Odkryj niezwykłą przygodę na Greater Patagonian Trail (GPT) - najdłuższym szlaku pieszym w Ameryce Południowej, który przemierza dzikie tereny Chile i Argentyny
Tekst Anna Liszewska
Żadnej latarni morskiej jak na Te Araroa w Nowej Zelandii, monumentów jak na szlakach w USA, nawet żadnego zardzewiałego drogowskazu. Na początku szlaku Greater Patagonian Trail (GPT) stoimy przed czarną metalową bramą z drutem kolczastym zaplecionym na szczycie. Nasza przygoda dopiero się zaczyna, a już nie jesteśmy pewni, co robić. Próbujemy zawrócić, skręcić w stronę strumienia, ale nawigacja za każdym razem wskazuje z powrotem na przeszkodę.
Brama się otwiera. Od razu widzimy, że kierowca wyjeżdżającego pickupa nie jest zadowolony z naszej obecności.

- Czy mówisz po angielsku? – Matúš popełnia błąd, rozpoczynając w ten sposób rozmowę.
Dyskusja kończy się, zanim się rozpoczęła. Jednak brama po chwili znów się otwiera i tym razem od razu podajemy kierowcy kartkę papieru z hiszpańskim wyjaśnieniem, dlaczego musimy przejść przez jego posiadłość.
- El Chaltén? – pyta pan z niedowierzaniem.
- Tak – odpowiada Matúš, przeklinając sam siebie, bo dlaczego nie wpisał tam niczego bliższego niż miasteczko oddalone o 3000 km.
- W porządku - mówi nagle i otwiera bramę za pomocą pilota.
Początek szlaku - z gorącym klimatem półpustyni prekordylierów - jest dla nas niemałym problemem. To wysuszone piaszczystokamieniste góry i brak skrawka cienia, który dałby choć na chwilę schronienie przed palącym słońcem. Mamy duże problemy z wodą. Trafiamy na same wyschnięte strumienie. A jeśli już gdzieś ją znajdujemy, jest to bardziej gęsta breja, którą trzeba cedzić. Mamy też dużo szczęścia, jeśli nie leży w niej krowa w zaawansowanym stadium rozkładu. I tak docieramy na najwyższy punkt GPT, bezimienny szczyt o wysokości 3271 m n.p.m.
Zanurzamy się teraz w malownicze andyjskie doliny i coraz częściej spotykamy lokalnych kowbojów zwanych Arriero. Przez długi czas są oni jedynymi ludźmi, jakich widzimy na szlaku. Wiosną przeganiają oni zwierzęta wysoko w góry. Tam doglądają je przez całe lato, mieszkając w prowizorycznych szałasach. To właśnie ich ścieżki są podstawą północnej części GPT. Arriero to przyjaźni i uśmiechnięci ludzie, często zapraszają nas na gawędę przy ognisku. Częstują kwartą wina z prażoną mąką, która jest lokalnym przysmakiem lub kubeczkiem przepysznej mate.

Niestety, w tym trudnym terenie nasz sprzęt rozpada się bardziej, niż się spodziewaliśmy. Powoli uczymy się, że w Chile nie da się tak naprawdę nic wymienić. W każdym miasteczku kupujemy więc zestaw klejów, łatek i czegokolwiek, co nadaje się do naprawy. Zszywanie rozdartych na ostrych krzewach ubrań i plecaka staje się codziennością. Liczne trudne odcinki na przełaj po prostu zjadają buty i praktycznie w każdy wieczór trzeba je zszywać i kleić. Pęknięty filtr do wody wymieniamy na wybielacz, bo znalezienie innego filtra turystycznego okazuje się niemożliwe.
Wędrując na południe, powoli wkraczamy do krainy wulkanów. Według Narodowej Agencji Geologii i Górnictwa w Chile jest dokładnie 90 aktywnych wulkanów. Jedną z najważniejszych rzeczy przed wyruszeniem na kolejny odcinek, staje się sprawdzenie ostrzeżeń o możliwych erupcjach. Zdarza się, że musimy zmieni
zaplanowaną trasę na inną, bo pierwotna przechodzi przy samym kraterze wulkanu, który został oznaczony jako niebezpieczny. Inne wykazują oznaki aktywności zaledwie kilka dni po tym, jak się od nich oddalamy. Mimo że w ich okolicach rozpościera się pustkowie, pokryte jałowym piaskiem, to jak tylko schodzimy w doliny, giniemy w gęstych waldiwijskich lasach deszczowych. Ogromne drzewa, kolczaste krzewy i gęste trawy bambusowe tworzą tu nieprzeniknioną dżunglę. Nawet krótkie odcinki potrafią nam nieźle urozmaicić dzień. Czasami udaje nam się pokonać jedynie 200 metrów na godzinę.
Na kolejnych kilometrach zmienia się nie tylko krajobraz, ale także ludzie. Kowboje zastępowani są przez rdzenne plemię Mapuche. Większość jego członków nie ufa obcokrajowcom. Nic dziwnego, w przeszłości byli oni prześladowani przez kolonistów. Często nawet polowano na nich dla nagrody. Mapuche, w przeciwieństwie do Arriero, mieszkają w swoich chatach z całą rodziną i podczas gdy mężczyźni zajmują się bydłem, kobiety poświęcają się gospodarstwu domowemu. Przygotowują sery lub chleb i często chętnie te produkty sprzedają. Staje się to świetnym dodatkiem do naszego bardzo skromnego menu.
– Camino mal – czyli zła droga to najczęstsza odpowiedź, kiedy mówimy miejscowym, dokąd zmierzamy. I przeważnie mają rację. Na szlaku nie ma oznaczeń turystycznych, a często nawet ścieżki. Ponadto ludzie częściej myślą, że szukamy metali szlachetnych do ewentualnego wydobycia, niż że jesteśmy na wędrówce. Odzwierciedla to również liczbę piechurów na trasie. Pierwszych spotykamy dopiero po 800 km.
Kiedy próbujemy obejść wulkan Chillán (3089 m n.p.m.), który jest w pomarańczowym alercie i uniemożliwia wejście, mam wrażenie, że bawimy się w odkrywców. Jedyna opcja, jaka nam pozostała, to ścieżka opcjonalna, która prowadzi równoległym grzbietem górskim. Niestety, trasa została wytyczona dopiero w poprzednim sezonie i zrobiono to tylko na podstawie map satelitarnych.
Nie mamy żadnych informacji o kimkolwiek, kto przeszedł ten odcinek i nie wiemy, co tak naprawdę na nas tam czeka. Musimy przygotować się na możliwość, że po kilku bardzo ciężkich dniach wędrówki na przełaj, trafimy na przeszkodę nie do pokonania i będziemy musieli zawrócić. A ponieważ ten odcinek ma aż 140 km, zabezpieczamy się w pokaźną ilość dodatkowego jedzenia i cały czas niesiemy dużą ilość zapasowej wody.
Na grzbiecie górskim, którego najwyższy punkt ma 2710 m n.p.m., jedyne ślady życia, na jakie trafiamy to odciski łap pumy. Próbujemy trzymać się jak najbliżej wytyczonych współrzędnych, ale teren nie jest łatwy. Na naszej drodze nie brakuje trudnych technicznie podejść i zejść.
Miękki piasek na zmianę z kamienistym podłożem znacząco spowalnia naszą wędrówkę, a chwilami zamienia ją w mozolną torturę. Przecinamy też sporadyczne pola śniegowe. Mimo trudności naprawdę warto. Widoki zapierają dech w piersiach. W którą stronę nie spojrzymy, aż po horyzont ciągną się góry poprzeplatane ośnieżonymi szczytami wulkanicznymi. Jest to jeden z najpiękniejszych odcinków. Co wieczór fizycznie wymęczona do granic możliwości, padam jak martwa zakopana w śpiworze. Towarzyszy mi dziwne uczucie, kiedy zastanawiam się, czy kiedykolwiek stanęła tam ludzka stopa.

Na południu, gdzie w krajobrazie dominują już lodowce górskie, co chwilę rozbrzmiewają grzmoty pękających połaci lodu. Wisienką na torcie jest Południowy Lądolód Patagoński. Widok na krainę lodu z Paso del Viento (1550 m n.p.m.) jest dla nas jednym z najwspanialszych doświadczeń i być może najlepszym widokiem w życiu.
Pogoda w tej części szlaku jest bardzo zmienna, co dopełnia atmosferę krainy nie do zdobycia, w której przetrwają tylko najsilniejsi. Dowodem na to jest głównie odcinek zwany Ruta de los Pioneros, tłumaczony jako Szlak Pionierów. Łączył miejscowości Cochrane i Villa O'Higgins na długo przed ukończeniem drogi w 2006 roku, znanej jako Carretera Austral.
Na najdłuższym 200-kilometrowym odcinku musimy pokonać kilka brodów polodowcowych rzek i gęste lasy ze śladem mało uczęszczanej ścieżki. Tutaj, między niedostępnymi górami, w małych chatkach nadal mieszkają potomkowie pierwotnych pionierów, którzy kiedyś przybyli tu w poszukiwaniu lepszego życia. Żyją oni tak jak ich przodkowie, bez prądu i żadnych udogodnień, odizolowani nie tylko od cywilizacji, ale także od najbliższych sąsiadów. Odosobnienie sprawia, że z radością witają strudzonych wędrowców.
Zbliża się załamanie pogody i wiemy, że jeśli teraz nie przyciśniemy, będziemy czekać bezczynnie kilka dni. Mimo że deszcz robi się coraz gęstszy, udaje nam się przekroczyć trudną technicznie przełęcz (1366 m n.p.m.). To miała być ostatnia przeszkoda, która mogła nas zatrzymać. Przed nami są już tylko kilometry łatwego terenu.
Cieszymy się więc, że będziemy pierwszymi wędrowcami na świecie, którzy pokonają GPT w jednym sezonie. Schodzimy do doliny i po raz pierwszy od wielu dni łapiemy zasięg. Nasze marzenie blaknie w ciągu jednej chwili. Dowiadujemy się, że świat stanął w miejscu przez pandemię, a nam pozostaje jak najszybszy powrót do Europy. Udało się nam pokonać 2662 km, a GPT wciąż czeka na swojego pioniera.

Przed pandemią koronawirusa lot do Santiago kupiliśmy za 2,5 tys. zł. Regularna cena to ok. 4 tys. zł.
Trasa GPT zaczyna się na ostatnim przystanku metra.
Na trasie brak jakiejkolwiek infrastruktury, ale namiot można rozbić praktycznie wszędzie. W niektórych miejscowościach jest szansa na wynajęcie pokoju u lokalnych mieszkańców. Szczegółowe informacje trasy, odcinków i pliki GPX na http://www.wikiexplora.com/Greater_Patagonian_Trail
Podczas wędrówki można kupić tylko tuńczyka w puszce, mąkę i makaron. Im mniejsza wieś, tym droższe jedzenie. W najbardziej odległych zakątkach płacimy trzy razy więcej niż w supermarkecie, ale w niektórych przypadkach dojazd do niego zajmuje nawet kilka dni.
W przypadku zagrożenia życia możesz liczyć tylko na siebie, nawet jeśli posiadasz PLB (indywidualny nadajnik ratunkowy). Może minąć nawet kilka dni, zanim jeździec konno pojawi się, by sprawdzić czy jeszcze żyjesz. Bez specjalistycznego sprzętu będzie znał tylko przybliżone miejsce pobytu.
Około 4 tys. zł/os. przy promocyjnej cenie biletu lotniczego.
W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "Camino mal to zła droga".
Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 10/2020
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie