Jest tylko jeden taki szczyt na świecie. Nieważne, czy podziwiasz go w biegu, paralotni, czy na siodełku rowerowym. Za każdym razem jego widok zwala z nóg. I żaden obraz, ani zdjęcie nie jest w stanie oddać magii Matterhornu widzianego z bliska. Alpy / Matterhorn Ultraks
Biegacze, alpiniści i kilku zaspanych bikerów na elektrykach. O godzinie 5.55 na dworcu w Täsch nie ma nikogo poza nimi. Odziani w „texy”, przykuse poliestry, uzbrojeni w czekany i buty nastrzyknięte piankami, czekają na pierwszy pociąg do Zermatt. Później tłoczą się w czyściutkich, panoramicznych wagonach, bo w tym (podobno) najsłynniejszym górskim kurorcie na świecie, obowiązuje zakaz ruchu samochodowego. A jakoś trzeba się dostać na (znów - podobno) najpiękniejsze alpejskie szlaki.
Niestety, Zermatt (ok. 1620 m n.p.m.) to jawny przejaw dziejowej niesprawiedliwości. Jedno miasteczko, a kolejek górskich mają (prawdopodobnie) więcej niż pewien duży kraj nad Wisłą. W tym najwyżej położoną kolej linową w Europie (Matterhorn Glacier Paradise, 3883 m n.p.m.) z obłędnym widokiem na najpopularniejszą (bez wątpienia) górę świata - Matterhorn (4478 m n.p.m.). A to nie koniec atrakcji, bowiem stąd wyruszają karawany na podbój Dufourspitze (4634 m n.p.m.), najwyższego w Szwajcarii i drugiego co do wysokości (na pewno) samodzielnego szczytu w Alpach po Mont Blanc. Cóż poradzić? Nawet jak człowiek nie chce, to i tak raz w życiu powinien do Zermatt przyjechać. Szczególnie, gdy tak jak ja, od kilku ładnych lat snuje wizję o biegu wokół Matterhornu.

Spełnienie moich marzeń nazywa się Matterhorn Ultraks. Trzydniowy festiwal biegów górskich z zabezpieczoną trasą, jedzeniem po drodze i obietnicą idealnej (tak sądzę) pogody. Dystans SKY liczy sobie ponad 49 km. I spina swym zasięgiem najsłynniejsze szlaki w rejonie. Dlatego wychodząc z zatłoczonego porannego pociągu, cieszę się jak dziecko w Disneylandzie. Jest parę minut po szóstej, a ja płynę z rzeką zawodników na plac Obere Matten. Tu po raz pierwszy widzę Mata (takie ma tutaj przezwisko, całkiem ładne jak na zacną górę i obiekt westchnień) na własne oczy. Chyba nie tylko ja, bo wszyscy wokoło wyciągają komórki i robią selfie jak na safari z lwami. Na wszelki wypadek, gdyby zaraz miał utonąć w chmurze. Z tej memicznej fascynacji wyrywa nas dopiero konferansjer. Mówi coś o szybkości, technice i wyzwaniu dla prawdziwych mistrzów. Zupełnie jakbym miał mało obaw na minutę przed startem.
Jeszcze chwila, ostatni głęboki wdech. Przymykając oczy, niemal czuję dudnienie blisko ośmiuset serc. I ruszamy! Rundą honorową przez główne ulice, fetowani oklaskami. Wśród pensjonatów i typowych szwajcarskich domków. Szosa wznosi się delikatnie, asfalt niepostrzeżenie zmienia się w ubity dukt. A Mat raz po raz wyziera zza drzew. Czego chcieć więcej? Zwłaszcza, gdy łagodne serpentyny windują nas do stacji Sunnegga (2288 m n.p.m.) – prawdziwego raju dla rodzin z dziećmi.
Mają tu plac zabaw, stację obserwacji świstaków, a dla chętnych kąpiel w krystalicznie czystych wodach jeziora Leisee. Wszystko to osiągalne kolejką sunącą w skalnym tunelu, w niecałe pięć minut od Zermatt.
Dla mnie to ledwie ósmy kilometr przygody i pierwsza szansa na uzupełnienie kalorii w punkcie żywieniowym. Przyznam szczerze, lepiej być nie może. Do mety został niecały maraton, niebo wciąż jest bezchmurne, a nogi same podkręcają tempo na zbiegu do osady Za Gessen, gdzie czas się zatrzymał.
Czyżby to było muzeum pod gołym niebem? A może scenografia jakiejś bajki? Drewniane chaty z piętrową przybudówką ciągną się wzdłuż wąskiej drogi. Na jej końcu horyzont zamyka On - Matterhorn w pełnej krasie. Gdyby w podparyskim Sèvres obok wzorca kilograma miał stanąć ideał góry, z pewnością byłby to Mat. Nawet dziecko w przedszkolu rysując górski szczyt, niemal dokładnie odwzorowuje jego kształt. A ja po raz pierwszy w trakcie biegu, raz po raz łapię się na krótkich przerwach. Tylko po to, by choć na chwilę spokojnie wpatrzeć się w ściany tego kolosa.

Gubiąc wysokość docieramy do potoku Findelbach, gdzie każdy zaciąga hamulec i wyciąga kije. Przed nami największe podejście na trasie. Gęstym lasem, obok schroniska Ze Seewjinu (z przemiłą Polką za barem), wprost na niekończące się zakosy. Sześć kilometrów i ponad 1100 metrów do góry. Typowy ubijacz mięśni i oprawca kolan. Przez pierwsze pół godziny nie ma co zadzierać głowy. Końca i tak nie widać. Dopiero po przełamaniu grzbietu, na około 2900 m n.p.m. krajobraz zmienia się o 180 stopni. Żadnych roślin, tylko żwir, ciemne skały i chwila wytchnienia na wypłaszczeniu przy małym zbiorniku z wodą.
Na tej wysokości płuca już nie pracują tak radośnie. Mięśnie też powoli pytają o sens tego, co robię. Sam nawet zaczynam pytać współbiegaczy o sens istnienia w ogóle, gdy widzę metę tej wspinaczki na skalistym wierzchołku Gornergratu (3135 m n.p.m.). Lecz zaręczam, jeszcze nigdy w górach nie dostałem aż takiej nagrody za wysiłek podejścia. Osiągając grań, stajemy twarzą w twarz z pierwszym garniturem Monte Rosy, najpotężniejszego masywu górskiego w Alpach. Pod stopami rozlewają się dwa majestatyczne lodowce: Gornergletscher i Findelgletscher. Zaś wyżej, gdzie nie sięgnąć wzrokiem, tam rosną do nieba czterotysięczniki. Szybko licząc, jest ich prawie 30. A wspomniany Dufourspitze niczym szef wszystkich szefów, rozpycha się najokazalej. Nic dziwnego, że szwajcarzy zbudowali na Gornergracie m.in. obserwatorium astronomiczne i hotel, do którego można dotrzeć choćby wózkiem z pomocą kolejki zębatej z samego centrum w Zermatt.
Przyznaje się - spędziłem tu ponad 10 minut. Na fotki, filmy, uzupełnienie zapasów i racjonalne wytłumaczenie sobie, że natura mogła namalować taki pejzaż. Dobrze, że jakimś cudem się zmusiłem i wybiegłem z tego raju, bo dwa kilometry niżej trafiam na brzeg Riffelsee. Niby jedno z wielu alpejskich jezior. Ale każdy szanujący się influencer powinien zrobić tu selfie z Matem odbijającym się w tafli wody. I przy okazji przetestować mięśnie czworogłowe w udach. Następne trzy kilometry to wypisz, wymaluj zbieg jak z Czerwonych Wierchów do Doliny Kościeliskiej. Prosto na pyszną zupę w Riffelalp. Jeśli rzecz jasna wyhamuję w tej uroczej wiosce rozlanej ponad linią drzew - na magicznej wysokości 2222 m n.p.m.

[paywall]
Półmaraton już za mną. Za to pod nogami zaczyna się najbardziej techniczna część trasy. Dreptamy po korzeniach, sypkich kamieniach, tracąc wysokość, gdy ścieżka co dwa, trzy metry skręca między skałami. Aż po koryto rzeki Gornera, niosącej ze sobą chłód roztopionych lodowców. Nagle, jak grom z jasnego nieba wyrasta zza skały stalowy most (Hängebrückenweg Furi) wiszący 90 metrów nad dnem doliny. Polecam serdecznie, tylko jeśli ktoś nie ma lęku wysokości. Tym bardziej, że za nim, w przysiółku Furi, czeka kolejna dawka emocji. Z imprezą i kibicami, jakich nie powstydziłyby się najgłośniejsze stadiony świata.
Klepią nas po plecach, wywołują z imienia, a co ambitniejsi, uraczają własnymi smakołykami. I dobrze wiedzą, jaka jest ich rola. Mając 26 km w nogach, najbardziej potrzebuję wystrzału adrenaliny i dodatkowej motywacji. Właśnie zaczynamy wycieńczającą wspinaczkę do schroniska nad jeziorem Schwarzsee (2552 m n.p.m.). A to oznacza genialny widok na słynną grań Hörnligrat na Matterhornie, schronisko Hörnli oraz kaplicę poświęconą Maria zum Schnee (Matce Boskiej Śnieżnej). Do dziś wspinacze zdobywający szczyt odwiedzają ją, aby podziękować za udane wejście. Nam musi wystarczyć chwila zadumy, bo bliżej naszego bohatera Mata, już dziś nie będziemy. Pora napierać w dół, w pobliże zapory łukowej w dolinie Zmutt, zatrzymującej wodę z lodowca o tej samej nazwie.

Na tym etapie biegowej podróży warto się zatracić zmysłami w tym, co przyroda maluje wokoło. Peleton rozerwał się na tyle, że w zasięgu wzroku nie mam żywej duszy. Nad głowę napływają białe chmury rozszarpane ostrymi skałami Mata. Tuż obok szumi wodospad Zmuttbachfall tryskający orzeźwiającym strumieniem. Jakby chciał dać jakąś nadzieję, natchnąć mnie przed ostatecznym wbiciem wzroku w ziemię. Bo inaczej nie da się pokonać ścieżki na ścianach Unter Gabelhornu (3392 m n.p.m.).
Wąska stokówka wije się wśród traw wysysając ze mnie resztki sił. Jak to w Alpach, 3 km i następne 600 metrów pod górę. Krok za krokiem, powoli, pilnując tętna, by coś jeszcze zostawić na finisz i nie zakwasić mięśni zawczasu.
Dopiero na szerokiej łące, około 2800 m n.p.m., wywieszam biała flagę. Macham ręką na czas, na wynik i siadam na kilka chwil z zamkniętymi oczami. Gdy oddech wraca do normy, wypijam całą butelkę izotoniku wniesionego tu w plecaku na czarną godzinę. I symbolicznie żegnam się z Matterhornem. Jak na dłoni widzę niemal całą swoją trasę. W tym ostatnie 12 km wijące się pod Wisshornem (2936 m n.p.m.).
Żeby to przetrwać i nie uschnąć z pragnienia, mam jeszcze pit stop w cichej, górskiej oazie przy Berggasthaus Trift (2337 m n.p.m.). Z gorzką czekoladą, wygazowaną colą i suchą bułką z dżemem, czyli spełnieniem marzeń górskich biegaczy mających w nogach maraton. Od tej pory jadę już na autopilocie. Szutrowa stokówka najpierw wnosi się przez kilometr, by nagle rzucić mnie w wir zbiegu wśród barier lawinowych. Pod nogami znów plączą się trawy zmiksowane z kamieniami. Ale tym razem widać już zabudowania Zermatt. Zagryzając zęby staram się nie myśleć o tym, jak bardzo bolą mnie uda, stopy, kolana i mięśnie, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Przy takim nachyleniu gubię wysokość jak rzucony z wolna głaz. Ale uczucie ponownego wbiegnięcia do miasta, przy wiwatujących ulicach i gromkich brawach jest warte tych wszystkich wyrzeczeń.
Zegarek zatrzymuje się na 50 km. Pod pstrokatą metą z wielkim elektronicznym zegarem. Matt za plecami wyłania się na chwilę zza swoich cumulusowych kłębów, jakby chciał do nas wszystkich mrugnąć okiem. W końcu odkrył dziś przed nami wszystkie swoje karty. Pokazał to, co ma wokół siebie najpiękniejsze. I nawet ułaskawił pogodę, gdy państwo biegacze zjechali się z całego świata. Założę się, że tak samo łagodny będzie za rok, na kolejnej edycji Matterhorn Ultraks.

Coroczny festiwal biegów górskich odbywający się w Szwajcarii, w drugiej połowie sierpnia w regionie Zermatt.
Flagowy dystans SKY liczy ponad 49 km i 3600 metrów przewyższenia. Jego trasa biegnie po najsłynniejszych i najbardziej widokowych szlakach wokół Matterhornu. Limit czasowy na ukończenie biegu wynosi 12,5 godziny.
Matterhorn Glacier Paradise, czyli najwyższa stacja kolejki linowej w Europie. Otoczona przez 38 czterotysięczników i 14 lodowców, oferuje widoki na najwyższe szczyty we Włoszech, Francji i Szwajcarii oraz zwiedzanie pałacu lodowcowego. Stąd w towarzystwie przewodników górskich można zdobyć m.in. swój pierwszy czterotysięcznik - Breithorn (4164 m n.p.m.) lub szusować na nartach przez cały rok na pobliskim lodowcu Theodul.
5 Lakes Walk czyli „spacer pięciu jezior” to alpejski klasyk. 10-kilometrowa trasa prowadzi obok jezior Stellisee, Grindjisee, Leisee (z fenomenalnym odbiciem Matterhornu w ich tafli) oraz Grünsee, w którym można popływać.

Przejazd samochodem do Zermatt to ok. 15 godz. jazdy z Polski, konieczność pozostawienia samochodu na terminalu parkingowym w Täsch (w Zermatt obowiązuje zakaz wjazdu samochodów) i przesiadka do pociągu wahadłowego (odjazdy co 20 minut). Najbliżej położone lotniska znajdują się w Zurychu i Genewie, skąd podróż pociągiem zajmuje od 3,5 do 4 godzin.
Pobyt w samym Zermatt to koszt od 700 do 3000 zł za noc dla dwóch osób. W Täsch dominują ceny od 600 do 1000 zł.
Alternatywą są campingi np. www.campingtaesch.ch. Przykładowa stawka za dwie osoby w namiocie z samochodem za noc to 40 CHF (ok. 185 zł). Do dyspozycji są także domki mieszczące do 6 osób w cenie 120 CHF za noc (ok. 550 zł). Myśląc o wyżywieniu warto pamiętać, że w Szwajcarii próżno szukać sklepów czynnych do 22. W restauracjach ceny dań głównych, ew. pizzy wahają się od 20-30 CHF (90-140 zł).
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie