Co wieczór fizycznie wymęczona do granic możliwości, padam jak martwa zakopana w śpiworze. Towarzyszy mi dziwne uczucie, kiedy zastanawiam się, czy kiedykolwiek stanęła tu ludzka stopa.
Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 10/2020.
[middle1]
Tekst Anna Liszewska
Żadnej latarni morskiej jak na Te Araroa w Nowej Zelandii, monumentów jak na szlakach w USA, nawet żadnego zardzewiałego drogowskazu. Na początku szlaku Greater Patagonian Trail (GPT) stoimy przed czarną metalową bramą z drutem kolczastym zaplecionym na szczycie. Nasza przygoda dopiero się zaczyna, a już nie jesteśmy pewni, co robić. Próbujemy zawrócić, skręcić w stronę strumienia, ale nawigacja za każdym razem wskazuje z powrotem na przeszkodę.
Brama się otwiera. Od razu widzimy, że kierowca wyjeżdżającego pickupa nie jest zadowolony z naszej obecności.

Panorama z Przełęczy Hornitos (2540m n.p.m.), po lewej stronie, tuż za jeziorem schowany jest krater wulkanu Hornitos. Zdjęcie Matúš Lašan
- Czy mówisz po angielsku? – Matúš popełnia błąd, rozpoczynając w ten sposób rozmowę.
Dyskusja kończy się, zanim się rozpoczęła. Jednak brama po chwili znów się otwiera i tym razem od razu podajemy kierowcy kartkę papieru z hiszpańskim wyjaśnieniem, dlaczego musimy przejść przez jego posiadłość.
- El Chaltén? – pyta pan z niedowierzaniem.
- Tak – odpowiada Matúš, przeklinając sam siebie, bo dlaczego nie wpisał tam niczego bliższego niż miasteczko oddalone o 3000 km.
- W porządku - mówi nagle i otwiera bramę za pomocą pilota.
Początek szlaku - z gorącym klimatem półpustyni prekordylierów - jest dla nas niemałym problemem. To wysuszone piaszczystokamieniste góry i brak skrawka cienia, który dałby choć na chwilę schronienie przed palącym słońcem. Mamy duże problemy z wodą. Trafiamy na same wyschnięte strumienie. A jeśli już gdzieś ją znajdujemy, jest to bardziej gęsta breja, którą trzeba cedzić. Mamy też dużo szczęścia, jeśli nie leży w niej krowa w zaawansowanym stadium rozkładu. I tak docieramy na najwyższy punkt GPT, bezimienny szczyt o wysokości 3271 m n.p.m.
Zanurzamy się teraz w malownicze andyjskie doliny i coraz częściej spotykamy lokalnych kowbojów zwanych Arriero. Przez długi czas są oni jedynymi ludźmi, jakich widzimy na szlaku. Wiosną przeganiają oni zwierzęta wysoko w góry. Tam doglądają je przez całe lato, mieszkając w prowizorycznych szałasach. To właśnie ich ścieżki są podstawą północnej części GPT. Arriero to przyjaźni i uśmiechnięci ludzie, często zapraszają nas na gawędę przy ognisku. Częstują kwartą wina z prażoną mąką, która jest lokalnym przysmakiem lub kubeczkiem przepysznej mate.

Wulkany (od lewej) Descabezado Grande (3953 m n.p.m.) oraz Cerro Azul (3788 m n.p.m.). Zdjęcie Matúš Lašan
Niestety, w tym trudnym terenie nasz sprzęt rozpada się bardziej, niż się spodziewaliśmy. Powoli uczymy się, że w Chile nie da się tak naprawdę nic wymienić. W każdym miasteczku kupujemy więc zestaw klejów, łatek i czegokolwiek, co nadaje się do naprawy. Zszywanie rozdartych na ostrych krzewach ubrań i plecaka staje się codziennością. Liczne trudne odcinki na przełaj po prostu zjadają buty i praktycznie w każdy wieczór trzeba je zszywać i kleić. Pęknięty filtr do wody wymieniamy na wybielacz, bo znalezienie innego filtra turystycznego okazuje się niemożliwe.
...
Dołącz do grona naszych prenumeratorów aby przeczytać tekst w całości.
Pozostało 70% tekstu do przeczytania.
Wykup dostępJeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!