Reklama

Śladami pierwszych himalaistów - wyprawa Jakuba Bujaka, pierwszego Polaka zdobywcy Nanda Devi East

Z Janem Lenczowskim, pilotem wycieczek i wnukiem pierwszego zdobywcy 7-tysięcznika, rozmawia Kuba Terakowski.


Poniższy tekst ukazał się w wydaniu specjalnym nr WS 03/2023 (JESIEŃ).

 

Twój dziadek Jakub Bujak był pierwszym Polakiem, który zdobył siedmiotysięcznik, bo o ośmiotysięcznikach jeszcze się wówczas Polakom nie śniło...

Oj, śniło się, śniło, gdyż celem tej ekspedycji miał być Mount Everest, lecz Brytyjczycy nie wyrazili zgody, chcąc sobie zapewnić pierwszeństwo. Wyprawa, w której uczestniczył dziadek, dostała natomiast pozwolenie na również dziewiczy wówczas szczyt Nanda Devi East (7434 m n.p.m.), na którego wierzchołku dziadek, wraz z Januszem Klarnerem, stanął 2 lipca 1939 roku.

 

Zdjęcie archiwalne z 1939 r., dwójka wspinaczy na grani Nanda Devi Eest. Zdjęcie z archiwum Jana Lenczowskiego

 

Wyprzedzając Klarnera o kilka minut...

Nie tyle wyprzedzając, bo to nie był wyścig, lecz prowadząc ich dwójkę, gdyż czuł się lepiej.

 

 

Śmiałkom zagraża klątwa

 

Gdy rozmawialiśmy kilkanaście lat temu, przygotowywałeś pierwszą wyprawę śladami dziadka, teraz za Tobą jest już druga...

Pierwszą wyprawę zorganizowałem w 70. rocznicę ekspedycji dziadka. Doszliśmy wówczas do wysokości 6900 m n.p.m. Druga, zorganizowana w 80. rocznicę, zakończyła się sukcesem. Jarosław Gawrysiak i Wojciech Flaczyński stanęli na szczycie, a ja doszedłem na 6800 m n.p.m.

 

Jan Lenczowski, wnuk Jakuba Bujaka, pierwszego polskiego himalaisty. Zdjęcie z archiwum Jana Lenczowskiego

 

Podobno żaden Polak nie zdobył Nanda Devi East przez te 80 lat.

Żaden. Porażką zakończyła się też wyprawa na 50-lecie tek pierwszej, w 1989 roku. Nanda Devi East bowiem, wprawdzie niższa od ośmiotysięczników, to jednak stanowi nie lada wyzwanie. Tenzing [Norgay, pierwszy zdobywca Everestu] stwierdził, że była najtrudniejsza w jego karierze, Wojtek Flaczyński też to powiedział. Skała jest tam nieprawdopodobnie krucha, a największe trudności kumulują się pod szczytem, czyli na wysokości, która już w sama w sobie jest niebezpieczna.

 

 

Śmiałkom zagraża też słynna klątwa...

„Kto ośmieli się zdobyć Nanda Devi, ten zginie, a jego ciało nie zostanie odnalezione...” No cóż, myślę, że klątwa powstała później, po wyprawie dziadka i jest echem tego, co wówczas się wydarzyło.

 

A co się wydarzyło?

Adam Karpiński i Stefan Bernadzikiewicz zginęli w lawinie kilka dni po zejściu ze stoków Nanda Devi. Ich obóz został całkowicie zasypany i zniszczony. Dziadek zaginął w 1945 roku w Kornwalii. Pracował wówczas w brytyjskim przemyśle lotniczym. Mówi się, że albo zabili go Anglicy, bo za dużo wiedział, albo porwali Rosjanie, bo tak dużo wiedział. Natomiast Janusz Klarner w 1949 roku wyszedł ze swojego warszawskiego mieszkania po papierosy i nigdy nie wrócił. Mówi się, że został zadręczony przy Rakowieckiej, w kazamatach Urzędu Bezpieczeństwa, bo należał do Armii Krajowej, a po wojnie prowadził działalność nieprzychylną komunistycznej władzy. Żadnego z ciał tej czwórki nigdy nie znaleziono...

 

Klątwa góry

 

Wróciliście szczęśliwie, ale najnowszy film Dariusza Załuskiego, opowiadający o Waszej wyprawie nosi tytuł "Klątwa Góry. Śladami pierwszych zdobywców".

Szczerze mówiąc nie podoba mi się ten tytuł, lecz specjaliści od marketingu stwierdzili, że musi przyciągać uwagę.

 

Nieszczęścia nie omijały jednak Nanda Devi. Wyprawa Martina Morana, z którą Wasza ekipa miała współpracować, zginęła w lawinie...

Uratowało się zaledwie dwóch wspinaczy i dwóch Szerpów. Dowiedzieliśmy się o tej tragedii w drodze do bazy, jeszcze podczas karawany, od idącego z przeciwka Szerpy. Zbyt późno, gdyż hinduskie władze nie wydały nam pozwolenia na używanie telefonów satelitarnych. Nie znając jednak szczegółów postanowiliśmy przyspieszyć, z nadzieją, że będziemy mogli pomóc. Spakowaliśmy do plecaków lekarstwa, trochę sprzętu oraz prowiant i wyprzedziliśmy naszą, powoli idącą karawanę. Trzydniowy odcinek udało nam się pokonać w kilka godzin. Na próżno, gdyż w bazie okazało się, że helikopter zabrał już tych, którzy przeżyli, a zmarłym nie mogliśmy pomóc... To szybkie tempo odbiło się potem na zdrowiu niektórych uczestników naszej wyprawy, bo mieliśmy przez to słabą aklimatyzację. A ten wypadek spowodował, że i nasza ekspedycja zawisła na włosku, bo po takiej tragedii Hindusi chcieli zakazać wspinaczki na Nanda Devi. Z trudem przekonaliśmy ich, że śmierć Marina Morana i jego towarzyszy nie powinna położyć się cieniem na naszej wyprawie.

 

Podobno ciała Martina Morana nadal nie odnaleziono...

To prawda, lecz nie chciałbym upatrywać w tym klątwy.

 

Dlaczego nie dostaliście zgody na używanie telefonów satelitarnych?

Bo wspinaliśmy się w terenie przygranicznym z Chinami, gdzie utrzymuje się ciągłe napięcie militarne. Brak łączności satelitarnej powodował, że nie mieliśmy dostępu do szczegółowych prognoz pogody. Uproszczone przysyłał nam spod Everestu Michał Pyka [zmarły w 2020 r. pasjonat górski, zainteresowany tematyką przemian klimatycznych w górach wysokich, wspierał w 2018 r. zimową wyprawę Polaków na K2], ale zmieniały się jak w kalejdoskopie. rano przewidywały opad metra śniegu, w południe - okno pogodowe, a wieczorem - trzy metry opadu. Szybko doszliśmy do wniosku, że sprawdzalność prognoz w Garhwalu jest bliska zeru, więc musimy sobie poradzić bez nich. Cóż, w 1939 roku też nie dysponowali prognozami, a mimo to stanęli na szczycie.

 

Jedyna droga na szczyt

 

Jak Twój dziadek został uczestnikiem wyprawy na Nanda Devi?

Polska wyprawa w Himalaje była planowana przez Adama Karpińskiego już w latach 20. W 1936 roku powołał on Komitet Himalajski, w którego skład weszli także Stefan Bernadzikiewicz i Jakub Bujak. Mój dziadek był wówczas jednym z najlepszych taterników. Uczestniczył też w pierwszej polskiej wyprawie na Kaukaz, wszedł tam na niezdobyty wcześniej szczyt Burdżula. Po powrocie chciał tak dać na imię mojej mamie, która właśnie przyszła na świat, ale babcia się nie zgodziła. Uczestnikami pierwszej wyprawy byli zatem trzej najbardziej doświadczeni wówczas Polacy - Karpiński, Bernadzikiewicz i Bujak. Natomiast czwarty, Janusz Klarner, dokooptowany został w zamian za finansowe wsparcie. Okazał się jednak czarnym koniem ekspedycji.

 

A jak Ty zostałeś uczestnikiem wyprawy jubileuszowej?

Inicjatorem tej wyprawy był Stanisław Pisarek, który w 2019 roku wznowił książkę "Nanda Devi" Janusza Klarnera. To on namówił najpierw Jarka Gawrysiaka, który skompletował ekipę wspinaczy i zaprosił mnie - jako wnuka Jakuba Bujaka i organizatora wyprawy na Nanda Devi sprzed 10 lat.

 

Czy Wasza wyprawa szła śladami pierwszych zdobywców?

Tak, prawie tą samą drogą. Ale nie dlatego, by w ten sposób uczcić ich pamięć, tylko to jest praktycznie jedyna droga prowadząca na szczyt. Wszystkie wyprawy ją zatem wybierają. Pierwsza była więc tym większym osiągnięciem, że jej uczestnicy nie mogli korzystać z doświadczenia poprzedników, zdjęć, map, fotografii lotniczych i nawigacji. Bazę postawiliśmy prawie w tym samym miejscu, co oni - na wysokości 4300 m n.p.m., gdzie jeszcze rośnie trawa i pasą się kozy oraz owce – tak samo jak 80 lat temu, co widać na archiwalnych zdjęciach. W pobliżu odkryliśmy głaz z wyrytym napisem P.W.H. 1939 i ekslibrisem Karpińskiego, skrót oznacza zapewne Polska Wyprawa Himalajska.

 

Góra coraz mniej dostępna

 

Poza tym Wasze wyprawy były różne?

Kompletnie różne. Oni wędrowali z karawaną przez dwa tygodnie, my - krótszą trasą - przez tydzień. Ich było czterech, nas dziesięciu. Oni mieli ponad 70 kulisów i kilku tragarzy wysokościowych, my poprzestaliśmy na grupie kulisów, a powyżej bazy cały dobytek nosiliśmy sami. Oni mieli siedem obozów, my tylko trzy, a do tego ruchome. Ich wyprawa trwała blisko dwa miesiące, nasza była o połowę krótsza. Oni - jak wspominałem - nie znali drogi, my znaliśmy ją doskonale. Oni o chorobie wysokościowej mieli mgliste pojęcie, my byliśmy na nią przygotowani. Mieliśmy łączność, oni musieli obyć się bez niej. Mieli też najprostszy, pionierski ekwipunek i sprzęt, my dysponowaliśmy najlepszym.

 

Jaki sprzęt miała pierwsza wyprawa i gdzie go zdobyła?

W dużej mierze zaprojektowany przez Karpińskiego i wykonany chałupniczo: namioty, anoraki, liny, czekany. Tylko buty mieli - jak na tamte czasy - najnowocześniejsze, kupione w Wiedniu. Ale oczywiście skórzane, więc co rano trzeba je było rozmrażać nad palnikiem. Nie to, co dzisiaj, gdy wyjmujemy ze śpiwora ciepły botek. Butów zresztą mieli zbyt mało, ponieważ kosztowały majątek, więc część kulisów szła w klapkach lub boso. A ci, którzy dostali obuwie, mieli na początku problem z zakładaniem, bo nie znali sznurowadeł. My z ich sprzętem chyba nie weszlibyśmy nawet na Przełęcz Longstaffa, za to oni z naszym... zdobyliby księżyc (śmiech).

 

W jednym tylko mieliśmy trudniej. Otóż obecnie grań jest bardziej skalista i mniej śnieżna, co nie ułatwia wspinaczki. Poruszanie się po tak kruchej skale jest naprawdę niebezpieczne. Brak śniegu sprawia też, że grań jest węższa i bardziej wymagająca. W miejscach, w których stały namioty obozu III i IV pierwszej wyprawy, teraz nie sposób się rozbić. Można więc powiedzieć, że Nanda Devi staje się z roku na rok coraz mniej dostępna.

 

Zmiany klimatu? Nawet na takiej wysokości śniegu jest coraz mniej?

Tak, zauważyłem to nawet w porównaniu ze wspomnieniami sprzed 10 lat, gdy byłem tam poprzednio. A w zestawieniu ze zdjęciami dziadka różnica jest szokująca. Ich wyprawa wchodziła na Przełęcz Longstaffa po śniegu i lodzie, podczas gdy nasza - głównie po skale. Oni powyżej przełęczy mieli mocne śnieżne balkony, na których mogli rozstawić namioty, my mieliśmy tylko zdradliwe i słabe nawisy śnieżne, które musieliśmy ostrożnie omijać. Ich załamanie mogło skończyć się tragicznie.

 

Czym jeszcze różniły się nasze wyprawy? Myślę, że oni byli bardziej zdesperowani. Wiedzieli, że "teraz albo nigdy", bo przygotowanie ich ekspedycji było zbyt potężnym wyzwaniem, by móc ją powtórzyć. A dodatkowo wojna wisiała wtedy na włosku. Nam teraz - w razie niepowodzenia - łatwiej byłoby wrócić. Z kolei ich czas tak nie poganiał jak nas. Decyzję o ataku szczytowym podjęliśmy bowiem nie patrząc w prognozy, lecz do kalendarza. Stwierdziliśmy, że to ostatnia chwila, bo kończą nam się zapasy, a termin odlotu wymaga pośpiechu. Trafiliśmy więc na ekstremalnie trudne warunki. Wiał bardzo silny wiatr, Jarek i Wojtek mieli ogromne kłopoty podczas zejścia ze szczytu. Z trudem trafili do obozu III, gdzie na nich czekałem.

 

Mam swój udział w sukcesie

 

Dlaczego nie wszedłeś na wierzchołek?

Na sukces wyprawy pracuje cały zespół, a wierzchołek zdobywają ci, którzy w odpowiedniej chwili akurat czują się najlepiej lub są najbliższej szczytu. W 1939 roku Karpiński, który był inicjatorem całej wyprawy, włożył w nią najwięcej serca i wysiłku, zaporęczował całą grań, rozchorował się tuż przed atakiem szczytowym i musiał zejść. Z pewnością był rozczarowany, lecz jego wysiłek nie poszedł na marne. Dzięki niemu wyprawa zdobyła Nanda Devi. Ja też nie mam się czego wstydzić, pomagałem wnosić sprzęt i zapasy, służyłem doświadczeniem, zapracowałem na sukces, mam w nim swój udział.

 

A dlaczego w roku 2009 nie udało Wam się zdobyć Nanda Devi?

Chyba zabrakło aż tak doskonałej i zdeterminowanej ekipy wspinaczkowej. Ale jak wspomniałem, doszliśmy wówczas na 6900 m n.p.m.

 

To Twój rekord wysokości?

Nie, najwyżej byłem na Piku Lenina (7134 m n.p.m.).

 

Czym zajmujesz się na co dzień?

Głównie sportem, biegami na orientację. Startuję w wielu rajdach, jestem też organizatorem Ekstremalnych Zawodów na Orientację "Mordownik". Właśnie odbyła się ich 12. edycja, w rejonie Jedliny Zdrój w Sudetach. Byłem sędzią głównym i budowniczym tras. Zadaniem uczestników "Mordownika" jest znalezienie w terenie około 20 punktów zaznaczonych na mapie. Trasa główna ma 50 km długości, a limit czasu wynosi 14 godzin. Co roku tylko około 25 proc. zawodników potrafi sprostać temu zadaniu. Wymagamy bowiem posiadania już nieco zapomnianych umiejętności posługiwania się mapą i kompasem, natomiast korzystanie z GPS jest zabronione.

 

No tak, oglądając film z Waszej wyprawy zauważyłem, że nawet w namiocie, w obozie III, jesteś w koszulce "Mordownika"...

Lokowanie produktu... (śmiech).

 

Imponujące poświęcenie - w samej koszulce, na takiej wysokości...

Ależ skąd! Na takiej wysokości, latem, gdy świeci słońce, nie ma chmur i wiatru, w namiocie jest bardzo ciepło. Sama koszulka w zupełności wystarczy.

 

Planujesz zrobić selfie w tej koszulce jeszcze wyżej?

Nie ciągnie mnie na ośmiotysięczniki, są zbyt skomercjalizowane. Ale myślę już o koszulce następnej edycji "Mordownika"... (śmiech)

 

Jan Lenczowski

Ma 46 lat, mieszka w Sulejówku. Startuje w rajdach i maratonach na orientację, w latach 2011 oraz 2013 zdobył Puchar Polski w Pieszych Maratonach na Orientację. Jest organizatorem Ekstremalnych Zawodów na Orientację "Mordownik" oraz pilotem wycieczek do Ameryki Łacińskiej.

 

W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "Z naszym sprzętem zdobyliby Księżyc".

 

Aplikacja magazynnaszczycie.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Aktualizacja: 29/05/2024 21:06
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo magazynnaszczycie.pl




Reklama
Wróć do