Reklama

Życiowe wyzwania Marka Kamińskiego. Trzeci biegun - droga do Santiago de Compostela.

Z podróżnikiem Markiem Kamińskim rozmawia Kuba Terakowski.

 

Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 1(28)/2023.

 

 

Książka Marka Kamińskiego pomogła wielu ludziom

 

 

 

Właśnie pojawiło się w księgarniach nowe wydanie Pana książki "Moje bieguny"...

Tak, wzbogacone o trzeci biegun.

 

Trzeci? Czyli?

Santiago de Compostela. Tak, jak mamy na kuli ziemskiej bieguny geograficzne, tak dla mnie biegunem duchowym była droga do Santiago. Pokonałem ją pieszo kilka lat temu, od grobu Immanuela Kanta, czyli symbolu rozumu, do grobu Świętego Jakuba - symbolu wiary.

 

 

Z Królewca do Santiago? Trzy tysiące kilometrów?

Dokładnie tak. Ta droga od rozumu do wiary była dla mnie bardzo osobistym biegunem. Myślę, że wielu ludzi wspinających się, wędrujących po górach, czy przemierzających inne drogi, też zdobywa swoje własne bieguny. Zdobywanie zawsze ma jakiś wymiar duchowy. Ten trzeci biegun w mojej książce miał uzmysłowić, że do wnętrza człowieka może prowadzić wiele różnych dróg. W górach, na biegunach, nad morzem, czy gdziekolwiek jesteśmy, szukamy siebie, innych ludzi, zaspokojenia ambicji, ciekawości, sławy, bycia pierwszym. Dlatego pomyślałem, że wzbogacenie książki o ten wymiar duchowy jest jak najbardziej zasadne.

 

Zatem każdy może mieć swój Everest i swój biegun, niekoniecznie na końcu świata.

Ta książka już po pierwszym wydaniu zmieniła życie wielu ludzi. Wiem, bo mówili mi o tym, pisali. I nie mam tu na myśli tylko kilku osób, które w ślad za mną pojechały na Antarktydę czy Spitsbergen, lecz tych, którym ta książka pomogła stać się sobą, robić to, w co wierzą i lubią, rzucić pracę w korporacji, zostać przewodnikiem, założyć firmę, fundację. Dla mnie, jako dla autora było to bardzo ciekawe i cenne. Prawdę mówiąc nie pisałem tej książki z myślą o czytelnikach, czy w ogóle w jakimś konkretnym celu. Pisałem ją dla siebie, bo to zbiór dzienników, kronik moich wypraw. Przyjaciele zaproponowali mi jednak, by ją wydać. Myślałem jednak, że będzie to książka podróżnicza, polarna, przez myśl mi nawet nie przeszło, że zyska wymiar psychologiczny. Może stała się taka przez to, że zawsze interesował mnie człowiek. Dlatego znacznie więcej w niej wewnętrznych rozterek, pokonywania trudności, niż krajobrazów. Może właśnie dzięki temu pomogła wielu ludziom, będącym w trudnych sytuacjach, np. w depresji, czy chorobie dwubiegunowej.

 

Przez obserwację Pana zmagań?

Tak, bo obserwacja człowieka, który znalazł się w tak trudnych warunkach jak ja i dał sobie radę, jest inspiracją, by samemu też podjąć wyzwanie, zmierzyć się z nim i wygrać. Chociaż wiem, że ta analogia jest niepełna, bo ja na własne życzenie wyruszyłem ku przeciwnościom.

 

Reinhold Messner zawrócił na biegunie północnym

 

Wspomniał Pan o pierwszeństwie i sławie. Pan zdobył ją, gdy jako pierwszy Polak stanął na dwóch biegunach w tym samym roku.

Nie dla sławy je zdobywałem, lecz dla siebie. Ale faktycznie to nie był przypadek, że w tym samym roku stanąłem na biegunie północnym i południowym.

 

Doświadczył Pan tam choroby wysokościowej?

Często zapominamy, że to nie Azja ze swoimi ośmiotysięcznikami, lecz właśnie Antarktyda jest najwyższym kontynentem na kuli ziemskiej. I rzeczywiście, przez dwa miesiące przebywałem tam na wysokości około 3000 m n. p. m., lecz to trochę zbyt mało, by poczuć dolegliwości. Poza tym zdobywałem wysokość sukcesywnie, a wcześniej byłem już wyżej, więc mój organizm miał okazję się przyzwyczaić.

 

A gdzie był Pan najwyżej?

Na Huayna Potosí (6088 m n.p.m.), Kilimandżaro (5895 m n.p.m.), Mount Vinson (4892 m n.p.m.), Mont Blanc (4810 m n.p.m.). Moje drogi często przecinały się z drogami znanych wspinaczy - Reinholda Messnera, Erharda Loretana, Jeana Troillet i innych. W tym samym czasie, gdy zdobywaliśmy z Wojtkiem Moskalem biegun północny, próbował go zdobyć także Reinhold Messner. Po kilku dniach omal nie stracił życia i zawrócił, a ściślej został ewakuowany. Potem jeszcze kilka razy starał się dotrzeć na biegun północny, lecz nigdy mu się nie udało.

 

 

W 1996 roku mogłem być uczestnikiem tragicznej wyprawy na Everest

 

Był Pan pierwszym Polakiem na Mount Vinson?

Nie, jako pierwsza zdobyła go Mariola Popińska w 1995 roku. Ja byłem tam trzy lata później. W obozie Patriot Hills spotkałem Roba Halla, który zaproponował mi zdobycie jeszcze innego, trzeciego bieguna - Mount Everestu. Jednak wir, który pochłonął mnie podczas zdobywania dwóch biegunów geograficznych, spowodował, że umknął mi czas przygotowań do wyprawy na Dach Świata. A potem, gdy dowiedziałem się o tej tragedii uświadomiłem sobie, że mogłem być uczestnikiem ich wyprawy... [10 i 11 maja 1996 r. doszło tragedii, gdy na Evereście rozpętała się burza i zginęło aż osiem osób, w tym sam Rob Hall, znany norweski himalaista i przewodnik], Ten świat górski zawsze przenikał się z moim. Zresztą zaczynałem swoją karierę w Trójmiejskim Klubie Wysokogórskim, w Białej Baszcie na gdańskim Starym Przedmieściu. Na pierwszą wyprawę zabrali mnie Michał Kochańczyk i Jacek Jezierski.

 

Czy na Mount Vinson szedł Pan od samej krawędzi kontynentu?

Nie miałem na to czasu. I tak byłem jedynym uczestnikiem tej wyprawy, który przyszedł z bazy Patriot Hills do obozu u podnóża Mount Vinson, reszta tam przyleciała. Szedłem tydzień, trafiłem na ogromne pola szczelin. Teren był bardzo trudny, o mało nie zginąłem. O ile wiem, byłem w ogóle pierwszym człowiekiem, który pokonał ten dystans na piechotę. W obozie, czekając na polską ekipę, spędziłem tydzień z dwoma legendami wspinaczkowymi - Conradem Ankerem i Davem Hahnem. Udzielili mi kilku lekcji wspinania, posługiwania się rakami, czekanem, asekuracji, bo wcześniej niewiele o tym wiedziałem.

 

 

Na Antarktydzie samotność nigdy nie była trudna

 

Wspomniał Pan o niebezpieczeństwie, trudnościach... Co było dla Pana na Antarktydzie najtrudniejsze?

Wysiłek. Potworny wysiłek fizyczny. Ciągnąłem 150 kg przez 1400 km przy huraganowych wiatrach, przez niekończące się zastrugi, a śnieg jest tam "tępy" jak piasek. Codziennie zjadałem 7000 kalorii, lecz mimo to schudłem kilkanaście kilogramów. Wysiłek, mróz, wiatr, szczeliny, ciągłe poczucie zagrożenia - nieustannie przez 57 dni.

 

A samotność?

Samotność nigdy nie była dla mnie trudna. Rozmawiałem o tym poczuciu zagrożenia z Leszkiem Cichym, który zwrócił uwagę na pewną różnicę pomiędzy wyprawą wysokogórską a polarną. Otóż w górach, to poczucie zagrożenia jest skumulowane w czasie, trwa kilka dni. Na Antarktydzie może trwać nieprzerwanie przez dwa miesiące. Ale ja to w sumie lubię, więc nie mogę się skarżyć.

 

W sumie lubię… Co zatem było na Antarktydzie najprzyjemniejsze?

Droga, czas, możliwość spojrzenia na siebie z innej perspektywy. Na co dzień trudno oderwać się od bieżących spraw, które pochłaniają nas tak, że nie mamy czasu, by dobrze poznać siebie. To było dla mnie na tej wyprawie szczególnie cenne. Ani przedtem, ani potem, nigdy tego nie doświadczyłem, bo też nigdy nie miałem tyle czasu dla siebie. A krajobraz Antarktydy sprzyja takim wewnętrznym wyprawom. To chyba Shackleton napisał tam: „Zeszliśmy na samo dno duszy człowieka, zobaczyliśmy Boga w jego chwale”. Myślę, że ten surowy pejzaż, surowa natura, nieskazitelne piękno i brak bodźców zewnętrznych powodują, że człowiek funkcjonuje inaczej. Wyprawy na dwa bieguny dały mi moc na całe życie, naładowały czystą energią, wciąż popychają mnie do działania. Startując na biegun północny na wyspie Ward Hunt, spotkałem mieszkającego tam Hindusa z Madrasu. Zapytałem go, skąd się wziął w tym najdalej na północ położonym mieście. Odpowiedział, że Jezus go tu wysłał. Wtedy dla mnie trzydziestolatka, było to dziwne. Jezus? Z Madrasu tutaj? Po co? Nie rozumiałem jeszcze tego duchowego wymiaru pobytu na takich przestrzeniach.

 

Spotkanie z Erhardem Loretanem

 

A teraz?

Coraz częściej przypomina mi się ten Hindus. Żałuję, że nigdy więcej go nie spotkałem. I już nie dziwię się Jezusowi, że go tam wysłał. Duchowy wymiar pobytu na tej pustyni - bo Antarktyda w gruncie rzeczy jest pustynią - był dla mnie najważniejszy. Dał mi perspektywę, której przedtem nie miałem, zmienił moje życie. Gdy szedłem na biegun, to myślałem, że idę tam, aby... zdobyć biegun. A okazało się, że zaszedłem o wiele dalej - w głąb siebie. W pustce łatwiej jest odnaleźć siebie.

 

Wspomniał Pan o spotkaniu z Erhardem Loretanem...

Zaplanowałem z Wojtkiem Ostrowskim maksymalnie szybki trawers Grenlandii, z wybrzeża wschodniego na zachodnie. Na starcie, zupełnie niespodziewanie spotkaliśmy Erharda Loretana i Jeana Troillet. Okazało się, że mają identyczne plany... Wyruszyliśmy razem, przez parę dni nie wiało, więc wciąż szliśmy razem. Potem, gdy zaczęło dmuchać, Erhard z Jeanem szybko odjechali od nas na swoich "spadochronach". Nasze nie pozwalały poruszać się z taką prędkością. Trawers zajął nam 13 dni, nie mieliśmy kontaktu z Erhardem, więc byliśmy przekonani, że dotarł do mety przed nami. A okazało się, że po kilku dniach zrezygnowali i zawrócili. I w ten sposób wygraliśmy ten niezaplanowany wyścig.

 

A dlaczego Erhard i Jean zawrócili?

Nie mam pojęcia. Nie można być dobrym we wszystkim. Dlatego właśnie nie próbowałem wspinać się za wszelką cenę.

 

Ale był Pan na najwyższym szczycie Grenlandii - Gunnbjørns Fjeld (3694 m n.p.m.).

Tę wyprawę zorganizował Leszek Cichy, zaprosił mnie z uwagi na moje doświadczenie polarne. Podczas pierwszego ataku szczytowego, po 12 godzinach forsownego marszu w kopnym śniegu zawróciliśmy 200 metrów przed wierzchołkiem. Czułem, że jeżeli pójdziemy dalej, to możemy nie wrócić. Ostatkiem sił wróciliśmy do bazy. To była lekcja pokory. Kilka dni później zdobyliśmy Gunnbjørns Fjeld przy pięknej pogodzie, chociaż nie bez ogromnego wysiłku, bo torowaliśmy drogę w świeżym puchu. Na szczyt weszliśmy wieczorem. Meliśmy niezwykłe szczęście, bo akurat wtedy nad wierzchołkiem przelatywał samolot, który przyfrunął po członków angielskiej ekspedycji. Pilot, który od 20 lat latał w rejon Gór Atkinsa, po raz pierwszy zobaczył ludzi na Gunnbjørns Fjeld i oczywiście zrobił nam zdjęcia. Mało tego! Fotografie te dotarły do Polski, zanim nam udało się zejść do bazy, bo pilot wysłał je osobie odpowiadającej za public relations naszej wyprawy.

 

No Trace Tatra. Chcę pomóc młodym ludziom

 

Bywa Pan także w Polskich górach?

Tak, uwielbiam Tatry. Przeszedłem je nie tylko wzdłuż i wszerz, ale także dookoła.

 

Wyprawa No Trace Tatra?

Tak, w osiem dni przeszedłem 200 kilometrów z Zakopanego przez Orawice, Zuberec, Liptowski Mikulasz, Smokowce, Zdziar i Łysą Polanę z powrotem do Zakopanego. Dlaczego? Bo często jedynym śladem, który pozostawiamy po sobie na Ziemi są śmieci. A ja chciałem przejść wokół Tatr, pozostawiając po sobie jedynie ślad w świadomości ludzi. Pokazać, że przez podróże można pozytywnie wpływać na otoczenie, szanując środowisko i dając coś od siebie.

 

Ma Pan swoje ulubione schronisko?

Lubię Pięć Stawów, Morskie Oko. Na Morskim Oku trenowałem z Wojtkiem Moskalem przed wyprawą na biegun północny. Ale ostatnio byłem na Turbaczu, prowadząc pierwszą edycję Marszu Mocy.

 

Marszu Mocy?

Zależy nam - jako Fundacji - na budowaniu odporności psychicznej młodego pokolenia. Stwierdziliśmy, że wymagający wysiłku długotrwały marsz, podczas którego można się wspierać, rozmawiać, wymieniać doświadczenia, dobrze służy kondycji psychicznej. Dlatego uznałem, że chcę podzielić się z młodymi ludźmi wiedzą i umiejętnościami radzenia sobie w trudnych sytuacjach, które zdobyłem podczas wypraw. Radzenia sobie nie tylko w wymiarze przygodowym, ale przede wszystkim na co dzień. Mam bowiem wrażenie, że młodzi są teraz w dramatycznej sytuacji. Wzrasta liczba samobójstw, depresji, a przyszłość jest niepewna - wojny, kryzysy, epidemie, zmiany klimatu... Dlatego postanowiłem ich wesprzeć i stąd pomysł na Marsze Mocy, służące wskazywaniu rozwiązań i budowaniu odporności psychicznej - w czasie rozmów po drodze i przy ognisku na mecie. Przed nami jeszcze trzy edycje Marszu Mocy - Pomorska, Dolnośląska i Mazowiecka. A na co dzień Fundacja prowadzi warsztaty dla młodzieży w szkołach, domach kultury, świetlicach czy klubach sportowych. Stworzyliśmy też aplikację służącą pracy nad najlepszą wersją samego siebie.

 

Jak się nazywa?

LifePlan App. Ma formę gry, której celem jest poznanie samego siebie, wzmocnienie swoich możliwości i zbudowanie odporności psychicznej. To moja skondensowana wiedza o zdobywaniu biegunów życiowych. Żyjemy w nieprzewidywalnym świecie, umiejętność adaptacji może okazać się kluczowa, by przetrwać. Natomiast dla podróżników planuję poprowadzić kurs "Na krańce Ziemi".

 

Nie narzeka Pan na brak zajęć... Ale czy nie brakuje Panu dalekich wypraw, właśnie tych na krańce ziemi?

Nie, ponieważ ja swoje bieguny zdobywam na co dzień, tu i teraz. Nie dzielę świata na tamten - wyprawowy i ten - powszedni. Staram się żyć pełnią życia dzień po dniu. To nie jest tak, że tutaj jest mi jakoś gorzej, a tylko tam jestem sobą. Szczęście znajduję nie tylko w przestrzeni wokół mnie, lecz także tej wewnętrznej, a sensem życia jest dla mnie przekazywanie doświadczeń. Żyjemy na kruchym lodzie, w każdej chwili kra może pęknąć. Trzeba dzielić się wiedzą, która może pomóc innym.

 

Marek Kamiński

Ma 58 lat. Filozof i fizyk z wykształcenia. Jako pierwszy na świecie zdobył oba bieguny bez pomocy z zewnątrz. Założył Fundację Marka Kamińskiego (www.kaminskifoundation.life) oraz MK Academy, oferującą kompleksowy program rozwojowy Power4Resilience.

 

Aplikacja magazynnaszczycie.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Aktualizacja: 04/11/2024 12:29
Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    Ali - niezalogowany 2024-06-14 11:26:27

    Poprawcie literówki, błagam... Santagio... No i ciekawe, że P. Kamiński miał być na wyprawie w 1006r....

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Kajetan Domagała 2024-11-04 12:30:14

    Dziękujemy za zgłoszenie

    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo magazynnaszczycie.pl




Reklama
Wróć do