– Piętnaście lat na tej górze i mam dość. I'm done. To moja ostatnia wyprawa z klientami. Może jeszcze tu wrócę, ale tylko dla siebie, ale nie ze zorganizowaną grupą – powiedział mi Gabriel, znajomy przewodnik, gdy w Nowy Rok siedzieliśmy w bazie pod Aconcaguą.
Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 01(35)/2024.
Spotkałem go po raz pierwszy na Grenlandii w 2017 roku. Ja byłem pilotem polskiej grupy, którą opiekowałem się przez dwa tygodnie trekkingów i rejsów po zatokach. Gabriel był naszym przewodnikiem, znającym teren i specyfikę Arktyki. Podpatrując go, nauczyłem się kilku ważnych rzeczy. Teraz, po ponad sześciu latach, spotkaliśmy się ponownie. Tym razem obaj prowadząc naszych klientów na najwyższą górę Ameryki Południowej. Dlaczego podjął taką decyzję?
– Co roku wchodzisz na szczyt – albo i nie – z ludźmi, których interesuje tylko selfie na wierzchołku. Oczywiście nie wszyscy tacy są, ale z roku na rok przybywa tych, dla których liczy się tylko klepnięcie krzyża. Nie zależy im na niczym innym – tłumaczył mi Gabriel.
– Nie ciekawi ich cały proces wspinaczki. Nie oglądają się na to, co widać po drodze – a przecież jesteśmy w niesamowicie pięknych górach. Nie czerpią radości z tego, co ich otacza. A gdy pogoda lub ich słaba kondycja zmusza do odwrotu, są wściekli. Czasem chcą nawet zwrotu kasy. Nie przyznają się, że byli zbyt słabi lub warunki ich przerosły. Zawsze pewni siebie winią o wszystko złą decyzję przewodnika, który zna tę górę na wylot – nie krył żalu przewodnik.
Jego słowa zaskoczyły mnie kompletnie. Ale czy rzeczywiście? Od lat obserwuję rozdźwięk między sportowym a komercyjnym himalaizmem. Ten pierwszy skupia się na stylu. Ten drugi – na maksymalnym ułatwieniu klientom wejścia na szczyt, za który – jak sądzą – zapłacili. Dla wielu z tych, których opisywał mój znajomy, liczy się wyłącznie finalny punkt. Ulegli złudzeniu, że to on stanowi o sukcesie całej wyprawy, a jego nieosiągnięcie to klapa całego przedsięwzięcia. Potrzebują takiego sukcesu, gdyż to on najłatwiej karmi ego.
Czy jednak to szczyt decyduje o sukcesie? Jeśli powiesz sobie, że liczy się tylko on, cała reszta przestaje mieć znaczenie. Miesiące przygotowań, treningi, wędrówka do bazy – prowadząca czasem wśród najpiękniejszych gór, jakie zobaczysz w życiu – oraz cały proces wspinaczki tracą znaczenie. Twój wysiłek przestaje się liczyć. Rzeczy, których nauczyła Cię góra o Tobie, tracą znaczenie. I wreszcie pozwalasz sobie myśleć, że Ty i Twoje wysiłki są warte tyle, co szczyt, na którym stajesz.
Jeśli wędrówki długodystansowe nauczyły mnie czegoś, to z pewnością faktu, że na końcu każdego długiego szlaku nic nie czeka. Nie istnieje objawienie, którego tam doświadczam. Wszystko co ważne we mnie i dokoła mnie, wydarza się w nieskończonym zbiorze drobnych momentów, które składają się na godziny i dni wyprawy. Meta jest tylko punktem na mapie.
Może więc pora ponownie zdefiniować, czym jest sukces w górach? Następnym razem, idąc na szczyt lub przechodząc długi szlak, warto łapać momenty i cieszyć się z chwili. Nie przywiązywać do myśli, czy uda się wejść na odległy cel, gdyż droga do niego jest ważniejsza i nauczy Cię więcej, niż krótka jak mgnienie oka obecność na wierzchołku.
Jak napisał w swojej książce Yvon Chouinard, założyciel firmy Patagonia: „Celem wspinaczki na dużą, niebezpieczną górę powinno być osiągnięcie jakiegoś duchowego lub osobistego rozwoju, ale to się nie stanie, jeśli zepsujesz cały proces”.
Dobry alpinista wspina się dla wyniku. Najlepszy alpinista wspina się dla radości, jaką daje sam proces wspinania.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Nie korzystałem nigdy z usług przewodnickich. To nie tak, że mam coś przeciwko. Całkiem możliwe, że mimo wieku ( stuknęło mi już 64 wiosen ), a może właśnie dlatego, w przyszłości zdecyduję się skorzystać, choćby dla bezpieczeństwa. Dla mnie najpiękniejsze jest odkrywanie, szukanie. Czasami wiąże się to z błądzeniem, z podejmowaniem ryzyka, co tu dużo mówić, którego konsekwencje mogą być tragiczne w skutkach. Z natury jestem leniwy, drażni mnie sama myśl o treningu siłowym. I tak naprawdę tylko góry, ich nieobliczalność ( a góry potrafią być nieprzewidywalne- na Podhalu zdarzały się nawet trzęsienia ziemi, a erozja często skutkuje obrywami skalnymi ) nakłoniły mnie do aktywności fizycznej. Często zdarzało mi się odpuszczanie i wycofywanie się bez osiągnięcia spodziewanego sukcesu. Nie ma we mnie ducha rywalizacji sportowej. Jeżeli już walczę to ze swoimi słabościami, z lękiem z natrętnymi myślami. Nie przypominam sobie, żeby ktoś mnie prowadził czy to na Gerlach, Łomnicę, Kieżmarski Szczyt, Kończystą, Baranie Rogi, Cubrynę, Mały Jaworowy, Młynarz itp. Sporo mógłbym jeszcze wymieniać. Na Mnichu nie byłem i nie pali mi się, żeby wejść z przewodnikiem, na drugiego, przy pełnym komforcie asekuracyjnym. Nie mam potrzeby chwalenia się, robienia sobie selfi szczytowego. Nie rajcuje mnie to. Nigdy nie zapomnę szukania najłatwiejszego wejścia na Hińczową Przełęcz, Żabi Szczyt Wyżni, Gerlach, przejście Gerlachowskich Spadów bez pomocy przewodników, w czasach gdy nikomu nie śniło się o you tubie. Nigdy nie zapomnę rozczarowania gdy dotarłem do grani tuż poniżej Mięguszowieckiego Szczytu Pośredniego i stwierdziłem, że tędy to ja na główny wierzchołek na pewno nie wejdę. To są niezapomniane chwile. Tego nie da się wytłumaczyć komuś, kto zawsze był prowadzony za rączkę, kto zawsze był związany liną na drugiego i na bloku.