Reklama

Huayna Potosi: Najłatwiejszy sześciotysięcznik świata?

W ciemności każdy prowadzi osobne, niełatwe negocjacje z własnym oddechem. Nigdy nie byłem tak wysoko. I nigdy nie szedłem tak wolno.

 

Boliwia / Huayna Potosi

 

Nigdy w życiu nie szedłem tak wolno

 

Tekst i zdjęcia Krzysztof Story

 

Gdy po miesiącu spędzonym w Peru, wjeżdżaliśmy do Boliwii, wiedzieliśmy już, że Andy zmieniają poczucie wysokości. Przyzwyczailiśmy się, że choć w Europie poziomica 4000 m n.p.m. oznacza mróz, śniegi i różnego rodzaju goreteksy, to tutaj samo wskazanie altimetru częściej towarzyszy nam w centrum wielkiego miasta na równi z empanadami, wyciem klaksonów i hałasem lokalnych targowisk. Albo, jak w przypadku tamtego dnia, widokiem na jezioro Titicaca, festynem w zapyziałym, przygranicznym miasteczku Desaguadero i raźno sunącym w stronę La Paz busikiem. 

Samo La Paz znajduje się na 3650 m n.p.m., a sklejone z nim, gęsto zabudowane El Alto jest jeszcze 500 metrów wyżej. Razem tworzą największą aglomerację Boliwii, choć oficjalna stolica jest w Sucre, na południu kraju. Wysokogórski charakter podkreśla to, że podstawą komunikacji publicznej dla prawie półtora miliona mieszkańców są… kolejki gondolowe. Dziesięć linii, 26 stacji i setki wagoników, które nam kojarzą się z alpejskimi kurortami i narciarskimi szaleństwami, tutaj zaś jedziemy nimi po pietruszkę i do pralni. Takie są efekty uboczne podróży wzdłuż największego łańcucha górskiego na świecie.

 

Raj dla wspinaczy stworzył ksiądz

 

Szybko opuściliśmy hałaśliwe miasto, by w oddalonym o godzinę drogi Peñas przez kilka dni wspinać się w tamtejszych skałach. Ciekawostką jest to, że tamtejszy rejon wspinaczkowy powstał dzięki… proboszczowi. Pracujący tam od lat ksiądz pochodzi z Włoch, sam wspina się i chodzi po górach. Turystykę sportową w zapomnianej wiosce zaczął rozwijać trochę z pasji, a głównie po to, by stworzyć we wsi choć trochę miejsc pracy. Dziś jest tam z górą setka dróg w skałach, wspinaczy obsługują dwa hostele i knajpa (jedyne miejsce w Boliwii, w którym znaleźliśmy prawdziwą lazanię, tiramisu i włoskie wino - pochodzenia nie da się ukryć). Działa też filia wydziału turystyki uczelni z La Paz. 

Pomysł wejścia na sześciotysięcznik narodził się właśnie tam, gdzieś między lazanią a tiramisu (wino nie miało z tym nic wspólnego). Nie planowaliśmy tego wcześniej, jak wielu innych wydarzeń podczas kilkumiesięcznej podróży przez Amerykę Południową. Po prostu dowiedzieliśmy się o popularnym wśród pasjonatów gór szczycie - Huayna Potosi. 

 

- Dlaczego by nie spróbować? - pomyśleliśmy z Ewą. Nikt nie znalazł dobrej odpowiedzi.

 

Najłatwiejszy - to brzmi dumnie

 

Jeśli wpiszecie w wyszukiwarkę internetową hasło „najłatwiejszy sześciotysięcznik na świecie”, wszechwładny algorytm skieruje was właśnie tam - na Huayna Potosi. W rdzennym języku Aimara oznacza to Młodą Górę. Ten młodziak wystaje 88 metrów ponad kompletnie arbitralną barierę 6000 m.n.p.m. 

Najłatwiejszy - to brzmi dumnie. Ta łatwość dotyczy nie tylko samej wspinaczki (dojdziemy do tego), ale też, a może przede wszystkim, logistyki. Wiele andyjskich szczytów jest przecież przystępnych i nie wymaga wielkich umiejętności technicznych, ale żaden z nich nie znajduje się zaledwie 25 km od centrum jednego z największych miast w kraju. Właśnie dlatego góra jest bardzo popularna, a wycieczki na nią i okoliczne szczyty masywu Cordillera Real (Kordyliery Królewskiej), są w ofercie każdej agencji turystycznej w La Paz.

[paywall]

Niektórzy z Was może teraz zakrzykną: - Ale jak to, z przewodnikiem i agencją? 

 

- Owszem - odpowiadam. 

 

Zarówno dla mnie, jak i dla Ewy, był to pierwszy sześciotysięcznik, a z racji długiej podróży nie dysponowaliśmy własnym sprzętem wysokogórskim. Znaliśmy topografię góry, ale na pewno nie na tyle, by podjąć się samodzielnego wejścia. Turyści z nas jak malowani. Jedyne, co działało na naszą korzyść, to aklimatyzacja. Dopiero co skończyliśmy trekking przechodzący przez pięciotysięczne przełęcze, a poniżej 3000 m.n.p.m. byliśmy ostatnio kilka tygodni wcześniej.

Agencję znaleźliśmy szybko, opierając się na opiniach w internecie. Ich oferty są bliźniaczo podobne. Samo wejście na Huayna Potosi najczęściej zabiera trzy dni, ale przy dobrej wcześniejszej aklimatyzacji można zaryzykować wersję dwudniową. Podróżni, którzy dopiero co wylądowali w Andach, często wcześniej udają się najpierw na któryś z niższych szczytów. Popularnym celem jest np. Pico Austria (5320 m.n.p.m.). 

 

Jesteśmy w innym świecie

 

Rano, po pierwszej kawie, spotykamy się w siedzibie agencji na ulicy Sagarnaga, najbardziej turystycznym deptaku w La Paz. Zostawiamy na przechowanie własne bagaże, a w zamian dostajemy sprzęt, którego już dawno nie mieliśmy okazji oglądać - raki, czekany, ciepłe kurtki i spodnie. W pakiecie jest wypożyczenie całego szpeju i ciepłych ubrań, jedynie za śpiwór należałaby się dopłata, gdyby nie to, że mieliśmy własne zimowe puchy przywiezione z Polski. Po krótkiej krzątaninie zdominowanej przez dźwięki wiązanych sznurówek, regulowanych raków i przesuwanych zamków, wsiadamy do dwóch białych busów. Dwie godziny później jesteśmy już w innym świecie.

Miasto zniknęło. Zrobiło się też chłodniej, mimo ostrego, jak zawsze na tych wysokościach, słońca. Jedziemy szutrową drogą, wijącą się wzdłuż łagodnego zbocza szerokiej doliny. Za oknami są tylko porośnięte pożółkłymi trawami pagórki, rodem z północy WIelkiej Brytanii. Tylko okazjonalnie mijaliśmy stado lam albo mniejszych kuzynów - alpak. Czasem zza wysoko snujących się chmur wygląda któryś z ogromnych, ośnieżonych szczytów. Poza drogą wiernie towarzyszą nam tylko druty wysokiego napięcia. W całych Andach górskie rzeki są przegrodzone tamami i elektrycznymi turbinami.

 

Więcej zdjęć niż wspinania

 

Na miejsce dojeżdżamy około południa. Dolna baza pod Huayna Potosi znajduje się na wysokości 4700 m n.p.m. To dlatego góra jest uważana za tak „łatwą". Do zrobienia mamy tylko 1400 metrów przewyższenia, mniej niż z Palenicy Białczańskiej na Rysy. W dolnej bazie zjadamy lunch i ruszamy z Ewą do góry. Oczywiście nie sami. 

 

To jest dobry moment na przedstawienie najważniejszego bohatera tej historii - Celestino, naszego przewodnika o promiennym uśmiechu i spokojnym, ciepłym głosie. Pracuje na tej górze od 18 lat, ale po Andach chodzi całe życie. Rozmawiamy głównie po hiszpańsku, czasem wspieramy się angielskim, a niekiedy przysłuchujemy się tylko, gdy Celestino z mijanymi po drodze przewodnikami rozmawia w swoim pierwszym języku - aimara. Po dwóch godzinach marszu ścieżką, łagodnie wijącą się wśród piargów, wyłania się spadzisty daszek, a pod nim - spory, kamienny budynek. To nasza górna baza, z której następnego dnia mamy zacząć drogę na szczyt. 

 

Dnia - dobre sobie. Wiedzieliśmy, że w schronisku położonym 350 metrów wyżej niż szczyt Mont Blanc, nie spędzimy więcej niż kilka godzin. Ciepła strawa, poobiednia narada, chwila na spakowanie się i do spania, bo do góry mamy wyjść tuż po północy. I pomyśleć, że jeszcze tego samego dnia rano piliśmy kawę w centrum La Paz. 

 

Reszta naszej grupy miała mniej wariackie tempo - większość turystów tak jak oni wybiera wspomniany już przeze mnie wariant trzydniowy. Wtedy spokojnie podchodzimy do schroniska, a cały następny dzień spędzamy, bawiąc się we wspinaczkę z dziabami na lodowcu. Przewodnicy śmieją się, że więcej w tym robienia zdjęć niż wspinania, a prawdziwym celem jest lepsza aklimatyzacja. Dopiero później ruszamy do góry. 

 

My, mocno wierząc w swoje czerwone krwinki, postanawiamy spróbować „z marszu”. Kładąc się spać, wiemy, że ten pośpiech może się jutro zemścić. Cóż, najwyżej nie wejdziemy.

 

Między pięć a sześć

 

Schronisko. Krzątanina, snopy świateł z czołówek migają po stołach, łóżkach i plecakach. Dopinanie klamer, zakładanie rękawic, sznurowanie masywnych skorup i debaty, ile warstw na siebie ubrać. Nie za dużo, bo na 5200 m n.p.m. wcale nie jest aż tak zimno, a przecież czeka nas podejście. 

 

Wychodzimy przed pierwszą. Nie mija pół godziny, gdy dochodzimy do granicy lodowca. Tutaj pauza, w trakcie której Celestino wyjmuje z plecaka termos z herbatą i linę, która ma nas łączyć przez najbliższe 10 godzin. Jeszcze chwilę mocujemy się z rakami, chwytamy czekany i ruszamy wydeptaną przez lodowiec ścieżką. Celestino idzie pierwszy, później Ewa, ja zamykam nasz mały, górski tramwaj. Oczywiście nie jesteśmy sami. W grupie z naszej agencji wspina się jeszcze 12 osób i nieliczni inni turyści. Rzędy czołówek na ścieżce przypominają mrówcze szlaki, którymi owady transportują ważne składniki do centrali.

Na każdą dwójkę przypada jeden przewodnik. To daje spory komfort, a przede wszystkim większą możliwość manewru, gdyby ktoś musiał się wycofać. Dla nas to tym bardziej ważne, bo przecież nigdy nie byliśmy na takiej wysokości. Oczywiście, nowicjuszami w górach nie jesteśmy, ale w kwestii zawartości tlenu w powietrzu, między „pięć” a „sześć” jest ogromna różnica.

 

Czujemy ją w każdym oddechu, choć teren nie nastręcza żadnych technicznych wyzwań, a przez cały lodowiec prowadzą nas ślady poprzednich turystów. A mimo to, każdy krok odbywa się w zwolnionym tempie, jakby ktoś na całe podejście nałożył efekty specjalne. Jest wolno, ale za to głośno - sapiemy jak biegnące woły piżmowe, choć uprawiamy przeciwieństwo biegu, a i pokrewieństwa z antylopami ciężko się u nas doszukać.

 

Bywa stromiej, łagodniej, a momentami, gdy wychodzimy na kolejne piętro doliny, prawie płasko. Czasem mózg z przyzwyczajenia podpowiada, że przecież kroki powinno się stawiać szybciej. Kilka razy próbuję mu zaufać, co nieodmiennie kończy się utratą tchu i nagłym zatrzymaniem. Nie, taka zadyszka to jeszcze nie choroba wysokościowa, tylko prosta fizyka. Martwić należy się wtedy, gdy do wolnego tempa dochodzi ból głowy, brzucha, wymioty. 

 

Z naszej grupy ostatecznie zawrócić musiały dwie osoby i bardzo dobrze, że to zrobiły. My też, w momencie kryzysu (a taki przy całonocnym podejściu musi się wydarzyć) przez chwilę to rozważaliśmy.

 

Najciemniejsza jest przed świtem

 

W ciemności każdy prowadzi osobne, niełatwe negocjacje z własnym oddechem. Trzeba bowiem zaznaczyć, że na wysokogórskie andyjskie noce składa się o wiele więcej niż mozolne podchodzenie po lodowym zboczu. Są jeszcze (a może przede wszystkim) gwiazdy i księżyc - i to takie, że czołówki można wyłączać w bezchmurnych momentach. Są szczeliny, fałdy i krągłości samego lodowca, a także zmrożone igły, wykute przez wiatr zaspy, które mają piękną hiszpańską nazwę nieves penitentes, czyli pokutujące śniegi. Wysmukłe sylwetki faktycznie przypominają grzeszników w jakiejś zimnej, lodowej procesji. Spłycając to wszystko do granic możliwości - naprawdę jest pięknie.

 

I zimno, coraz zimniej i to z każdym metrem do góry. Celestino co jakiś czas zatrzymuje się, wyciąga herbatę i częstuje nas parującym płynem. Mimo to jesteśmy coraz bliżej decyzji o ubraniu najgrubszych kurtek, rękawic albo kolejnej bluzy. Aż wreszcie pod samym szczytem potwierdza się przysłowie, że noc najciemniejsza jest przed świtem. Ostatnie 200 metrów różnicy wysokości pokonujemy już po litej skale, a nie po lodowcu. Tu zastaje nas wschód słońca. Pomarańczowa kula wytacza się leniwie zza horyzontu i zmienia cały świat. Patrzymy z góry na lodowiec, na którym penitenty nie przypominają już ostrych zadziorów, lecz miękki, skrzący się w ciepłym świetle dywan. Trzy maleńkie sylwetki wędrowców jeszcze bardziej podkreślają rozmach tego krajobrazu. 

