Reklama

wyprawa zimowa przez Polskę

Z Łukaszem Superganem, autorem zimowego przejścia gór Polski, rozmawia Kuba Terakowski.

 

Co trwało dłużej: przygotowanie tej wyprawy, czy przejście?

Przygotowanie, bo zacząłem już we wrześniu. Sama wędrówka była dla mnie nawet nie planem B, lecz C.

 

C jak COVID?

Tak, bo gdyby nie epidemia byłbym teraz w Indiach. To był plan A. Wybuch epidemii spowodował, że postanowiłem pojechać bliżej, do Skandynawii. Planem B było przejście zimą długodystansowego szlaku, prowadzącego po północnych rubieżach Szwecji, Norwegii i Finlandii. Jednak po przebyciu COVID-19, obawiając się spadku formy, ponownie zmieniłem plany. Uznałem, że bezpieczniej będzie, jeżeli wytyczę trasę w granicach Polski, gdyż w razie problemów łatwiej się wycofam. Wróciłem więc myślami do 2016 roku, gdy przeszedłem Główny Szlak Beskidzki (GSB) i chciałem połączyć go z Głównym Szlakiem Sudeckim (GSS), lecz wtedy zabrakło mi czasu. Postanowiłem zatem zrealizować ten pomysł teraz - z tą różnicą, że chodziło o przejście zimą. Wydawało mi się, że dzięki moim wcześniejszym doświadczeniom dam radę. I dałem.

 

Nie czułeś pocovidowych dolegliwości?

Nie, lecz długo po infekcji męczył mnie dziwny kaszel. To właśnie ostatecznie zdecydowało o zmianie planów i rezygnacji z wyprawy do Skandynawii. Tam bowiem warunki byłyby znacznie trudniejsze, niż w Polsce.

 

Przejście przez Beskid Żywiecki, podejście w stronę Rycerzowej,
fot. Joanna Kapinos

 

Nie chciałem nosić ciężkiego plecaka

 

Jak zatem przebiegało przygotowanie tej wyprawy?

Większość trasy znałem już z wcześniejszych eskapad. Nowym pomysłem było połączenie w całość kilku szlaków długodystansowych, czyli przede wszystkim GSB i GSS, ale też czerwonego szlaku na Podhalu i Spiszu, niebieskiego szlaku granicznego w Beskidzie Niskim i Bieszczadach, kilku krótszych "łączników" oraz - last but not least - przejście z Sudetów w Karpaty. Z tej mozaiki wyszła linia, bynajmniej niezbyt prosta, o długości ponad 1000 km, których przebycie oszacowałem na 50-55 dni. Następnym elementem było przygotowanie kondycyjne. Wprawdzie na co dzień staram się być dość aktywny, lecz ostatni rok spędziłem za biurkiem, pisząc dwie książki. Uznałem więc, że przed taką wyprawą będzie potrzebny intensywniejszy trening. Do kompletu przygotowań zostały mi zatem jeszcze sprzęt i logistyka. Sprzęt w większości miałem, uzupełniłem go o trzy nowe elementy: tarp, śpiwór i buty oraz nieco drobiazgów.

 

Tarp, bo nie chciałeś nosić namiotu?

Zależało mi na maksymalnym zredukowaniu ciężaru plecaka. Śpiwór zimowy wprawdzie miałem, służył mi na Islandii, lecz był zbyt ciepły, duży i ciężki, jak na nasze warunki. Nowy zatem, o lepszych parametrach, wraz z tarpem, dostałem od Cumulusa. A buty w niemożliwym rozmiarze, zdobyła mi firma 8a.pl.

 

W niemożliwym?

Tak, bo moje zimowe buty mają rozmiar 50. Nowe trafiły do mnie w ostatniej chwili, więc - na przekór wszystkim podręcznikom - wyruszyłem na wyprawę w nierozchodzonych. Ale okazały się doskonałe.

 

Marsz w Masywie Śnieżnika,
fot. Magda Lassota

 

Wspomniałeś też o logistyce...

Aby przynajmniej częściowo uniezależnić się od zakupów po drodze, przygotowałem sześć depozytów z prowiantem i paliwem, które wysłałem w zawczasu umówione miejsca na trasie, oddalone od siebie o 7-10 dni marszu. Depozyty zapewniły mi 100 procent zaopatrzenia w kartusze z gazem i około połowy jedzenia.

 

Wyruszyłeś 4 stycznia, ze Świeradowa-Zdroju…

Aby 22 lutego stanąć na Przełęczy Bukowskiej. Wyprawa trwała zatem 49 dni. Pokonałem 1096 km w poziomie i ponad 30 tysięcy metrów podejść.

 

Posiłki na śniadanie, a potem podjadanie

 

Co ze sobą zabrałeś?

Zestaw biwakowy: śpiwór, tarp, zimowy materac. Zestaw do gotowania, w tym zintegrowaną maszynkę, odporną na wiatr. Kurtkę ocieplaną na najsilniejsze mrozy, jeden komplet ubrań, trzy zmiany bielizny, zapasowe rękawiczki i czapkę. Aparat fotograficzny, kamerę sportową, zapasowe baterie, powerbank, kompas, mapę, apteczkę i nieco drobiazgów. Łącznie ciężar mojego ekwipunku nie przekraczał 10 kg.

 

Skromnie, niczego Ci w nim zabrakło po drodze?

Nie. Ale też niczego nie wziąłem niepotrzebnie. Wypakowując plecak, zastanawiałem się, czy jest w nim coś, czego nie użyłem po drodze. I znalazłem tylko jeden drobiazg: cienką kominiarkę, ważącą kilkanaście gramów. Ani razu nie skorzystałem też z apteczki, lecz nie można powiedzieć, że była zbędna. Niczego też w ekwipunku po drodze nie uzupełniałem (nie licząc prowiantu i gazu), a tylko rakiet śnieżnych nie niosłem cały czas. Wchodząc bowiem w Beskidy uznałem, że są mi zbędne, więc wysłałem je do Krynicy. Przewidywałem, iż w Beskidzie Niskim oraz Bieszczadach będą ponownie konieczne. I tak rzeczywiście było.

 

W głębokim śniegu pod Babią Górą,
fot. Michał Grzywacz

 

Do tych 10 kg należy doliczyć jeszcze ciężar prowiantu i paliwa...

Tak, po uzupełnieniu zapasem z depozytu mógł ważyć 15 kg.

 

A co jadłeś?

Tym razem, nauczony błędami popełnionymi podczas zimowej wyprawy przez góry Słowacji, o prowiant zadbałem szczególnie. Tam jedzenia miałem wystarczającą ilość, ale było ono kiepskie. Najtańsza dieta z supermarketu okazała się niewystarczająca przy takim wysiłku. Teraz, mając dostęp do depozytów i dobrego jedzenia, opracowałem dietę idealnie. Popełniłem tylko jeden drobny błąd: przygotowałem takie same zestawy na każdy dzień drogi, co spowodowało, że na początku, w Sudetach, te porcje były dla mnie zbyt duże. Natomiast pod koniec trasy, w Bieszczadach i Beskidzie Niskim, przestały mi wystarczać. Czułem, że potrzebuję więcej, a miałem tyle, co zwykle.

 

Dużo schudłeś po drodze?

Niewiele, dwa, trzy kilogramy. Co świadczy o tym, że dieta była optymalna.

 

Czyli, co konkretnie?

Pierwszy raz miałem prowiant aż tak specyficzny. Na śniadania dostałem kompletne posiłki w proszku od firmy Runtime Performance. Rano zjadałem dwa, czyli 800 kalorii. Na początku zastanawiałem się, czy to mi wystarczy, ale okazało się, że w zupełności. Po około trzech godzinach marszu zaczynało się podjadanie... Przekąski od Wild Willy Beef Jerky, batony energetyczne od This-1 Polska, ale także zupełnie zwyczajne, kupowane po drodze. I tak, podjadając przez cały dzień, docierałem do kolacji, na którą składały się liofilizaty, wzbogacone moimi własnymi składnikami. W sumie spożywałem około 5 tys. kalorii dziennie.

 

A co piłeś? Nie miałeś termosu? Nie przygotowywałeś sobie rano gorącej herbaty na drogę?

Nie, miałem tylko bidon, który zresztą zazwyczaj był pusty. W ciągu dnia piłem mało, co mnie zaskoczyło. Rano jednak byłem w stanie nawodnić się tak, aby po drodze nie czuć pragnienia, aż do wieczora. Tylko na kilku szczególnie trudnych etapach, gdy czułem, że się odwadniam, robiłem przerwę i topiłem śnieg na herbatę. W rezultacie praktycznie nie dźwigałem niczego do picia.

 

Czego używałeś do nawigacji?

Głównie papierowych map i kompasu, bo są niezawodne. Jako zabezpieczenie miałem natomiast smarfton Hammer oraz zegarek Suunto z GPS, który w trudniejszych warunkach, we mgle albo śnieżycy prowadził mnie strzałką do celu.

 

Nosiłeś komplet map ze sobą?

Nie, w Sudety nie zabrałem mapy Bieszczadów... (śmiech). W depozytach miałem kolejne arkusze, specjalnie spakowałem trochę starsze, aby bez żalu wyrzucać je potem po drodze.
 

Na jedną noc zajrzałem do domu

 

Jak wyglądał przeciętny dzień Twojej wyprawy?

Na początku budziłem się o szóstej, potem - gdy okazało się, że potrzebuję więcej snu na regenerację - wstawałem o siódmej. Nieco ponad godzinę trwało przygotowanie i zjedzenie śniadania oraz spakowanie obozu. Szedłem od 10 do 14 godzin, z przerwami po drodze. Wyruszając dość dokładnie wiedziałem, gdzie chcę danego dnia dotrzeć i ten plan zazwyczaj udawało mi się zrealizować. Średnio pokonywałem 25-27 km. Po dotarciu do miejsca biwaku robiłem to samo co rano, lecz w odwrotnej kolejności. Topiłem dodatkową porcję śniegu na rano, spisywałem dzień i tyle.

 

Dzień spisywałeś w...

...w telefonie, jako relacje "wrzucane" na Facebooka. I to też nie codziennie, bo czasem nie miałem zasięgu, a czasem siły. Starałem się spać dziewięć godzin. Niezbędna podczas wypraw długodystansowych jest odpowiednia regeneracja i umiejętność rozłożenia wysiłku. Nie mogę jednego dnia zarżnąć się, przejść 50 km i paść trupem, bo przez wiele następnych też jeszcze zamierzam iść.

 

A szedłeś codziennie?

Nie, zrobiłem sobie po drodze dwie jednodniowe przerwy i jedną półdniową.

 

Skoro wędrowałeś średnio 12 godzin dziennie, to znaczy, że finiszowałeś po zmroku?

Tak, ale do tego jestem przyzwyczajony i nie jest to la mnie żaden kłopot. A zresztą ciemność, gdy leży śnieg, nigdy nie jest kompletna.

 

Zawsze nocowałeś pod tarpem?

Jeżeli tylko była możliwość, by nie rozbijać biwaku, to chętnie z niej korzystałem. Mniej więcej połowę nocy spędziłem więc w szałasach, deszczochronach, wiatach i wszelkich innych miejscach, które zapewniały osłonę choćby ciut lepszą niż tarp. Było w nich nieco wygodniej i łatwiej, bo nie musiałem rozpakowywać całego plecaka. Już na etapie planowania sprawdziłem, gdzie mogę liczyć na takie miejsca i wprowadziłem je na mapę w telefonie. W ten sposób z jednodniowym wyprzedzeniem, mogłem dość bezbłędnie wyznaczać je na mety etapów. Pod tarpem spędziłem jedną czwartą nocy, a jedną czwartą pod dachem - u znajomych, w schroniskach i u siebie.

 

U siebie?

Tak, pod Nowym Targiem, we własnym domu. Znajdował się na trasie, więc zatrzymałem się tam na jedną noc.

 

Nie było Ci trudniej wyjść z niego, niż z szałasu?

Nie, byłem nastawiony zadaniowo, więc własny dom potraktowałem jak każdy inny, wygodniejszy przystanek na trasie. Z tą różnicą, że mogłem tu zmodyfikować ekwipunek, na przykład zabrać cieplejszy śpiwór lub skusić się na namiot, lecz nie zmieniłem niczego.

 

Zachwyciły mnie śnieżne Karkonosze

 

Lubisz zimę?

Tak, ale to nie jest moja ulubiona pora roku.

 

Ta, szczególnie śnieżna, chyba nieźle dała Ci się we znaki?

Nie powiedziałbym, że ta zima była szczególnie śnieżna - to raczej poprzednie były szczególnie łagodne. Śnieg spadł w górach w momencie, gdy zaczynałem wędrować. Zachwyciły mnie białe Karkonosze, przysypane świeżym puchem, lecz - jak mówili znajomi pracownicy Karkonoskiego Parku Narodowego - w styczniu powinno go być o wiele więcej: dwa metry, zamiast 40 cm. Gdy skończyłem wędrówkę, przyszła odwilż. Ta zima była więc też dość krótka, trwała praktycznie tyle, ile moja wyprawa. Można więc powiedzieć, że wpasowałem się idealnie. Na szlaku śnieg owszem był, lecz nie utrudniał szczególnie wędrówki. Wymagał wysiłku, lecz nie ponad siły. Moim zdaniem ta zima była w górach normalna. Pamiętam mrozy i śniegi sprzed kilkunastu lat, gdy robiłem kurs przewodnicki. To dopiero było wyzwanie!

 

A z jakimi temperaturami przyszło Ci się zmierzyć tym razem?

-7, -10 stopni Celsjusza, wyjątkowo -15. Nic nadzwyczajnego.

 

Nigdy nie czułem się zagrożony

Co było dla Ciebie najtrudniejsze podczas tej wyprawy? Był taki moment, że czułeś się autentycznie zagrożony?

Nigdy nie przekroczyłem osobistej granicy nadmiernego ryzyka. Owszem, były momenty dużego zmęczenia, nawet zniechęcenia, ale nigdy nie czułem się zagrożony. Natomiast najtrudniejszy był śnieg oraz wysiłek. Szczególnie pod koniec, przez sześć dni w Beskidzie Niskim oraz w Bieszczadach, gdy spadło dużo świeżego puchu, a szlaki były kompletnie nieprzetarte. To oznaczało potężny wysiłek przy torowaniu, wolne tempo i zmęczenie psychiczne. Dodatkowo te najtrudniejsze odcinki przypadły na koniec wędrówki, gdy sił miałem mniej. Odcinek za Balnicą pokonywałem dziewięć godzin, podczas gdy latem szedłbym trzy. Zresztą nie tylko tam sporo odcinków było nieprzetartych. Na przykład na GSB spodziewałem się większego ruchu, a trafiałem na długie fragmenty zupełnie bez śladów.

 

Dużo ludzi spotykałeś po drodze?

Prawdziwy tłum - tylko raz - wokół Andrzejówki koło Wałbrzycha, wiadomo: miłe schronisko, weekend, ferie, ładna pogoda, łatwy dojazd, stok narciarski. Tam było kilkaset osób. Tydzień później, na Jagodnej, też było tłoczno. Potem dopiero w Beskidzie Żywieckim spotkałem na szlaku sporo ludzi. I jeszcze na koniec, w Bieszczadach. Finiszowałem w weekend, przy ciepłej, słonecznej pogodzie, więc w rejonie Okrąglika i Rabiej Skały widziałem 20-30 turystów.

 

A były takie dni, że nie spotkałeś nikogo?

Tak, w Beskidzie Niskim, od Ożennej do Barwinka i dalej, do Jasiela oraz od Łupkowa, przez Balnicę do Roztok.

 

Twoja wyprawa była wprawdzie samotna, lecz na niektórych etapach miałeś towarzystwo...

Owszem, dlatego ja nie nazywam tej wyprawy samotną. Czasem - zazwyczaj na jeden dzień - wpadali do mnie znajomi mieszkający w pobliżu, a czasem byłem z kimś umówiony zawczasu. Przez jeden dzień wędrował ze mną Mateusz Waligóra, na kilku etapach towarzyszyli mi też zaprzyjaźnieni fotografowie - Michał Grzywacz, Ola Wierzbowska i Magda Lassota. Dzięki nim mam dobre zdjęcia siebie samego... (śmiech).

 

Nie doświadczyłeś żadnych kontuzji na trasie?

Żadnych. Oczywiście, pod koniec czułem, że jestem słabszy i gdybym miał wędrować dłużej, to potrzebowałbym dodatkowych odpoczynków, lecz mój organizm i forma mnie nie zawiodły.

 

Buty Ci nie przemokły?

Ależ przemokły i to nie raz. Szedłem wówczas w wilgotnych, nie przeszkadzało mi to. Jedyne, o co musiałem dbać, to nie dopuścić do ich zamarznięcia, więc na noc wkładałem je do śpiwora. Gruntownie wysuszyć je mogłem raz na 7-10 dni, gdy nocowałem pod dachem.

 

Najwięcej nauczyły mnie własne błędy

 

Ile kosztowała Ciebie ta wyprawa?

To bardzo trudno policzyć, bo większość sprzętu miałem już wcześniej, a resztę dostałem od firm wspierających moją wędrówkę. Nawet dużą część prowiantu otrzymałem gratis. W sumie więc, na transport, kilka noclegów i wyżywienie wydałem około 1 tys. złotych.

 

Lista Twoich dobroczyńców na Facebooku jest bardzo długa... Osoba mniej rozpoznawalna niż Ty, bez wsparcia sponsorów, za taką samą wyprawę zapłaciłaby znacznie więcej...

Owszem, trudno jednak powiedzieć, ile. To jednak nie wsparcie - jakkolwiek cenne - zdecydowało o sukcesie wyprawy. Nie sprzęt, pieniądze, sprawność i siła, lecz doświadczenie, przewidywanie, planowanie, treningi, szczęście oraz... błędy, które popełniłem podczas poprzednich wędrówek. Najwięcej nauczyły mnie własne błędy. Porażki są wartościowsze od zwycięstw. Sukces sprawia przyjemność, lecz może uśpić czujność, natomiast niepowodzenia uczą. Mogę więc z ręką na sercu powiedzieć, że sukces tej wyprawy zawdzięczam minionym błędom... (śmiech).

 

Łukasz Supergan

Z wykształcenia specjalista ds. ochrony środowiska, mieszka na Podhalu. W 2004 r. jako pierwszy pokonał samotnie Łuk Karpat. Do dzisiaj przeszedł ponad 25 tys. km. Przetrawersował zimową Islandię, pokonał irański łańcuch gór Zagros, wędrował po Himalajach, Karakorum, Tien-Szanie i Pamirze. Przeszedł grań Pirenejów, przetrawersował Alpy. W tym roku - prawdopodobnie jako pierwszy - przeszedł zimą wzdłuż południowej granicy Polski - od Świeradowa-Zdroju do Przełęczy Bukowskiej.

 

Aplikacja magazynnaszczycie.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama
Reklama
Wróć do