To nie jest bajka o weekendowym spacerku po górach. Prędzej coś w stylu Tony`ego Halika wśród dzikich plemion i pierwszej krwi Johna Rambo. Ale może dzięki temu przekonacie się do zejścia z utartych tras, obcowania z leśną głuszą i do smaku beskidzkiego błota, które zrzuca ze stoków największych mocarzy.
Bestia, o której mowa, zwie się Maraton Górski Leśnik. I co do zasady, niewiele ma wspólnego z odpoczynkiem na szlaku. Ojciec Dyrektor (zasłużony przydomek organizatora i pomysłodawcy imprezy) proponuje uczestnikom bieganie, rajd i walkę na trasie (ciężko ocenić, które określenie pasuje tu lepiej) w czterech odsłonach – o każdej porze roku i w różnych beskidzkich pasmach. Tak oto wiosna wypada w Beskidzie Małym. Niepozornym, niedocenianym i traktowanym niepoważnie przez zwolenników gór wyższych.
Przyznaję, też się do nich zaliczałem. Dopóki nie przeczytałem, jak ekipa Leśnika zachwala swoje trasy: „są takie miejsca w Beskidzie Małym, o których wiemy tylko my i ze trzy sarny”. Później jeszcze dodali, że „po szlakach to będziecie sobie chodzić w niedzielę z rodziną” i już totalnie zakochałem się w tym projekcie. Bowiem kiepek – czyli górek, przewyższeń i chaszczowania jest tu więcej niż na alpejskich ścieżkach.

Ale żeby zbytnio nie dramatyzować, uczciwie dodam, że do wyboru są trzy dystanse: SpeedLEŚNIK (od 10 do 15 km), PółLEŚNIK (czyli od 20 do 30 km) oraz LEŚNIK wyznakowany na dystansie maratonu. I w myśl zasady „grubo albo wcale”, położyłem głowę pod 43-kilometrowy topór.
W czasach pandemicznych, bez dekoracji, kibiców i wspólnej fety na mecie, pozostaje mi oficjalny trening na trasie zawodów udostępnionej przez organizatorów. Tylko tyle i aż tyle, bo doznania w tej opcji są równie rzeczywiste.
Pojedynek zaczynam na skraju lasu, tuż za mostem nad Sołą w Porąbce. Gdzieś obok szklą się wody Jeziora Czanieckiego. Z drugiej strony piętrzy się zapora i spokojna tafla Jeziora Międzybrodzkiego. A ja właśnie wpadam w jakiś młodnik zmieszany z błotem, gdzie chętnie wymieniłbym moje kije na maczetę. Żeby przetrwać, szukam żółtych taśm rozwieszonych na gałęziach. Raz po raz wspomagam się trackiem wgranym do zegarka. I tak, zgadliście. Zaczynam podejście po najbardziej stromym fragmencie najbliższego stoku. Zaś za wniesieniem czeka jeszcze bardziej stroma dzida w dół. Z mieszkanką kamieni, błota i śniegu.
- Chcesz tędy zbiegać? Szybko i bez trzymanki? – dudni mi w głowie głos rozsądku. A może to cichy głos mojego agenta ubezpieczeniowego?

Z mapy wiem, że jestem gdzieś na zboczach Bujakowskiego Gronia (729 m n.p.m.). Niby blisko szlaku, ale wciąż na jednoosobowej, ledwo wydeptanej stokówce wijącej się do zabudowań wsi Kozy. Nota bene, największej pod względem liczby ludności w Polsce. Lecz gdy tylko dostrzegam pierwsze dachy, trasa znów zawraca do lasu. Wprost na krótki fragment niebieskiego szlaku. Jest tak płasko, że aż czuję szwindel. To musi być przygotowanie pod jakieś męczarnie. Cóż… niestety instynkt mnie nie zawodzi. Przy niejakim Wilczym Stawie dróżka się kończy. A żółte taśmy każą się wspinać z użyciem rąk, przez powalone drzewa i zaśnieżone zbocze.
Jak opisać te podejścia? Wyobraźcie sobie stok bez żadnych oznaczeń, którym za żadne skarby nie chcielibyście podchodzić. Po co więc to wszystko? Dzięki temu schodzimy z utartych tras. Biegamy po ścieżkach zwierząt i drwali. Podziwiamy góry od środka. Takimi, jakie są naprawdę i jak wyglądały dziesiątki lat temu, zanim przypudrowano je znakami, wygładzonymi drogami i udogodnieniami dla turystów. Brzmi pięknie. Dopóki nie zaczynam wypluwać płuc tuż przed wierzchołkiem.
- Już chyba na K2 ze dwa razy weszliśmy – słyszę zdyszanego faceta za plecami.
A przecież jesteśmy praktycznie przy schronisku na Chrobaczej (Hrobaczej) Łące, ledwo 800 m n.p.m. I polecam się przyzwyczajać. Kawałek szerszej ścieżki wiosny nie czyni. Zaraz zawijamy na stok ponad nieczynnym kamieniołomem w Kozach. Grunt to się tu nie poślizgnąć, bo można zaliczyć lot godny małej skoczni narciarskiej. A jak się już zbiegnie, to w nagrodę dostajemy coś dla oka i duszy, bowiem wspomniany kamieniołom to teren rekreacyjny z wyjątkową fauną i florą. Nada się również na prawdziwą lekcję geologii. I jest też staw na dokładkę. Powstał w skutek zalania wodą opadową starego wyrobiska. Jeśli więc ktoś lubi lokalny folklor, to podobno podczas Dni Kóz warto się zmierzyć z lokalsami w zawodach wędkarskich. Poza tym kolejne podejście jest tak długie i miażdżące łydki, że każdy zdąży spokojnie obmyśleć taktykę na taką rywalizację.
Fakty są takie, że trzeci raz od rana podchodzę w stronę Chrobaczej i nawet schroniska nie widziałem. Dobrze, że po błotnistym zbiegu trafiam na dłuższy fragment stokówki. Jest gdzie puścić nogę i wyrównać tętno, bo do tej pory brałem udział w jakimś rollercoasterze. A tak naprawdę od ponad dwóch godzin obiegam cały masyw, szyjąc na mapie jego kulminację, jakbym cerował skarpetę. Całe szczęście, że chociaż widoki szybko się zmieniają. W okolicach 20 km mogę sobie pooglądać z góry kawałek Bielska-Białej, potem uroczy napis od organizatorów „zakaz używania brzydkich słów” na następnej morderczej kiepce. I gdy już doczłapuję w rejon Czupla (654 m n.p.m.) przede mną ukazuje się majestatyczna kopuła Skrzycznego (1257 m n.p.m.).
To znak, że trafiam na południowe stoki. Od razu robi cieplej. Słońce przyjemnie rozgrzewa na podbiegu pod słynną Przełęcz Przegibek (663 m n.p.m.), gdzie na parkingu w sobotę nie da się nawet igły wcisnąć. Ale ważne, że błota jest mniej, śnieg wytopiony i wreszcie można szybciej pobiegać bez obaw o guza na czole. Szczególnie, że niebieskie znaki prowadzą mnie delikatnie pod Gaiki (816 m n.p.m.), skąd szybkim trawersem znów gubię wysokość do Przełęczy Przegib (636 m n.p.m.). Doprawdy coraz trudniej mi się połapać w tych zawijasach, gdy zaczynam kolejne podejście w stronę Chrobaczej Łąki. Generalnie przestałem już je liczyć.
Wylewając siódme poty, melduje się na Przełęczy u Panienki (739 m n.p.m.). Powiedzmy, że prawie… bo po chwili taśmy ponownie kierują mnie na łeb na szyję, hen w dolinę. Z siodła zapamiętałem niewiele. Tyle, że jej nazwa pochodzi od kapliczki Najświętszej Maryi Panny („Panienki”), ufundowanej przez nadleśniczego Juliusza Beinlicha w 1884 roku. Co ciekawe, w zamian za cudowne ocalenie życia przed wilkami. I chyba nade mną też czuwa siła wyższa, gdy wreszcie po 34 km dostrzegam schronisko na Chrobaczej. Na polanie sielanka – rodziny, dzieci, kocyki. A na horyzoncie bajeczna panorama Babiej Góry z Tatrami na ostatnim planie. Aż korci człowieka, żeby tu usiąść, położyć się i leżeć aż do zachodu słońca. Ale jak się powiedziało A, to trzeba doturlać do końca te 10 km.
Ostatni etap to istne miłosierdzie Ojca Dyrektora. Lecę przeważnie po szlaku, szeroko, bez żadnych korzeni i kamieni wielkości telewizora. Aż na Zaporę Porąbka, której niebawem stuknie setka. Została bowiem zbudowana jeszcze według projektu prof. Gabriela Narutowicza, pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej i oddana do użytku w 1936 roku. Warto zatem zawiesić oko nad jej majestatem i złapać drugi oddech przed finalnym dobiciem mięśni.

Nareszcie! To już ostatni podbieg. Przez las, pola, strumyki, gnojówkę… ufajdany niczym szeregowiec po powrocie z poligonu docieram do parku nad potokiem Wielka Puszcza. Śmiało mogę powiedzieć, że po 43 km czuję się wybitnym znawcą grupy Chrobaczej Łąki. Znam ją lepiej niż niejedna sarna. Wam też polecam pokochać dogłębnie ten górski las. Zwłaszcza, że na stronie www.maratongorski.pl znajdziecie podpowiedzi kolejnych biegowych wyzwań. Bo jak to mówią na mecie. „Kto nie był na Leśniku, ten mało w górach widział”.

- Ten popularny szczyt znajduje się w głównym grzbiecie Grupy Magurki Wilkowickiej, między Przełęczą Przegibek a Bujakowskim Groniem.
- Jego nazwa pochodzi od polany Chrobacza Łąka, a ta z kolei od popularnego w okolicy nazwiska Chrobak. Wymiennie używa się też nazwy Hrobacza Łąka.
- Rozpościera się stąd rozległa panorama obejmująca Beskid Mały (m.in. na Żar ze sztucznym zbiornikiem elektrowni szczytowo-pompowej) i Beskid Śląski (Skrzyczne, Klimczok). A przy dobrej przejrzystości również Babią Górę i Tatry.
- Na wierzchołku znajduje się m.in. oświetlony nocą stalowy krzyż oraz schronisko turystyczne. Było o nim głośno, gdy w styczniu 2017 r. wybuchł pożar. Zniszczeniu uległ strop i pomieszczenia noclegowe na poddaszu. W wyniku zalania wodą podczas gaszenia ucierpiały odnowione pomieszczenia kuchenne i zaplecze gospodarcze. Przyczyną pożaru był prawdopodobnie rozszczelniony komin.
Do Porąbki dojedziemy przez Bielsko-Białą (podróżując z zachodu) lub Andrychów i Kęty (od strony Krakowa). W Kobiernicach obok Kęt zjeżdżamy z drogi nr 52 zgodnie ze znakami. Busy z Bielska-Białej kursują tu średnio co 30 min. Alternatywą jest przejazd z Krakowa do Kęt i przesiadka. Szczegóły tras i rozkład jazdy dostępne są m.in. na www.komunikacjabeskidzka.pl.
Schronisko na Hrobaczej Łące
tel. 604 628 643
zielony, czerwony: Porąbka – Bujakowski Groń – Chrobacza Łąka – 3 h ↑ 2 h ↓
czerwony: Chrobacza Łąka – Bielsko-Biała Straconka – 2 h ↓ 2 h 40 min. ↑
Tekst ukazał się w wydaniu nr 04/2021
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie