Reklama

Idziemy GSB przez Beskid Niski. Na trasie Komańcza, Chata w Przybyszowie i Tokarnia

Najpierw klimatyczne schronisko na pustkowiu, a później niesamowity widok z rozległego szczytu. Ale żeby nie było tak pięknie, to na zakończenie kilka kilometrów dobijającego asfaltu. Główny Szlak Beskidzki to nie tylko górska przygoda, ale i mozolna wędrówka jak na pielgrzymce.

 

Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 01(35)/2024.

 

 

 

 

 

Wstyd się przyznać, ale nigdy w życiu nie byłem w Beskidzie Niskim. Kilkaset kilometrów podróży z Poznania skutecznie mnie do tego zniechęcało. Przez ponad 40 lat życia to było dla mnie jedyne pasmo górskie w Polsce, gdzie moja noga nie stanęła. Kiedy więc w redakcji „Na Szczycie” narodził się pomysł sztafetowego przejścia Głównego Szlaku Beskidzkiego, wiedziałem, że wezmę na siebie odcinek od Komańczy do Krynicy-Zdroju. Druga taka okazja, a raczej mobilizacja, już się może nie zdarzyć.

 

Nasza redakcyjna koleżanka Magda Przysiwek rozpisała nam ten fragment na pięć dni. Nie ma zmiłuj – każdego dnia ponad 30 km wędrówki i co najmniej 10 godzin w trasie. Oczywiście dla rekordzistów i beskidzkich harpaganów to „małe piwo przed śniadaniem”, ale dla przeciętnego turysty to jednak małe wyzwanie. Ten mój pierwszy raz w krainie cerkwi i pustych ponoć szlaków zapowiada się ekscytująco.

 

Końcowe fragmenty podejścia na Tokarnię. Zdjęcie Tomasz Cylka

 

Kilka godzin w podróży

 

Podróż „zbiorkomem” z zachodniej do wschodniej Polski to całodzienna eskapada. Najpierw siedem godzin jazdy pociągiem z Poznania do Rzeszowa. Tam trzeba przesiąść się do autobusu, który zawiezie nas do Sanoka. Stolicą Podkarpacia wszyscy się ostatnio zachwycają, bo miasto przechodzi wielkie zmiany. Faktycznie, centrum z rynkiem wygląda dziś imponująco. Ale same okolice rzeszowskiego dworca z aromatycznymi krajobrazami kebabowymi to wciąż bardziej Azja niż Europa. Wielki plac autobusowy z wiatami i stanowiskami do odjazdu wciąż przypomina PRL-owskie czasy. Projekty tego miejsca na przyszłość są imponujące, ale to jeszcze potrwa. Czekając na połączenie przypominam więc sobie epizody dzieciństwa, gdy czekało się po kilka godzin na słynnych dworcach PKS. W takich okolicznościach nie irytuję się więc nawet, że dalekobieżny autobus z Katowic ma kilkadziesiąt minut opóźnienia.

 

Podróż do Sanoka teoretycznie potrwa półtorej godziny. Ale w miejscowości Niebylec, gdzie przewoźnik Neobus ma swoją bazę, musimy się przesiąść do innego pojazdu. Znów mijają minuty, bo ktoś zagubił bagaż, a ktoś inny chciał jechać do Krosna i pomylił autobusy. Wreszcie po godz. 20 dojeżdżam do Sanoka. Miasta, w którym urodzili się między innymi Zdzisław i Tomasz Beksińscy. Tutaj też zostali pochowani. Na symboliczne zapalenie świeczki muszę poczekać na inną okazję.

 

Od razu jednak uprzedzam: o tej porze to nawet w sezonie turystycznym do Komańczy już nie dojedziecie. Pozostaje tylko łapanie stopa albo wcześniej umówiony transport. Mnie na pogranicze Bieszczadów i Beskidu Niskiego zawozi sam redaktor naczelny.

 

 

 

 

Zostawili wszystko i przyjechali w Bieszczady

 

W Komańczy byłem raz w życiu w studenckich czasach. Były przaśne – przynajmniej z dzisiejszej perspektywy - lata 90. Wędrowało się z chińskim namiotem przytroczonym do plecaka i nocowało w klimatycznych bazach albo na polu u życzliwego gospodarza. Dziś mamy już do wyboru liczne gospodarstwa agroturystyczne.

 

Naszą bazą jest wspomniana już przez mojego kolegę Daniela Przewoźnego w bieszczadzkim opisie GSB („Na Szczycie”, grudzień 2023 r.) Agroturystyka Komańcza K85 położona przy głównej ulicy i czerwonym szlaku. Kiedy docieramy tu po godz. 21, gospodyni Ania Wieremiejczyk wita nas bardzo serdecznie i od razu zaprasza na gorący posiłek. Nie daje nawet czasu na spokojne odłożenie plecaków. Tylko szybkie mycie rąk i od razu do stołu, gdzie czeka dwudaniowa obiadokolacja.

 

Ania wspólnie z mężem Darkiem dosłownie zostawiła wszystko i podczas pandemii wyjechała z Warszawy w Bieszczady z trójką dzieci. Ona pracowała w gastronomii, on był taksówkarzem. Gdy życie w covidzie stanęło, musieli postanowić, co dalej. Znaleźli ogłoszenie o sprzedaży jednej z agroturystyk w Komańczy. Zadzwonili i szybko podjęli decyzję o wyjeździe.

 

– Nasi poprzednicy niechętnie wynajmowali pokoje na jedną noc. Ale my zorientowaliśmy się, że wędrowcy Głównego Szlaku Beskidzkiego to dla nas ogromna szansa. Zwłaszcza, że w czasie pandemii taka forma turystyki biła rekordy. Dlatego zaangażowaliśmy się w takie przygotowanie naszego domu, by był otwarty i dostępny dla tych, co chodzą GSB – opowiada Ania Wieremiejczyk.

 

Na wszystkich czeka tu kilka pokoi – skromnych, ale bardzo zadbanych. Nic więcej nam nie potrzeba, bo przecież na tym szlaku luksusów nikt nie oczekuje – byle było czysto, a zimą jeszcze ciepło.

 

Z tego najbardziej znamy Komańczę

 

Z Komańczy (ok. 460 m n.p.m.) ruszamy kilka minut po godz. 8. Razem ze mną idzie serdeczny druh Daniel i dobrze Wam już znany Kuba Gdynia z Zabrza – tak, ten od „jadymy durś”. Jest gorący, niedzielny poranek czerwcowy. Moje powitanie z górami jest najgorsze z możliwych, bo na „dzień dobry” to prawie półtora kilometra asfaltu. Ale nie narzekam - wystarczy świadomość, że jestem w górach. Nawet liche jak na razie widoki – tylko zalesione wzgórza wokół – nie psują nastroju.

 

Po kilometrze czerwony szlak skręca w lewo. Przechodzimy pod wiaduktem kolejowym obok przystanku Komańcza Letnisko. W 2023 roku przywrócono tu w sezonie letnim połączenia kolejowe między Zagórzem a słowacką miejscowością Medzilaborce, przez Rzepedź, Komańczę i Nowy Łupków, ale poza tym z komunikacją zbiorową jest tutaj duży problem. Wojtek Szatkowski, nasz redakcyjny kolega zapewnia przy wielu okazjach, że ze stopem nie ma tu kłopotu, ale mam inne doświadczenia.

 

Wciąż asfaltem podchodzimy pod górę. Schodzimy na chwilę z GSB, by podejść 300 metrów do klasztoru Sióstr Nazaretanek. To właśnie tymi ścieżkami podczas internowania chodził prymas Stefan Wyszyński. - „Pośród jodeł wiekowych wędrowiec znajdzie klasztor, który od ponad 80 lat spogląda ze zbocza Birczy na zastępy świerków salutujących przed nim na baczność. (…) Napisy zamontowane wzdłuż dróżki zwracają uwagę pielgrzyma i turysty na wciąż żywą, sercem wyczuwalną tu jego obecność…” – piszą siostry w swoim zaproszeniu do odwiedzenia Komańczy. Jak wyliczają władze gminy, co roku przyjeżdża tu od 50 do 70 tys. ludzi. To największa atrakcja turystyczna tej miejscowości.

 

Widać, że cały kompleks klasztorny, jak i drogi dojazdowe zostały w ostatnich latach odnowione. Niestety, jesteśmy zbyt wcześnie, by wejść do muzeum, które otwierane jest dopiero o godz. 9. Zostają nam fotografie z zewnątrz i wracamy na szlak. Po kilku minutach przechodzimy obok dawnego schroniska PTTK, które dziś nosi nazwę Leśnej Willi, a dekadę temu otrzymała imię Ignacego Zatwarnickiego - sanockiego społecznika i przewodnika.

 

Jak autobus na Hel

 

Teraz przez niemal godzinę powoli zdobywamy wysokość w gęstym lesie. Tego właśnie się obawiałem, że zamiast rozległych panoram jak w Bieszczadach, w Beskidzie Niskim poczuję się trochę jak na Nizinie Wielkopolskiej. Na szczęście moje rozczarowanie szybko rozwiewa pierwsze dziś wzniesienie, a dokładniej płaski grzbiet, czyli Wahalowski Wierch o szatańskiej wysokości (666 m n.p.m.). Trudno nie mieć skojarzeń ze słynną linią autobusową na Hel, ale że jesteśmy w Beskidzie Niskim, to cieszę oczy pierwszymi dziś widokami.

 

Szlak skręca w prawo i warto zachować koncentrację, bo przez dłuższy czas nie ma żadnych oznaczeń. To właściwie jedyne miejsce na dzisiejszej trasie, gdzie można się zgubić. Idziemy więc intuicyjnie polną drogą i trzymamy się granicy lasu. Przed laty znajdowała się tu wieś Jawornik. Dziś zostało po niej tylko kilka domostw, ale to na dole wzniesienia. U góry cały teren opustoszał podczas akcji “Wisła”. I znów idziemy lasem przy granicy Rezerwatu Kamień nad Rzepedzią. Ma on chronić wychodnie skał zbudowanych z piaskowca eoceńskiego oraz tutejszego drzewostanu. A my chwilę później rozpoczynamy wśród łąk i pól zejście do Przybyszowa (ok. 510 m n.p.m.), kolejnej opuszczonej już wsi.

 

Bardzo klimatyczna chatka

 

Przed drugą wojną światową mieszkało tu prawie 500 osób, wśród nich Łemkowie, Bojkowie oraz Dolinianie. Niestety, prowadzone w czasie drugiej wojny światowej walki sprawiły, że większość mieszkańców albo musiała uciekać albo została później przesiedlona do Ukrainy. Choć trzeba przyznać, że przez ostatnie lata to nie była już zupełnie opuszczona wieś.

 

Każdy kto szedł GSB, musiał się zatrzymać – jeśli nie na nocleg, to choćby na szarlotkę z lemoniadą - w klimatycznej chatce, nazwanej oficjalnie Chatą w Przybyszowie. Wita nas Ola, która razem ze swoim psem, znajdą z Ukrainy, prowadzi ten niezwykły obiekt. Chatka to jedna izba dla samej gospodyni i mała dobudówka z pokojem bez prądu i łazienki dla kilku osób. Stoi za to miska z wodą na drewnianym stole – klimaty trochę jak z „Chłopów”.

 

Chata w Przybyszowie pod koniec 2023 r. została zamknięta dla turystów. Zdjęcie Tomasz Cylka

 

Ola nie jest zbyt rozmowna. Jak przyznaje ma dosyć pytań turystów o to, dlaczego tu osiadła i skąd pomysł na życie w odosobnieniu. – Pracowałam w schronisku w Ropkach, także w Beskidzie Niskim. Chciałam spróbować czegoś nowego – mówi bardzo oszczędnie.

 

Obok chatki zadbany teren przypominający trochę mały ogród botaniczny z uporządkowanymi alejkami i zejście nad strumyk, który jest chatkową toaletą. Kto lubi surowe klimaty i blask ogniska wieczorem, byłby zadowolony. Używam trybu przypuszczającego, bo niestety pół roku po naszej wizycie – Ola ogłosiła, że Chata w Przybyszowie zostaje zamknięta. Nie podała powodów, tylko prosiła o „uszanowanie decyzji”.

 

Być może wpływ na to miały powstające obok domki letniskowe. Już gdy byliśmy tam w czerwcu 2023 roku musieliśmy czasem umykać przed rozpędzonymi motocyklami. Kilka tygodni przed zamknięciem Ola pisała na Facebooku tak: - “Możliwe, że to ostatnie momenty Naszej wsi bez asfaltu. Niestety w weekendy już tylko skrawki ciszy i spokoju, rykowisko przeplata się z dźwiękami disco-polo, śpiew ptaków i szumiący potok co jakiś czas zagłuszają quady i crossy. Za chwilę do przekaźnika na Tokarni dołączy wieża widokowa. Pomnikowe drzewa znikają z pobliskich lasów prawie niezauważone, pozostają tylko pniaki wspomnień. Chodźcie zobaczyć dlaczego nas tu przywiało, zanim bezpowrotnie Przybyszów się zmieni”.

 

Trudno mi dziś uwierzyć w to, że Chaty w Przybyszowie już nie ma. To znaczy stoi, ale już nie dla turystów. To tak jakby jej nie było.

 

Tokarnia dała popalić

 

W samo południe ruszamy dalej. Przed nami ostre podejście na Tokarnię (778 m n.p.m.). W palącym słońcu wreszcie czuję, że jestem w górach. Przez niemal godzinę człowiek konkretnie się spoci. Ta góra nie ma litości. Podejście przypomina nieco tatrzańskie wejście z Rusinowej Polany na Gęsiej Szyję – prosto do góry i cały czas po nasłonecznionej polanie. Teraz wiemy, dlaczego Ola nie chciała z nami iść.

 

– Ja już byłam tyle razy – tłumaczyła się z delikatnym uśmiechem.

 

Ale szczyt dostarcza nam wiele radości. Odsłania się otwarta panorama na północ. Całe Pogórze Bukowskie mamy jak na dłoni. To pierwszy mój moment w Beskidzie Niskim, którym wreszcie się zachwycam. Siadamy na skromnej ławeczce i uzupełniamy płyny. Z drugiej strony dochodzą dwaj harpagani z Bielska-Białej, którzy idą od Ustronia. GSB chcą zrobić w 11 dni, to o pięć krócej od nas. Nawet się na dłużej nie zatrzymują, tylko łyk wody i już ich nie ma. To właśnie tu ma stanąć wieża widokowa, o której pisała Ola.

 

Po kwadransie schodzimy. Teraz idziemy grzbietem – czasem lasami, czasami łąkami - bez większych przewyższeń. Przechodzimy przez nieoznaczone wzniesienia, jak Wilcze Budy (759 m n.p.m.) i Skibce (776 m n.p.m.), by rozpocząć długie zejście w pełnym słońcu do samych Puław. Proszę tu jednak nie szukać posiadłości Czartoryskich, bo to nie te Puławy. Ale co nabraliśmy naszą koleżankę z Lubelszczyzny, wysyłając MMS-a z tablicą, to nasze.

 

Ale żeby nie było tak pięknie, to do naszej kwatery w Rudawce Rymanowskiej za Tokarnią mamy jeszcze 4 km gorącego asfaltu. To prawdziwe dobicie na koniec dnia. W takich momentach nigdy nie zrozumiem fenomenu GSB. Czuję się bardziej jak na pieszej pielgrzymce do Częstochowy niż górskiej wędrówce. Gdy nagle 50 metrów przed nami drogę przebiega sporej wielkości jeleń, to chwilowo wszystkiego się odechciewa. Na szczęście tylko chwilowo… Przed godziną 18 jesteśmy na kwaterze i już planujemy kolejny dzień.


 

KLASZTOR W KOMAŃCZY
 

  • Klasztorem opiekują się od samego początku Siostry Nazaretanki. Za jego budowę na początku lat 30. XX wieku odpowiadała przełożona generalna Maria Laureta Lubowidzka. Pierwszy budynek o drewnianej konstrukcji i w szwajcarskim stylu poświęcono 12 sierpnia 1931 r.
     
  • Do wybuchu drugiej wojny światowej siostry pomagały chorym i ubogim. Leczyli się tu m.in. wychowankowie szkół prowadzonych przez siostry, którzy zmagali się z dolegliwościami płucnymi.
     
  • We wrześniu 1939 r. klasztor przejęli hitlerowcy. Trafiali tu przesiedleńcy i konwoje niemieckie z więźniami. Utworzono lazaret, później działał punkt oporu przeciw sowieckiej ofensywie. Mimo to siostry zaangażowały się w pomoc polskim żołnierzom. Dawały kryjówkę poszukiwanym kapłanom i osobom pochodzenia żydowskiego, pomagały w ucieczce więźniom tymczasowo przetrzymywanym w klasztorze.
     
  • Lata 1944-1948 to m.in. czas grasujących w Bieszczadach band UPA, ale klasztor ocalał. Po wojnie siostry zmagały się z reżimem komunistycznym i pracowały w szkółkach leśnych, prały rzeczy robotnikom leśnym i pracownikom hotelu robotniczego, którzy budowali bieszczadzkie drogi. Po zniszczeniu kościoła parafialnego w Komańczy jego rolę przejęła klasztorna kaplica.
     
  • Klasztor Sióstr Nazaretanek w Komańczy to też miejsce czwartego - po Rywałdzie, Stoczku Warmińskim i Prudniku Śląskim - ostatniego już etapu internowania prymasa Polski, kard. Stefana Wyszyńskiego. Władze komunistyczne PRL przywiozły go tutaj w sobotę, 29 października 1955 r. bez wcześniejszych ustaleń. Przebywał tu oficjalnie jako „pacjent” dokładnie rok – do 28 października 1956 roku.
     
  • Na ten czas teren włączono w strefę graniczną. Każde odwiedziny prymasa wymagały przepustki z ministerstwa (przez pierwsze pół roku nie wydano ani jednej). Dodatkowo klasztor otoczony był w lesie całonocnymi patrolami. Później kardynał przyjechał do Komańczy jeszcze trzy razy – w 1958, 1972 i 1976 r. Zawsze witały go tłumy ludzi. Także w dniu jego pogrzebu (31 maja 1981 r. w Warszawie) do klasztoru przyszły tysiące ludzi.
     
  • Siostry zorganizowały Izbę Pamięci Księdza Prymasa, w której zgromadziły przedmioty używane przez duchownego. Muzeum czynne jest codziennie (oprócz poniedziałku) od godz. 9 do 17 (przerwa od 12 do 13, tel. 13 467 70 56). Msze św. w klasztornej kaplicy odbywają się w tygodniu o godz. 7, a w środy o godz. 17.30. W niedziele i święta o 8 i 17.30.

 

Klasztor w Komańczy, gdzie był internowany prymas Stefan Wyszyński. Zdjęcie Tomasz Cylka

 

Główny Szlak Beskidzki 

(IV dzień wg planu rozpisanego na 16 dni, realizowanego od 1 do 16 czerwca 2023 r.)
 

Komańcza – Tarnawka  

Pasmo górskie: Bieszczady, Beskid Niski

Dystans: 31,5 km  

Czas przejścia z postojami: 9,5 h 

Najwyższy punkt: Tokarnia (778 m n.p.m.)

Suma podejść: 854 m, suma zejść: 927 m

Asfalt: ok. 1,4 km podejście z Komańczy do schroniska niedaleko klasztoru; ok. 4 km z Puław do Rudawki Rymanowskiej (Tarnawki)

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE

 

Dojazd

Z centralnej Polski do Komańczy dojeżdżamy najpierw do Rzeszowa autostradą A4, a dalej drogami wojewódzkimi i krajowymi, np. przez Niebylec, Brzozów, Sanok, Zagórz – tu skręcamy na Lesko i Cisną lub od razu do Komańczy (czas jazdy z Rzeszowa to ok. 2,5 godz.). 

 

Komunikacją zbiorową najpierw musimy dostać się do Sanoka, a potem lokalnymi liniami do Komańczy w dni powszednie o 10.34, 12.44 i 15.19, w soboty dodatkowy kurs o 6.49; powrót – o 8.19, 11.49, 13.50, w soboty dodatkowy kurs o 5.25).  

 

Z Krakowa do Rudawki Rymanowskiej jedziemy autostradą A4. W Dębicy zjeżdżamy na drogę wojewódzką nr 986 (do Wiśniowej), a potem nr 990 i krajową nr 28 - z niej skręcamy na Sieniawę, Pastwiska i dojeżdżamy na miejsce.

 

Noclegi

Agroturystyka Komańcza K85
Komańcza 85, 38-543 Komańcza 
tel. 512 282 352 
Cena: 80 zł/os. z pościelą

 

Ośrodek Wczasów Zdrowotnych „Rudawka”
Rudawka Rymanowska 6
(zaraz za miejscowością Tarnawka, ok. 600 m od szlaku)
tel. 882 684 408 
Cena: 70 zł/os. z pościelą

 

W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "Chatki na szlaku już nie ma".

 

Aplikacja magazynnaszczycie.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Aktualizacja: 12/06/2024 22:52
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo magazynnaszczycie.pl




Reklama
Wróć do