Ta właśnie chwila nieskrępowanego piękna, jedna z tych, jakie przynajmniej mnie, zdarzają się tylko w kontakcie z przyrodą, zostanie moim najważniejszym wspomnieniem z tej góry. Chwilę później wychodzimy na szczyt - Huayna Potosi (6088 m n.p.m.). Cieszymy się, robimy zdjęcia, Celestino śmieje się w głos i mocno przytula Ewę, ale to tamten wschód nadal mam przed oczami tak wyraźnie, jakbym go przeżył wczoraj.

 

Lodowiec znika w oczach

 

Zaczynamy schodzić, nie ma czasu do stracenia. Nie tylko ze względu na zmęczenie czy głód, ale też bezpieczeństwo. Nie bez powodu wychodziliśmy w środku nocy. Wędrówka po lodowcu staje się tym bardziej niebezpieczna, im dłużej wisi nad nim ostre, andyjskie słońce. Gdy zajrzymy w mrok lodowcowej szczeliny, tylko po to, by przekonać się, że dna nie dostrzegamy, każdy nabiera respektu. 

 

Oczywiście nasz przewodnik doskonale znał tę górę i łącząca nas lina ani razu nie dźwiga ciężaru człowieka, który wpadł do szczeliny. Ale nawet Celestino wspomina o tym, jak szybko i nieprzewidywalnie zmienia się w ostatnich dekadach ten lodowiec. 

 

Do schroniska wracamy po 10 godzinach. Przeszliśmy w tym czasie niewiele ponad 6 km. Nigdy w życiu nie szedłem tak wolno.

 

Najwyższe góry Boliwii - TOP 10

 

1. Nevado Sajama - 6542 m n.p.m.

2. Illimani - 6439 m n.p.m.

3. Ancohuma - 6427 m n.p.m.

4. Illampu - 6368 m n.p.m.

5. Parinacota - 6342 m n.p.m.

6. Pomerape - 6282 m n.p.m.

7. Huayna Potosi - 6088 m n.p.m.

8. Acotango - 6052 m n.p.m.

9. Uturuncu - 6008 m n.p.m.

10. Cerrro Capurata - 5990 m n.p.m.

 

 

Informacje praktyczne 

 

Dojazd

Loty do La Paz w Boliwii - z dwoma przesiadkami, np. w Amsterdamie i Bogocie - to wydatek co najmniej 5 tys. zł. 

Oczywiście nikt nie pojedzie do Ameryki Południowej tylko po to, by wejść na Huayna Potosi. Jeśli jednak planujecie podróż do Boliwii, wystarczy znaleźć się w La Paz (gdzie i tak pewnie traficie). Stamtąd najlepiej wyruszyć na Huayna Potosi. Większość renomowanych agencji organizujących takie wyjścia znajduje się na Calle Sagarnaga (tam też pewnie i tak traficie, bo ulica pełna jest dobrych kawiarni, knajp i sklepów z pamiątkami).

Opłaty 

Za dwudniową wycieczkę zapłaciliśmy 750 BOB (boliviano boliwijskie) za osobę, czyli około 300 zł. Wersja trzydniowa kosztowała 850 BOB. Nie warto sugerować się cenami w internecie, można też się targować - do agencji najlepiej pisać bezpośrednio na Whatsappie, którego w Boliwii używają wszyscy. 

Porada przydatna nie tylko w górach: warto wziąć ze sobą dolary w gotówce. Kurs w kantorach (pieniądze wymienia też wiele sklepów) jest o wiele lepszy niż oficjalny, po którym wypłacimy pieniądze z bankomatów (stan na październik 2024). 

Trudności

Głównym i budzącym największe emocje wyzwaniem jest wysokość. Każdy inaczej na nią zareaguje. Kluczowa jest dobra i długa aklimatyzacja. 

Peruwiańczycy i Boliwijczycy zarzekają się, że rewelacyjna jest w tej sytuacji herbata z liści koki, ale nie znam naukowego potwierdzenia tego faktu (poza takim, że ważne jest dobre nawodnienie). W łagodzeniu objawów choroby wysokogórskiej stosuje się też lek na jaskrę - acetazolamid, dostępny w Boliwii bez recepty. Natomiast jedynym leczeniem jest zejście w dół. Warto pamiętać, że żadna góra nie jest warta waszego zdrowia.

Koszt

Trzytygodniowy pobyt w Andach to wydatek co najmniej ok. 10 tys. zł. 

Aplikacja magazynnaszczycie.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Aktualizacja: 06/04/2025 22:35
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo magazynnaszczycie.pl




Reklama
Wróć do