Powoli kończą mi się górskie wtopy, o których chcę i mogę pisać. O kilku z nich wiedzą tylko świadkowie, a oni pary z gęby nie puszczą. Przynajmniej do czasu, jak zamknę oczy na zawsze. A do tego jeszcze daleko…
Tekst Piotr Pustelnik
To było pewnej zimy roku chyba 2001. W lutym. W tym miesiącu każdy (albo prawie każdy) pracownik naukowy ma trochę wolnego. Nazywa się to przerwa semestralna i trwa około 10 dni. Wymyśliłem sobie, że pojadę, tak na szybko, do Szwajcarii, w rejon Monte Rosa. Cel prosty - Dufourspitze o wysokości 4634 m n.p.m., drugi co do wysokości szczyt w Europie, tej do Bugu.
Przeczytaj nowe e-wydanie Magazynu Na Szczycie
Czasu było mało, bo obowiązki akademickie wzywały, a że wielokrotnie naginałem zajęcia ze studentami do swoich projektów górskich, to bardzo chciałem zdążyć i nie narazić się dziekanowi do spraw studenckich. I tak okazywał mi nieskończenie wiele cierpliwości. Namówiłem więc mojego wieloletniego partnera Józia. Spakowaliśmy się i pojechaliśmy. Po drodze zabraliśmy jeszcze Małgośkę Bilczewską [uczestniczka wielu wypraw himalajskich, m.in. z Wandą Rutkiewicz – red.], która mieszkała we Francji, żeby ją chociaż kawałek podrzucić w kierunku domu.
W Visp pożyczyliśmy rakiety śnieżne i ruszyliśmy, jak to u Sarmatów, niespiesznie. W Zermatt byliśmy dobrze po południu. Czekał nas najpierw wjazd kolejką Gornergrat Bahn do stacji Rotenboden, a potem trawersem przez lodowiec do schroniska Monte Rosa Hutte (ok. 2800 m n.p.m.). Wysiedliśmy na stacji, kiedy słońce miało się ku zachodowi. Na stacji pierwszy raz ogarnęły nas wątpliwości, czy aby robimy dobrze. Nie trzeba było być Sherlockiem Holmesem, by wyobrazić sobie, że do schroniska za dnia nie dojdziemy. Ale moja presja czasu zwyciężyła. Liczyłem po cichu, ile jeszcze mam dni do pierwszych zajęć.

Kiedy pojawiliśmy się na morenie lodowca, było już ciemno. W lutym to norma. Jeszcze mogliśmy wrócić do stacji i zjechać ostatnią kolejką. Ale to koszty. Nocleg w Zermatt do tanich nie należy. I dzień w plecy. Było zimno ale bezwietrznie. No to co?
Józek zaintonował tatrzańską przyśpiewkę, która brzmiała jakoś tak: „Donieśli Włosi, że się zanosi.. na mały biwaczek”. Nie byliśmy miłośnikami biwaków, ale… No właśnie, presja czasu.
Wykopaliśmy jamę i zaczęliśmy gotować herbatę. Teraz po latach nie jesteśmy zgodni co do intencji. Chyba nam się nie chciało wracać godzinę do stacji kolejki, a może podświadomie czuliśmy, że biwak nie będzie przykry. Tak czy inaczej, maszynka pracowała, herbata się sączyła, tylko godziny wlekły się niemiłosiernie. Jedyną dobrą rzeczą na biwakach jest to, że wychodzi się z niego z pierwszymi promieniami słońca. Tak też się stało.
Skostniali i sztywni, jak przysłowiowy pal Azji, ruszyliśmy związani liną przez lodowiec Monte Rosa. Chmur na niebie nie było, więc powoli brodząc w głębokim śniegu przesuwaliśmy się w kierunku schronisk,a licząc, że winterraum będzie otwarty i nie spustoszony przez śnieg. Wczesnym popołudniem po długiej wędrówce i godzinie kopania otworzyliśmy go. Wnętrze było wolne od śniegu. Można było się rozpakować i spakować na następny dzień.
Plan mieliśmy prosty. Wyjść wcześnie rano, stanąć na Dufourspitze i zejść za dnia do schronu, a następnej doby przez lodowiec do parkingu pod Zermatt - do samochodu i na zajęcia. Zaraz, zaraz…
A jak się coś stanie, to co? Plan opóźnień nie przewidywał, więc pytanie zawisło w próżni. Mój mózg nie zarejestrował planu B. Ba, nawet nie miał takiego zamiaru. Trochę wyglądało to jak typowo polskie: „A ch…, jakoś to będzie”.
No i ch…, rano wyszliśmy. Padał śnieg, wiał wiatr, było mgliście. Słowem, typowa alpejska pogoda. Nie taka, jak ta podpucha z dnia poprzedniego. Józek miał minę, jakby chciał powiedzieć: „Jak mus, to z przyjemnością”. Ja darłem, ile fabryka dała, lina pozostała w plecaku. Spieszyłem się. Włączyłem trzeci bieg i powoli acz systematycznie oddalałem się od Józia, którego tempo zdawało się mówić: „Weź się chłopie uspokój”.
Wyszedłem ze stromego w płaskie, odwróciłem się i Józka nie zobaczyłem. Czy to przez mgłę, czy przez stromiznę, fakt, że na chwilę straciłem go z oczu. Za to zobaczyłem dużą szczelinę i jak piorun przeszła mi przez mózg myśl, że może byłoby lepiej, gdybyśmy byli związani liną.
Zacząłem szczelinę obchodzić i kiedy już uznałem, że jestem na zarośniętej jej części, most śnieżny pode mną się załamał i poleciałem. Leciałem rozwalając następne mostki, aż plecak zaklinował się w ciągle zwężającej się szczelinie.
Sekundę potem spadły na mnie masy śniegu pochodzące z przełamanych mostków. Tkwiłem na dole zszokowany i spanikowany.
Nerwowo odgarnąłem śnieg z twarzy. Serce waliło mi jak młotem, miałem mdłości ze strachu, mózg wyłączył się na dobre. Po paru minutach reset zaczął działać i znowu zacząłem myśleć. Miałem szczęście. Po pierwsze, nóg nie złamałem, po drugie mogę się ruszać w szczelinie, po trzecie ściany szczeliny nie były przewieszone …. Niestety straciłem plecak, który zaklinował się w szczelinie tak mocno, że mogłem tylko na nim stanąć. A w środku były ciepłe rzeczy, i termos.
W pierwszym odruchu pomyślałem, że nie jest źle, bo Józek już nadciąga, ma linę, więc szybko mnie wyciągnie i będzie po sprawie. Nikomu nic nie powiemy, będzie git. Ale minuty leciały, zamieniały się w kwadranse, a liny z góry jak nie było, tak nie było. Po godzinie dotarło do mnie, że Józek nie wie, gdzie jestem. Pewnie myśli, że dalej idę przed nim. Koszmarny scenariusz, bo oznaczał tylko to, że jestem sam. Jak z tym, co mam, sobie nie poradzę, to zamarznę i już.
Zrobiłem inwentaryzację tego, co miałem przy uprzęży. Dwie śruby, parę pętli, czekan. Musi wystarczyć. Walczyłem już o życie, więc na grymaszenie nie było czasu.
Śruba w lód, pętla, noga w pętlę, czekan w lód, zaprzeć się w wąskiej szczelinie, wkręcić następną śrubę wyżej, znowu pętla, czekan. Wykręcić niższą śrubę, wkręcić wyżej i tak dalej. Metr po metrze, śruba po śrubie.
Im byłem wyżej, tym było szerzej. Zapierać się już nie mogłem ale system działał. Minuta po minucie, godzina po godzinie. Otwór, przez który wpadłem, był coraz bliżej. Tylko, że im wyżej byłem, tym bardziej się wychładzałem. Dygotałem, targały mną dreszcze. Jeszcze jedna śruba, jeszcze jedna pętla i moja głowa wychynęła na powierzchnię śniegu. I stał się cud. Taki prawdziwy rodem z religii i wierzeń.
Nade mną stał Józek. Przerażony jak ja, tyle że cieplejszy. Wyciągnął mnie z ostatniej pętli, przytulił. Rozmawialiśmy, ale już nie pamiętam o czym. Szliśmy w dół, siadając często na śniegu. Słabłem, miałem kłopoty z mówieniem i świadomość, że odchodzę. Bałem się bardzo - tak bardzo, że obsesyjnie pytałem Józka czy umrę. Niżej na lodowcu Józek wezwał pomoc. Wiedział, że to był ostatni moment. Za pół godziny straciłbym przytomność i zasnął na wieki.
Resztę wiem z jego przekazów. Że helikopter przyleciał po zmroku. Że piloci mieli noktowizory. Że znaleźli dwa punkty na lodowcu w nocy dzięki temu, że Józek był ciepły i emitował troszkę podczernieni i to wystarczyło. Że zabrali mnie do Zermatt, a potem do Visp.
Że Józek koniec końców wylądował u jednego z pilotów w domu. Że wypili butelkę wina, żeby odpędzić złe duchy. Że w szpitalu wybudzili mnie po dobrych kilkunastu godzinach. Że było bardzo blisko. Że miałem temperaturę ciała równą 28 stopni Celsjusza. I że po wybudzeniu oświadczyłem osłupiałej lekarce, że muszę wrócić do szczeliny po plecak. Podobno chciała wezwać psychiatrę. Wyszedłem ze szpitala z niewielkimi odmrożeniami, głównie twarzy i palców. Nic wielkiego na to, co mogło się stać. Jadąc do domu nie myślałem za dużo. Cieszyłem się życiem. Na refleksje, myślałem, przyjdzie czas. I przyszedł.
Po tamtej przygodzie przeżyłem wiele pięknych chwil w górach, a wspomnienia z tej feralnej nocy na lodowcu Monte Rosa wypierałem na każdy możliwy sposób.
Wiem jedno - uchybiłem podstawowej zasadzie poruszania się po lodowcu i on mnie ukarał. Lina na lodowcu to obowiązek, a nie opcja. Utwierdziłem się też w przekonaniu, że pośpiech jest koszmarnie złym doradcą.

I na koniec podziękowałem wszystkim moim nauczycielom wspinania, partnerom od Tatr, Alp i innych gór, że nauczyli mnie tak dobrze, że nawet w tak złej sytuacji dałem sobie radę. Choć wolałbym sprawdzać umiejętności w zdecydowanie mniej strasznych warunkach.
PS. Latem tamtego roku wróciłem z Józkiem na Monte Rosa i była to przyjemna turystyczna wycieczka. Nie spieszyliśmy się, przeszliśmy lodowiec związani liną jak należy. Tylko ja cały czas popatrywałem na lodowiec, szukając oczami tej szczeliny. Nie znalazłem jej. Na szczęście.
Tekst ukazał się w wydaniu nr 08/2025.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie