Podróż na mistyczną górę Dizapayt w Górskim Karabachu – trekking, historia, rytuały i smak wina Kataro. Opowieść o miejscu, gdzie natura splata się z duchowością.
Wypływające z morza chmur słońce oświetla brunatne plamy na przykościelnych kamieniach. Majestatyczny spektakl oglądam na szczycie góry Dizapayt, gdzie mieści się najwyżej położona świątynia chrześcijańska w Górskim Karabachu. Dziś znów poleje się tu szkarłatna krew ze zwierzęcych ofiar składanych przez Ormian.
Zobacz także:
W 2018 roku nasza trzyosobowa rodzina dokonała historycznego przejścia szlaku Janapar Trail o długości 300 kilometrów przez góry Karabach - z Hadrutu do Vardenis w Armenii. Mówiliśmy wówczas, że to jest nasze ostatnie spotkanie z tą nieuznawaną republiką. Rok potem przyjeżdżamy tu po raz szósty, bo... zawsze znajdzie się jakiś szczyt, miejsce, gdzie nas nie było. Tym razem górskim celem jest mistyczna góra z kościołem Katarovank.
Trekking rozpoczynamy na Przełęczy Hadruckiej (1091 m n.p.m.). Pośród krzaków najsmaczniejszych jeżyn na Kaukazie (po ormiańsku mosz) skręcamy w szutrową drogę na południe. Świeżo postawiony drogowskaz informuje, że świątynia na górze Dizapayt oddalona jest o 19 kilometrów.
W opinii Ormian, którzy deklarowali obecność na Dizapayt, w drodze na szczyt nie ma źródeł wody. Na szczęście znamy lokalizację wodopoju na pierwszym kilometrze, przez który przebiega szlak Janapar. Nabieramy 9 litrów życiodajnego płynu i ruszamy w górę. Pogoda tym razem nam sprzyja. Pamiętam, jak rok wcześniej w tym miejscu, upał dawał nam się we znaki. Teraz toniemy w chłodnej mgle, dzięki czemu nie zużywamy drogocennych zapasów wody.
Droga serpentynami wspina się coraz wyżej. Na prawo przez rozrzedzającą mgłę odkrywa się głębia lesistych gór – Karabach oznacza „czarny ogród”. Na lewo, w oddali widać dolinę rzeki Araks, wzdłuż której biegnie granica z Iranem.
Nagle na wąskiej drodze zatrzymuje się UAZ-452.
- Rebiata, a wy dokąd? – pyta kierowca.
- Na Dizapayt – odpowiadamy.
- Jedziemy do wioski Khtsaberd, podrzucimy was w pobliże góry – proponuje.
W postsowieckiej maszynie, niczym w magicznym wehikule, przekraczamy granicę chmur. Słoneczne ciepło miło ogrzewa wilgotne ciała i dodaje animuszu na dalszą wędrówkę. Nasi dobroczyńcy objeżdżają górę od południa, my kierujemy się na północ, gdzie trafiamy pod wiatę ze stołami i ławami oraz pordzewiałym grillem. Pod daszkiem wiszą woreczki z kawą, cukrem i solą, co jest typowe dla miejsc, gdzie biesiadują Ormianie. Ale to, co znajdujemy pod skałą, zwala mnie prawie z nóg. Przy wiacie wybija lodowate źródło.
Dlaczego wszyscy, których pytałem, twierdzili, że nie ma tu wody, pozostanie tajemnicą. Trud noszenia drzewa do lasu wynagradza prezent niespodzianka. W baseniku przy krynicy odnajdujemy dwie zatopione butelki wyśmienitego ormiańskiego piwa Gyumri. Po konsultacjach z żoną uznajemy zgodnie, że ktoś musiał o schłodzonym napitku zapomnieć. My z pewnością tę sytuację zapamiętamy.
Dzięki nieoczekiwanej podwózce możemy celebrować chwile z bursztynowym trunkiem i zebrać siły na pokonanie stromego podejścia. Przed nami 1500 metrów zygzakowatej ścieżki na szczyt i prawie 400 metrów przewyższenia. Przed ruszeniem w górę odciążam plecaki i zostawiam w krzakach wodę mineralną. Będzie nam służyć w drodze powrotnej.
Po ponad godzinnej solidnej pracy na kijach, wychodzimy ścieżką na przesmyk między skałami. Stąd trawersujemy na południowy stok i docieramy na wierzchołek Dizapayt (2478 m n.p.m.). Zrzucamy plecaki i wychodzimy na skałę powyżej świątyni Katarovank. Pod nami rozpościera się nieziemski widok. Stoimy nad chmurami, które pędzą jak oszalałe. To zdecydowanie najpiękniejsze miejsce, jakie widziałem w Górskim Karabachu.
Na szczycie mieści się jednonawowy kościół z XVII wieku, zbudowany z bloków lokalnego, gruboziarnistego piaskowca. Wnętrze Katoravank wypełnia zapach palonych świec. Wpisujemy się do pamiątkowej księgi, zapełnionej głównie ormiańskimi tekstami. Kościół będzie naszą ochroną na noc. Jego ściany dają ciału schronienie przed wiatrem, natomiast metafizyczność przestrzeni daje spokój duszy.
Zachód słońca oglądamy rodzinnie niczym majestatyczny spektakl, który natura urządza tylko dla nas. Czerwień znad horyzontu przez chwilę jednoczy się z brunatnymi plamami na przykościelnych skałach. To dowód składanych tu rytualnych ofiar, zwanych matagh. Ale w swojej historii Dizapayt ma ślady nie tylko krwi zwierzęcej.
Nazwa Dizapayt nawiązuje do historii opisanej przez ormiańskiego historyka Fausta z Bizancujm, który żył w V wieku. Św. Grigoris, wnuk św. Grzegorza Oświeciciela jako biskup był odpowiedzialny za chrystianizację wschodnich ziem Armenii. Według legendy św. Grigorisowi udało się ochrzcić trzech synów Sanesana, władcy koczowniczego plemienia Massagetów. Rozsierdzony Sanesan morduje biskupa i rusza w pogoń za synami, którzy schronili się w ówczesnym klasztorze Kataro. Po dotarciu na szczyt góry, Sanesan wyżyna w pień wszystkich chrześcijan, w tym własnych synów. Zwłoki zabitych układa jak kawałki drewna i spala. Dizapayt oznacza właśnie ułożone w stos kawałki drewna.
Ponoć już od czasów przedchrześcijańskich na górze składano ofiary. Do dziś ta tradycja, przyjęta przez Apostolski Kościół Ormiański, funkcjonuje w wielu miejscach zwanych świętymi. Niektóre z nich czcili Arabowie. Dizapayt do nich należy.
Rytualną ofiarę składają jedynie mężczyźni z kogutów lub baranów. Ofiara może mieć charakter dziękczynny, błagalny lub być religijną formą przeprosin i zadośćuczynienia za grzechy. Wedle tradycji zwierzęta po odprawieniu odpowiednich modłów zabija się na progu świątyni. Głowę i nogi często wiesza się na pobliskim drzewie. Na Dizapayt kogucie głowy, nogi i pióra składowane są na jednej półce skalnej. Odpowiednio ugotowane mięso należy spożyć tego samego dnia i obowiązkowo się nim podzielić. O poranku na szczycie pojawiają się Ormianie i jestem świadkiem owego rytuału.
Kiedy pytam za co jest ofiara. Kobieta z rodziny dokonującego matagh odpowiada, że chcą za coś podziękować. Po zejściu do miejsca biesiadnego obserwujemy ciąg dalszy ceremonii. Wiedziony dziennikarskim instynktem pytam inną kobietę o powód ofiary. Ta twierdzi, że zrobili coś złego i chcą za to Boga przeprosić. Choć dostajemy zaproszenie do wspólnego stołu, to nie bawimy przy nim długo. Tak to już jest, że nie wszyscy napotkani w podroży ludzie nadają na tych samych falach, co my. Chyba nie rozumieli, po co się męczyć z plecakiem, skoro pod górę można wyjechać autem. Posiedzieć, najeść się i wypić za pamięć przodków. Może by nas zrozumieli, gdyby widzieli zachód i wschód słońca ze szczytu, na którym teraz biesiadują.
Wczoraj mieliśmy podejście w chmurach, dziś zaliczamy zejście w upale. Rezerwy wody ratują nas przed odwodnieniem. Idziemy długim ramieniem na północny wschód pod górę Togh. Jej ciemna zieleń drzew przypomina mi rodzinną buczynę karpacką.
Szutrowa dróżka prowadzi naprzemiennie przez cieniste lasy i bijące żarem łąki. Kiedy schodzimy do drogi prowadzącej do wioski Togh, zatrzymuje się przy nas auto. Przez otwierane okno muska nas chłód głośno pracującej klimy.
- Skąd jesteście? – pyta kierowca.
- Z Polski – odpowiadam.
- Gorąco? – Ormianin pyta z uśmiechem.
- Uff, gorąco.
Okienko się zamyka i samochód odjeżdża. Patrzmy na siebie i wybuchamy śmiechem.
W Togh zwiedzamy lokalną winiarnię, która działa jako manufaktura. Jej produkty ze szczepu winogron Khndoghni w ostatnich latach zdobywają nagrody na festiwalach w Brukseli i Montrealu.
W kolejnej atrakcji wioski, w pałacu władcy Melika Yegana księcia Dizak, spotykamy sympatycznego Alika. Częstuje nas herbatą, przy której raczy nas arcyciekawymi historiami. Jedne dotyczą czasów dawnych, inne tych, dotykających wciąż otwartej rany konfliktu karabaskiego pomiędzy Armenią a Azerbejdżanem.
- A czy wiecie, że jestem potomkiem władcy tego pałacu, który powstał w 1737 roku? – pyta w pewnym momencie.
- Nie wiemy. Jest nam bardzo miło – odpowiadamy kurtuazyjnie.
- Teraz ja tu żądzę – z radością w oczach stwierdza Alik i dodaje: – Jestem tu ogrodnikiem.
Wieczór przynosi zbawienny chłód. Mikołaj pije sok z jeżyn, my czerwone wino Kataro. Wyglądają prawie tak samo. W ciemności szukam wybitnej linii szczytu Dizapayt i przez nieuwagę wylewam odrobinę drogocennego wina. Powstała na kamieniach plama wygląda podobnie jak te przy świątyni Katarovank.
Wspominam słowa Alika, który nigdy nie zapomni, że kiedyś z azerskim sąsiadem muzułmaninem, on chrześcijanin, potomek wielkiego rodu patriotów ormiańskich, pili razem jak bracia wino. Teraz ich kraje toczą wojnę.
Dolewam sobie wina i wznoszę toast, aby w Karabachu lało się wino, bez potrzeby przelewania niewinnej krwi. Nie tylko ludzkiej.
Do Górskiego Karabachu można dostać się wyłącznie od strony Armenii drogą lądową. Obecnie czynne są dwa przejścia graniczne: Tegh-Berdadzor na drodze Goris-Stepanakert oraz Sotk-Knaravan na tzw. autostradzie północnej z Vardenis do Stepanakertu.
Z centralnego dworca autobusowego Kilikia z Erywania rano odjeżdżają busy do stolicy Karabachu. Podróż trwa ponad 6 godzin. Dalej w rejon hadrucki można dostać się również porannym autobusem Stepanakert-Hadrut – cena 1200 AMD (ok. 10 zł).
Maro Bed&Breakfast wioska Togh
e-mail: [email protected]
tel: +37493993151
Na terenie republiki bez wizy w celach turystycznych można przebywać 21 dni. Wiza miesięczna to wydatek 9000 AMD (ok. 75 zł). Otrzymuje się ją praktycznie na miejscu po złożeniu wniosku w siedzibie Ministerstwa Spraw Zagranicznych, przy ul. Azatamartikneri 28 w Stepanakercie. Szczegóły na stronie www.nkr.am/en/visa. Koszt dwutygodniowego wyjazdu w ten rejon Kaukazu przy oszczędnym trybie życia zamknie się 1,5 tys. zł dla trzyosobowej rodziny.
cena: pokój dwuosobowy ze śniadaniem 18.000 AMD (ok. 150 zł)
Tekst ukazał się w wydaniu nr 05/2020
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie