Czasem dopada mnie nostalgia i szarpie niczym wiatr na tatrzańskiej grani. Wracam bowiem do tego, co działo się w moim życiu wiele lat temu. Wrócę i teraz, i postaram się ogarnąć nostalgię na tyle, na ile mogę.
Wiele lat temu szedłem ścieżką turystyczną z Doliny Pięciu Stawów Polskich na Halę Gąsiennicową. W Pustej Dolince usłyszałem odgłosy wspinających się taterników. Były to dźwięki haków i karabinków przypiętych do uprzęży oraz ich dziarskie pokrzykiwania. Pal sześć okrzyki typu: „w lewo panie doktorze” albo „na pewno panie magistrze?” czy „wybierz do cholery”. Zafascynował mnie tylko dźwięk tych haków i karabinków. Był jak muzyka: mocny, wyraźny i fascynujący. Współgrał z okrzykami, tworząc jednolite tło do tego, co oni robili w skale. Stałem tam Bóg wie jak długo, wpatrzony i wsłuchany w to niezwykłe wtedy dla mnie przedstawienie. Bardzo zapragnąłem być takim jak oni.
Minęły dni, tygodnie, miesiące, a dźwięk tych haków nie chciał wyjść mi z głowy. W myślach wizualizowałem siebie w roli sprawnego i twardego jak stal taternika, co nijak się miało do mojej postury i historii zdrowia z niedalekiej przeszłości. Z myślami i snami jest już jednak tak, że jak się budzisz lub przestajesz myśleć, to wszystko, co siedziało w głowie znika jak sen złoty, a wówczas wraca zwykła proza życia.
Proza, w której nie ma miejsca na uniesienia pięknoduchów. Żeby marzenia zaczęły się spełniać, trzeba zatem działać. Samo myślenie o tym, że można coś robić, nie wystarcza. Jest tak, jak w starym żarcie o pewnym panu, który żarliwie modlił się, żeby Bóg pomógł mu wygrać w Lotto fortunę. Bóg może by mu pomógł, ale ten pan po prostu nie kupił losu. „Kupiłem więc los” i po latach wylądowałem w Tatrach jako początkujący taternik.
Dla młodego chłopaka oderwanie się od ziemi na wysokość większą wielokrotnie od najwyższej skałki w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej było przeżyciem nie lada, więc pierwszą drogę na Kozich Czubach będę pamiętał do końca życia. Wtedy stojąc z moim pierwszym instruktorem i partnerem górskim Włodkiem, zdałem sobie sprawę, że stało się coś niezwykle ważnego. Wybrałem wspinanie. Jeszcze nie znałem wszystkich konsekwencji tej decyzji, ale klamka zapadła. Tatry stały się drugim po skałkach Jury miejscem, do którego lgnąłem, jak mucha do miodu.
W tym miejscu powinien się znaleźć akapit o charakterze dydaktycznym w rodzaju „przechodziłem drogi od łatwych po trudne w lecie i zimie, powoli doskonaląc umiejętności”. Jasne, że tak było, tylko pisanie o tym to nuda, jakich mało. Nuda i oczywistość, bo jest jasne, że tak trzeba robić, by nauka była efektywna i nie szkodziła zdrowiu. Zatem zamiast dydaktyki będzie o kilku sytuacjach z gatunku „mogło być strasznie, a było śmiesznie”.
Pewnego pięknego wiosennego dnia po skończeniu drogi na jakiejś turni tatrzańskiej schodziliśmy w pełnym zimowym anturażu, wesoło rozmawiając i komentując urodę drogi. I w tej atmosferze chwackości i spełnienia zapomniałem, że mam raki na nogach. Chwilę później lecąc już śnieżnym żlebem, przelatując przez progi skalne, gubiąc wszystko, co nie było do mnie przywiązane, jakimś cudem nie rozbiłem siebie o skały i wturlałem się pod nogi, przechodzących ścieżką turystów.
Ale największy strach przeżyłem w Tatrach, kiedy schodząc w zimie z dwoma kolegami pewnym bardzo stromym żlebem i asekurując się oczywiście, nagle, będąc na stanowisku asekuracyjnym, zobaczyłem chmurę pyłu śnieżnego, która okazała się być moim kolegą. Pędził w dół, turlając się i koziołkując, po czym przeleciał nad naszym stanowiskiem. Rzuciliśmy się wtedy, by je wzmocnić naszymi ciałami. Poczuliśmy silne naprężenie liny i wszystko się uspokoiło. Za chwilę kolega pojawił się utytłany w śniegu i, patrząc na nasze pobladłe ze strachu twarze, powiedział: „no co, chciałem tylko sprawdzić, czy dobrze zaasekurujecie”. To, że go nie zabiliśmy zakrawa na cud. Pewnie dlatego, że ręce i nogi dygotały nam jeszcze przez parę godzin.
Jeszcze innym razem dostałem lekcję, w jaki sposób należy czytać przewodniki i opisy dróg. Wybrałem się z moim ówczesnym górskim partnerem na pewną drogę, która miała jeden upiorny odcinek polegający na czołganiu się wilgotną, mazistą półką skalną do równie mazistego kominka. Każdy z nas naturalnie marzył, żeby ten wyciąg poprowadził ten drugi. Kiedy zbliżyliśmy się do tego miejsca, okazało się, że to ja mam ten odcinek poprowadzić, w związku z czym wygarnąłem na siebie cały szlam tam obecny, a po dojściu do stanowiska wyglądałem, jak przeciętny grotołaz po wielokrotnym przejściu zacisku. Natomiast mój partner doszedł do mnie prawie błotem nietknięty, uśmiechnął się złośliwie i powiedział: „umie się czytać przewodniki, he, he.”.
Jedno jest pewne. Tatry to najlepsza szkoła poruszania się w górach, jaką sobie można wyobrazić i to z kilku powodów. Po pierwsze, podejścia bywają długie i dobrze robią na ogólną kondycję. Po drugie, liczna obecność traw powoduje, że trzeba uważać, jak się chodzi, co potem procentuje w innych górach. Po trzecie, pogoda zmienia się często jak w kalejdoskopie i po kilku sezonach w Tatrach masz w plecaku wszystko, co jest potrzebne, by przetrwać wszelkie możliwe wahnięcia pogody. Po czwarte, Tatry nie są tak duże, żeby nie można było nauczyć się topografii, co procentuje, gdy pogoda się psuje, a bateria w telefonie pada i nie można odpalić aplikacji „mapy.cz” lub innej. Po piąte i ostatnie, nie ma teraz granic i nawet, jak się zejdzie na słowacką stronę, to nie grozi złapaniem przez zawziętych pograniczników i odstawieniem na „dołek” w Popradzie.
Kończąc ten przydługi pean o Tatrach, chcę powiedzieć jedno: idźcie w Tatry świadomi zagrożeń, przygotowani na nie i pełni wiary, że one odwzajemnią się pięknem i majestatem. Dostaniecie to, czego w górach szukacie.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie