzeliśmy, a minęła godzina odkąd zdobyliśmy szczyt. Musieliśmy się pospieszyć. Przepięliśmy buty i narty do zjazdu i ruszyliśmy w drogę powrotną.

 

Zaczęło się ściemniać. Mieliśmy tą przewagę, że na nartach byliśmy znacznie szybsi niż na nogach. Jednak to nie uchroniło nas przed spędzeniem nocy w obozie IV. Do base campu zjechaliśmy następnego dnia, po drodze zwijając rozbite wcześniej obozy. Wydłużyliśmy przez to czas zjazdu, a na barkach mieliśmy 30-kilogramowe plecaki. Jednak udało się zjechać bez odpinania nart, w trudnych momentach wspomagając się dla bezpieczeństwa liną.

 

Wiem, że wiele osób moją wyprawę postrzega w kategoriach sukcesu. Dla mnie to jednak przede wszystkich spełnione marzenie. Czuję ogromną satysfakcję, że udało mi się to wszystko zorganizować, że zdobyłam pieniądze, że wykonaliśmy swoje zadanie i wszyscy razem wróciliśmy cali i zdrowi. Przepełnia mnie radość i satysfakcja, że zrealizowałam to, co sobie zaplanowałam.

 

Jak dorosnę, będę ratowniczką

 

Cała miłość do gór zaczęła się we mnie tlić dawno, dawno temu… Rozpalali ją nieustannie moi rodzice, których całe życie związane było z górami. Tata był ratownikiem TOPR, instruktorem narciarstwa i międzynarodowym przewodnikiem wysokogórskim, a mama przewodnikiem tatrzańskim. To oni zabierali mnie na pierwsze wycieczki, a tata na pierwsze wspinanie. Jedynie na nartach nauczyłam się jeździć w szkółce, gdzie rodzice posłali mnie razem z bratem. Zrobili to z pełną premedytacją, dobrze wiedząc, że im z łatwością powiem „nie”, podczas gdy trenera będę słuchać. Mieli rację. Od tamtej pory nie umiem żyć bez nart.

 

Mój tata był jednym z pierwszych, którzy startowali w zawodach skialpinistycznych w Polsce i za granicą. Dobrze pamiętam rozwieszony w domu kombinezon, narty do skialpinizmu, liny i masę innego sprzętu. To mnie kształtowało. Wieczorem siadaliśmy razem i tata opowiadał, co się działo tego dnia w górach, ile mieli wypadków… Zaraził mnie tą pasją do pomagania. To dzięki niemu służę innym w Soccorso Alpino, włoskim odpowiedniku TOPR-u. Nikt mnie nie zmuszał, by pokochać góry całym sercem. Ale mając za wzór mamę i tatę, słuchając ich opowieści, patrząc na nich, na sprzęt górski, który był w domu i bibliotekę pełną górskich książek, przesiąknęłam tym bez reszty.

 

Tata był moją największą inspiracją. Uwielbiałam patrzeć, jak przygotowuje sprzęt, gdy na drugi dzień miał iść z klientami w góry. Ciekawiło mnie to. Pamiętam, jak zabrał mnie na zawody skialpinistyczne, w których startował. Podobało mi się i też tak chciałam. Początkowo brałam udział w zawodach narciarskich, dopiero później w skialpinistycznych. Swoje pierwsze buty miałam o trzy rozmiary za duże, bo nie było wtedy do kupienia modeli na tak małą stopę. Praktycznie z każdego wyjścia w góry wracałam z obtartymi i krwawiącymi stopami. Tak to się zaczęło rozwijać.

 

Choć od tych wydarzeń minęło już sporo czasu, nadal startuję w zawodach. Teraz już czuję się stara jak na zawodniczkę. W swoich pierwszych Mistrzostwach Świata wzięłam udział w 2011 roku. Gdy spotykam zawodników, z którymi wtedy startowałam, teraz są już trenerami. Nie raz się śmieją: „A ty znowu tutaj?”. Jednak mi nadal sprawia to ogromną przyjemność. Nie chcę z tego rezygnować. Udział w zawodach to też dodatkowa motywacja, by codziennie pójść na trening.

 

Moje dwa światy

 

Całe moje życie było jednak rozdarte pomiędzy sportem a sztuką. Już w przedszkolu chodziłam na zajęcia z rysunku i malarstwa. Później, w szkole artystycznej uczyłam się o historii muzyki, o teatrze, balecie… Grałam na fortepianie. Od rana chłonęłam wiedzę z zakresu różnych dziedzin sztuki, a popołudniami chodziłam na treningi narciarskie. W szkole podstawowej marzyłam o tym, by zostać ratowniczką górską. Nie było jeszcze wtedy kobiet w TOPR, ale ja wierzyłam, że kiedyś będą. Patrzyłam na ratowników i byłam nimi zafascynowana. Zawsze rysowałam siebie przy helikopterze ratunkowym i z psem lawinowym. To było moje wielkie marzenie, które zrodziło się dzięki tacie. Bywało, że chodziłam na centralę TOPR-u i odrabiałam tam lekcje. Często też tata zabierał mnie z sobą na dyżur, np. do Schroniska nad Morskim Okiem i tam zostawaliśmy na tydzień. Chodziłam wtedy nad taflę stawu i malowałam. To były dla mnie najlepsze chwile.

 

W gimnazjum już wiedziałam, że swoją przyszłość zawodową chcę związać ze sztuką. Na studia wybrałam więc architekturę na Politechnice Krakowskiej. Teraz, gdy już pracuję w tym zawodzie, czasem ciężko jest mi połączyć obowiązki zawodowe z codziennymi treningami. Gdy zbyt długo siedzę przed komputerem, trochę żałuję, bo wolałabym wtedy być w górach. Jednak ostatecznie cieszę się, że udało mi się te dwie dziedziny w jakiś sposób połączyć. że nie zrezygnowałam ani z jednego, ani z drugiego. Myślę, że ten balans jest dla mnie takim schronieniem. Cieszę się zatem jednym i drugim – górami i sztuką, i jest dobrze tak jak jest.

 

W planach kolejne wyprawy

 

Nie mogłabym zrezygnować z gór. One dają mi tak wiele - przeżycia duchowe i sportową satysfakcję. Gdy idę na ciężki trening i ledwo łapię oddech, nie rozglądam się wokół, wzdychając nad otaczającym mnie pięknem. Ale na koniec każdego wyjścia lub po prostu na szczycie, zawsze jest ta chwila magii. Dlatego czerpię z gór całymi garściami. Są lekiem na złe chwile, na trudności i na złapanie oddechu od codzienności. Są odskocznią od wszystkiego, co dzieje się na dole. Wyjście w góry to dla mnie uzupełnienie dnia, także tego dobrego. Nieustannie sprawia mi to przyjemność i absolutnie mnie nie nudzi. Ciągle szukam nowych bodźców i nowych miejsc, wybieram inne szczyty. Gdy umiejętnie się korzysta z gór, są różnorodne, ciekawe i pełne inspiracji. Nigdy się też do nich nie zraziłam.

 

Manaslu to była moja przepustka do świata najwyższych gór. Marzę o kolejnych wyprawach i kolejnych projektach. Szukam ciągle tej adrenaliny. Co będzie następne? Nie wiem. Może ośmiotysięcznik, a może niższa góra, ale trudniejsza. Najważniejsze to znaleźć sponsorów, by móc skupić się na trenowaniu. Myśląc o trudniejszych trasach, mam świadomość czego jeszcze muszę się nauczyć, nad czym popracować. Jedno jest pewne, mam głowę pełną marzeń, które dla mnie są realnymi celami. Gdy ktoś mnie pyta, co jest dla mnie najważniejsze w życiu, nie mam wątpliwości. To przepełnia moje serce i jest całym moim światem. Góry – tak brzmi moja odpowiedź. Góry, rodzina i sport – dodaję po krótkim zastanowieniu.

 

„Nigdy nie rezygnuj z tego o czym nie możesz przestać myśleć nawet na jeden dzień” – mawiał Winston Churchill. Nie było dnia w moim życiu, w którym nie myślałabym o górach, Churchillu, nie zrezygnuję…

 

Anna Tybor

  • 30-letnia narciarka wysokogórska, pięciokrotna mistrzyni Polski w skialpinizmie. Już w wieku 13 lat zdobyła pierwszy Puchar Polski.
     
  • Jeden z największych sukcesów sportowych to piąte miejsce w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Zajęła drugie miejsce w zawodach Elbrus Race. Wbiegła również na Mont Blanc z Les Houches w 6 godz. i 15 min. Weszła też na Pik Lenina.
     
  • Mieszka i pracuje w znanym ośrodku narciarskim we włoskim Livigno. Wyprawa "Dream Line Manaslu 8163" była zwieńczeniem jej kilkuletnich przygotowań.
     
  • Jako pierwsza kobieta na świecie zdobyła Manaslu i jednocześnie zjechała ze szczytu na nartach. Stało się to 29 września 2021 r.

 

W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "Z gór nigdy nie zrezygnuję".

 

Aplikacja magazynnaszczycie.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Aktualizacja: 27/07/2024 18:14
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama
Reklama
Wróć do