Ruszamy około 4.30. W lesie szlak jest prawie niewidoczny. Chwilami musimy kopać się przez zaspy. Powyżej poziomu drzew stajemy, by przygotować się na walkę z wiatrem. Wygląda to trochę jak rycerze zbrojący się na bitwę - gogle, puchówka, kominiarki, kaptury.
Pomysł na bardziej przygodową wersję Głównego Szlaku Beskidzkiego pojawił się już w trakcie jesiennej próby w 2020 roku. Wtedy wraz z ekipą udało nam się zrobić FKT (Fastest Known Time), czyli najszybszy czas tej trasy. Wynosi on obecnie 107 godz. i 19 minut. Trafiliśmy jednak na bardzo niekorzystne warunki pogodowe i pamiętam niewiele więcej niż deszcz, błoto, gęstą mgłę, porywisty wiatr i ciągłą senność. A że zima w tym sezonie była wyjątkowo długa i piękna, postanowiłem to wykorzystać.
Początkowo chciałem wystartować w lutym. Zaplanowałem mocno bushcraftową wersję z własnym namiotem i śpiworem. Ale interesowała mnie próba czysto sportowa. Ustaliłem, że zimowy rekord GSB należy do Krzysztofa Kośnego i wynosi 179 godz. i 22 min. Ten właśnie czas stał się dla mnie punktem odniesienia.
Jednak start trochę się opóźnił. Musiałem skompletować sprzęt oraz dograć terminy z fotografem Piotrkiem Dymusem i filmowcem Łukaszem Malinowskim ze Szczytografii. 5 marca zaczęła się moja wielka przygoda.
Dzień 1. Ustroń - Rysianka
Godzina 6.30, ruszam z Ustronia. Najpierw charytatywny podbieg (każde wejście przekłada się na konkretne pieniądze) na Czantorię (995 m n.p.m.) i napieranie przez kolejne szczyty Beskidu Śląskiego. Cały dzień pada śnieg, a gęste płatki sprawiają, że w lesie robi się prawdziwie bajkowy klimat. Obiad przypada w schronisku Przysłop pod Baranią Górą (900 m n.p.m.). Wegańskie kotlety z soczewicy smakują wybornie. Zbieg z Baraniej Góry (1220 m n.p.m.) to zmaganie się z silnym wiatrem. Robi się naprawdę zimno i nieprzyjemnie. Trasa pełna jest niewidocznych dziur przykrytych świeżym puchem.
Za Węgierską Górką dopada mnie noc. Plan na pierwszy dzień był bardzo ambitny z dotarciem na Halę Miziową… ale opanowali ją narciarze i w schronisku miejsc brak. Przez zaspy docieram więc na Rysiankę (1290 m n.p.m.). W sam raz, by na ostatnią chwilę zdążyć na miskę gorącej pomidorówki i grzańca. W schronisku spokój i cisza. Kończę dzień z licznikiem 70 km.
Dzień 2. Rysianka – Rabka Zdrój
Śnieg już nie pada, ale na halach i odkrytej przestrzeni jest sporo zasp i nawianego puchu. Miejscami trzeba torować niewidoczny szlak. Fragment do Przełęczy Glinne (809 m n.p.m.) robię błyskawicznie, ale tu podjeżdża samochód straży granicznej.
– Czyżby kłopoty? – myślę sobie. Okazuje się, że jeden ze strażników pochodzi z Ustronia, kibicuje mi i chce podziękować za wzięcie udziału w akcji charytatywnej podczas zdobycia Czantorii.
Na Markowych Szczawinach (1180 m n.p.m.) panuje prawdziwie piknikowy klimat, ludzi mnóstwo. Najadam się do syta, bo przede mną sam Diablak (1725 m n.p.m.). W ruch idą raczki, ale z przejęcia zakładam je tyłem do przodu, co zauważam dopiero na szczycie. Na stromych fragmentach szlak wyślizgany jest “jabłuszkami” do samego lodu. Kto idzie w butach, nieźle przeklina.
Za Krowiarkami wspinam się na Policę (1369 m n.p.m.). Słońce akurat chowa się za Babią Górą i mam okazję przeżyć jeden z najpiękniejszych zachodów słońca w życiu. Polica, kojarzy mi się z miastem o podobnej nazwie, z którego pochodził Olek Doba. Dedykuję mu ten piękny spektakl i biegnę w stronę Hali Krupowej.
Cel na dziś – Rabka Zdrój. Na nocleg docieram pół godziny przed północą - padnięty, zmarznięty i głodny. Tego dnia wyszło 80 km.
Dzień 3. Rabka Zdrój – Rytro
Kolejny dzień jest nagrodą, cały dzień świeci słońce. Na Turbaczu piękny widok – uwielbiam Gorce i tę panoramę Tatr. W schronisku jem porządne śniadanie. Zamawiam ulubione placki ziemniaczane i cisnę dalej. Są fragmenty na trasie, gdy dołączają do mnie znajomi. To są bardzo miłe spotkania, ale na długie rozmowy nie ma czasu. Trzeba zaliczyć wieżę na Lubaniu (1211 m n.p.m.).
W Krościenku szybki talerz zupy. Słońce zaczyna zachodzić, a czeka mnie jeszcze 28 samotnych, nocnych kilometrów z wyczerpującym podejściem na Przehybę (1175 m n.p.m.). Na szczęście w schronisku udaje mi się wyprosić grzańca i talerz ciepłej pomidorówki. Chwila na ogrzanie i kierunek Radziejowa (1262 m n.p.m.), na którą docieram już po godz. 22. Sam, na górze, zimą, w środku lasu – po raz pierwszy czuję się trochę dziwnie... Do Rytra docieram grubo po północy. Wpada 76 km.
Dzień 4. Rytro – baza namiotowa w Regietowie
Fragment do schroniska na Hali Łabowskiej (1061 m n.p.m,.) biegnę w chmurach. Nie mam szczęścia do Beskidu Sądeckiego. Zawsze pokonuję go albo w nocy, albo przy nieciekawej pogodzie. Na Jaworzynie Krynickiej (1114 m n.p.m.) zatrzymuję się na chwilę, by oscypkami i grzańcem uczcić półmetek. Stąd już każdy kolejny krok przybliża mnie do mety. Zaczynam następny etap przygody – nieobliczalny Beskid Niski!
Nad strumykiem w Mochnaczce położono prowizoryczną kładkę. Ale kilka kilometrów dalej trzeba przeprawić się przez wezbrany strumyk. Sprawdzam w praktyce patent z workami na śmieci. Co prawda się przebiły, ale tylko lekko zamaczam stopy.
W nocy łapie spory mróz, a po zmroku zmęczony organizm wychładza się dużo szybciej. Chata Wędrowca w Ropkach jest nieczynna. Na szczęście pojawia się Piotrek Dymus i chwilę odpoczywam w samochodzie. Jest już po godz. 21, a my jesteśmy na jakimś końcu świata. Zbieram siły i biegnę do nieczynnej o tej porze roku bazy namiotowej w Regietowie. Mam zamiar wypróbować w warunkach bojowych namiot i śpiwór, ale... odkrywamy świeże ślady niedźwiedzia. Znajdujemy niezamkniętą szopę z drewnem i tam lokujemy swoją bazę. Noc jest naprawdę mroźna – według Łukasza dochodzi do -15 stopni Celsjusza. Ten dzień to 59 km.
Dzień 5. Regietów – Chyrowa
Dziś planuję tylko 53 km, ale za to w dosyć niepewnym i nieobliczalnym terenie. Na dzień dobry Rotunda (771 m n.p.m.) i piękny cmentarz wojenny, a potem fragment znany mi doskonale ze szlaków Łemkowyny i Ultramaratonu Magurskiego. Trasa, którą kojarzę na pamięć, ale w zimowej odsłonie sprawia, że czuję się, jakbym był w zupełnie nieznanym mi miejscu.
Przed Wołowcem, znanym z książek Andrzeja Stasiuka, trzeba przeprawić się przez brody. Na szczęście słynne mokradła w pobliżu Bartnego zamarzły i można je pokonać bez problemu. Niestety, bacówka PTTK jest zamknięta. Nie mam szans, by się ogrzać. Na nocleg docieramy do Chyrowej i chatki Grzegorza Schabińskiego. Zostajemy przyjęci iście po królewsku, a ja po raz pierwszy w życiu jem kolację przy stoliku z moim okolicznościowym zdjęciem i śpię w pokoju... mojego imienia.
Dzień 6. Chyrowa – Komańcza
Początek z grubej rury, czyli podejście na Cergową (716 m n.p.m.), a później całkiem przyjemny zbieg do Iwonicza. Wcinam zapiekankę, popijam kawą i biegnę dalej. W Przybyszowie chatka na szczęście jest otwarta. Ogrzewam się i rozmawiam z gospodarzem. Okazuje się, że pamięta mnie z jesiennej próby i… dziwi się, że dotarłem do mety w rekordowym czasie. Podobno wychodząc z chatki, nie wiedziałem w jakim kierunku iść.
Tym razem goszczę zaledwie kilka minut i idę w stronę Wahalowskiego Wierchu (666 m n.p.m.). Nie lubię tego fragmentu. Zawsze trafiam tu po nocy, a ten las wydaje mi się mroczny i nieprzyjemny. Na noc zostajemy w Komańczy. Ten dzień to 68 km.
Dzień 7. Komańcza – Smerek
Dzień zaczyna pięknym słońcem, ale wiem, że idzie front i totalne załamanie pogody. Wiatr śmiga już na wysokości Jeziorek Duszatyńskich. Drzewa kołyszą się i wydają wrogie odgłosy. Na Chryszczatej (997 m n.p.m.) wieje już ostro, na Wołosaniu (1071 m n.pm.) jeszcze bardziej. Szlak jest totalnie zawiany, trzeba przedzierać się przez zaspy sięgające miejscami za uda.
Do Cisnej lecę już niesiony myślą o moich ulubionych pierogach w karczmie Łemkowyna. A tu niespodzianka – zamknięte, Siekierezada i Troll także. Łukasz jedzie do bacówki pod Honem po jedzenie – taki catering wymyślony potrzebą chwili. Wraca z podwójną porcją pierogów, kawą i grzańcem.
Droga w lesie wreszcie spokojna. Ale robi się noc, a pod Jasłem (1153 m n.p.m.) totalna zmiana. Sypie gęsty śnieg, do tego sztormowy wiatr. Dalsza trasa przez Okrąglik (1101 m n.p.m.) i metr wyższą Fereczatą to ciągłe szukanie szlaku. Mam na sobie sześć warstw ubioru, tylko w nogi strasznie zimno. Nie jest wesoło. Dopiero w lesie wiatr lekko cichnie, a szlak staje się widoczny. Już na spokojnie dobiegamy do wsi. Zamykam dzień z licznikiem 50 km, do mety pozostaje ostatnie 50 – w tym trzy srogie podejścia.
Dzień 8. Smerek – Wołosate
Godzina 4 rano. Wszystko robię bardzo nerwowo - lekkie śniadanie, skrupulatne kompletowanie sprzętu i zapasowych ubrań, pakowanie plecaka. Góra to pięć warstw plus puchówka, dół to leginsy, luźniejsze spodnie biegowe, a na to wodo i wiatroodporne ciepłe spodnie. Jestem dobrze przygotowany i pod tym względem czuję się pewnie.
Ale zgodnie z prognozami wiem, co może się dziać na połoninach. Sztormowy wiatr i gęsty śnieg, czyli zamieć w pełni. Nie wiemy jak wielkie zaspy pozawiewały szlaki, dlatego jestem podekscytowany. Zgodnie z ustaleniami dopuszczam, że na górze zrobimy wycof. Wiem jednak, że trzeba spróbować.
Ruszamy z Piotrkiem około 4.30. W lesie szlak jest prawie niewidoczny. Piotrek prowadzi na wyczucie i w sumie niewiele się myli. Chwilami musimy kopać się przez zaspy. Powyżej poziomu drzew zatrzymujemy się, by przygotować mięśnie na walkę z wiatrem. Wygląda to trochę jak rycerze zbrojący się na bitwę. Gogle, puchówka, kominiarki, kaptury, z podwójnych rękawic robię sobie jakby łapawice. Kawałek chałwy i idziemy walczyć.
Na górze wiatr trochę nami wywija, jest nieprzyjemnie. Czasem idziemy w mocną kontrę, ale dopóki nas nie przewraca, da się iść. W zamieci i chmurach niewiele widać, ale dzięki goglom świat przynajmniej nie jest szary, a pomarańczowy. Najważniejsze, że dobrze się ubrałem. Jest mi ciepło. Chwilami nawet udaje nam się podbiegać. Docieramy do obejścia pozostałości po Chatce Puchatka. Tu szlak się obniża, już nie wieje tak mocno. Połonina Wetlińska zaliczona.
W Brzegach Górnych szybka bułka z serem i cola. No i łyk nalewki korzennej od przypadkowych turystów - na odwagę, bo na Połoninę Caryńską biegnę już sam. Podejście to brnięcie w zaspach, na górze wieje strasznie. Ale na zbiegu, w lesie jest pięknie i bajkowo. W Ustrzykach Górnych szybka kawa, znów placki ziemniaczane, kilka łyków grzańca i w drogę. Zostało około pięciu do 179 godzin... W normalnych warunkach czas przebycia tego odcinka to siedem godzin. A teraz na trasie, zaspy, oblodzenia, mgła i silny wiatr.
Na ostatni odcinek rusza ze mną Łukasz. Fragment do Przełęczy pod Tarnicą (1286 m n.p.m.) jest przetarty. Ale do Przełęczy Goprowskiej (1160 m n.p.m.) mleko takie, że nie widać tyczek. Przez chwilę się gubimy i jest nerwowo. Tym bardziej, że czas ucieka. W stronę Halicza (1333 m n.p.m.) znów głębokie zaspy, miejscami lodowiska. Kąt nachylenia spory, a w tym mleku nic nie widać - jak się potkniesz, może pojedziesz 15 metrów, a może 150 i zatrzymasz się gdzieś w dolince. Gdy to sobie uświadamiam, zakładam raczki. Nie ma co ryzykować.
Poruszamy się od tyczki do tyczki, licząc je w dół. Łukasz prowadzi i za Haliczem stwierdza, że zostało około 8 km, z czego siedem to asfalt, czyli… jesteśmy w domu. Dobiegamy do wiaty na Przełęczy Bukowskiej (1107 m n.p.m.) i… niespodzianka. Asfalt jest, ale zasypany śniegiem! Zdejmuję raczki i cisnę mimo wszystko. Łukasz obciążony kamerą zostaje z tyłu, a ja mimo około 4-5 kg na plecach lecę jak szalony.
- Muszę zrobić te 179 godzin – krzyczę do siebie. Przed oczami mam całą wyprawę. Gnam ile mogę. W końcu na horyzoncie dostrzegam grupę chyba z 10 osób. - Jest ekipa powitalna - myślę sobie.
Ale okazuje się, że to jacyś turyści, którzy o GSB nie mają pojęcia. Docieram do kropki w Wołosatem, ale nie ma nikogo. Jest totalna cisza. Takiej celebracji się nie spodziewałem. Mam chwilę tylko dla siebie i swoich emocji. Czas: 177 godzin i 59 minut. Dlaczego tak wyśrubowany? Wytłumaczenie jest banalnie proste – źle pododawałem czas na zegarku i wpadając na metę byłem święcie przekonany, że zrobiłem wynik niecałą minutę przed zaplanowanymi 179 godzinami! I znów (podobnie jak jesienią, gdy poprawiłem rekord o 6 minut) pomimo śniegu po kostki, leciałem chwilami poniżej 4 min/km.
Po kilku minutach docierają moi przyjaciele i znajomi. Całą ekipą jedziemy do Cisnej. Tam już czeka sauna i spa, totalny relaks po trudach całych ośmiu dni. Było ciężko, ale to chyba moja najpiękniejsza biegowo-górska przygoda.
Główny Szlak Beskidzki
- Ok. 500 km długości i 20 tys. metrów przewyższenia. To najdłuższy znakowany szlak turystyczny w Polsce.
- Łączy siedem pasm górskich – Beskid Śląski, Żywiecki i Makowski oraz Gorce, Beskid Sądecki, Niski i Bieszczady.
- Najszybszy zanotowany czas pokonania szlaku należy do Rafała Kota – letni 107 godz. 19 min. (28 września – 2 października 2020 r.) i zimowy – 177 godz. 59 min. (5 - 12 marca 2021 r.).
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!