Reklama

Góry Michała Kochańczyka - 70. urodziny i 50 lat działalności górskiej

Z Michałem Kochańczykiem, alpinistą i taternikiem, na 70. urodziny rozmawia Paulina Grzesiok.

 

Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 03/2020.

 

Michała poznaję na finale Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w schronisku górskim Samotnia w Karkonoszach. Żwawo biega z aparatem fotograficznym i uwiecznia atmosferę, ludzi i zdarzenia. Zaklina ulotną chwilę w długowieczne kadry. Słowa wyrzuca z siebie jak karabin maszynowy. Nieraz mam wrażenie, że jego narząd artykulacyjny nie nadąża za jeszcze większym potokiem myśli, dygresji i skojarzeń. Mówi dużo, szybko, ale ma zdecydowanie o czym mówić. Wspinał się w najwyższych górach świata, maszerował przez pustynie, przedzierał się przez las tropikalny. Tratwą przepłynął Bałtyk. Włada 17 językami. W tym roku obchodzi dwie okrągłe rocznice: 70. urodziny i 50-lecie działalności górskiej.

 

Rozmawiamy kilka miesięcy po spotkaniu w Samotni. Niestety, przez pandemię tylko telefonicznie. Ale kiedyś to sobie odbijemy.

 

Wreszcie mam czas dla siebie

 

Co Michał Kochańczyk, tak aktywna osoba robi w dobie pandemii?

Ten czas w pewnym sensie jest dla mnie błogosławiony. Przez mój dom przewija się zawsze sporo gości, drzwi rzadko kiedy się zamykają. Biorę udział w licznych spotkaniach, prezentacjach. A w tej chwili mam czas na uporządkowanie wszystkiego, co przez szereg lat zgromadziłem w domu po różnych wyprawach. W tej chwili skanuję przezrocza, negatywy, oglądam je i cyfryzuję. Patrząc na te zdjęcia - bądź co bądź kawał historii - jestem pełen podziwu, ilu to ludzi poznałem i spotkałem na swojej drodze. Dziś skanowałem akurat zdjęcia z Jurkiem Kukuczką. Na ten wyjątkowy czas, który nie wiadomo jak długo potrwa, postawiłem sobie proste zadanie. Uporządkować wszystko, odpisać na nieodpowiedziane do tej pory maile i zrobić wszystkie te sprawy w domu, na które nigdy do tej pory czasu nie było.

 

To może w końcu po tych porządkach doczekamy się Twojej książki?

(śmiech) Właśnie za chwilę jestem umówiony na rozmowę online z grafikiem z wydawnictwa. Książka jest już napisana. Dokumentuje ona dwie wyprawy, w których uczestniczyłem w 1985 roku. Pierwsza to Czo Oju (8201 m n.p.m.), w której nieśliśmy pomoc poszkodowanym Markowi Roslanowi oraz Karolowi Sopickiemu, a druga to Nanga Parbat (8125 m n.p.m.), gdy pomagaliśmy zespołowi Jurka Kukuczki przy zejściu ze szczytu. Napisanego materiału, sumując razem liczne artykuły oraz własne zapiski, mam jeszcze na ponad dwie książki! Moją misją jest zachowanie wszystkich tych wspomnień, zapisków i zdjęć dla potomności. Słowo pisane ma bowiem potencjał. Papier jest doskonałym nośnikiem w odróżnieniu od internetu. Dziś są w nim treści, jutro może ich już nie być.

 

Podają w internecie, że znasz 12 języków. To imponująca liczba!

W tej chwili może już 17. Oczywiście gdybyśmy teraz przeszli płynnie na język suahili, pewnie byłoby mi ciężko. Ale to kwestia rzucenia się w wir, pewnego osłuchania i wtedy w mózgu uruchamiają się jakieś do tej pory uśpione szare komórki, które odpowiedzialne są za znajomość tego konkretnego języka.

 

Klimat polarnej przygody

 

Twoim rodzinnym miastem jest Gdańsk. I w związku z tym mam do Ciebie szereg pytań. Dlaczego to góry, a nie morze są Ci bliższe?

Zdecydowanie to góry są moją największą pasją, choć zaczynałem jako żeglarz. I choć woda jest ogromnym wyzwaniem to tę pasję odłożyłem na wiele lat na półkę.

 

Ale masz na swoim koncie niebywałe wyczyny żeglarskie: przepłynięcie na tratwie Morza Bałtyckiego oraz pokonanie jako pierwsza polska załoga Przejścia Północno-Wschodniego…

…które jest szlakiem żeglugowym w rosyjskiej Arktyce i wiedzie wzdłuż północnych brzegów Eurazji, przez akweny Arktyki Rosyjskiej, morza: Barentsa, Karskie, Łaptiewów, Północno-Wschodnie, Czukockie aż po Cieśninę Beringa. To piękna przygoda między polami i ogromnymi górami lodowymi. Ale dla tej scenerii było warto – lodowce, kolonie morsów, liczne foki, niedźwiedzie…

 

Wróćmy więc w góry…

W góry zawsze jeździłem z energią. Nieraz trzeba było stać w zatłoczonym pociągu całą drogę w Tatry, albo podróżować w toalecie, bo innych miejsc zwyczajnie już nie było. Nic nie nagliło, zatem można było w górach siedzieć cały sezon, czy to letni czy zimowy.

 

Michał Kochańczyk - tuż przed wierzchołkiem Fitz Roya w Patagonii, 24 grudnia 1984. Zdjęcie Piotr Lutyński

 

Najważniejszy był Fitz Roy i nowa droga

 

Jak właściwie zaczęła się Twoja górska przygoda?

Już jako dziecko wyjeżdżałem z rodzicami w góry. Najpierw z mamą w Sudety, a następnie rodzinnie już w Tatry. I kiedy zszedłem wszystkie szlaki po polskiej stronie, dostrzegłem taterników. Ludzi chodzących poza szlakami. Zapisałem się zatem do klubu i otrzymałem legitymację. Odbyłem kolejno szereg kursów – m.in. wspinaczki zimowej oraz taternicki. Następnie rozpoczęły się wyprawy: Hindukusz, Pamir. A później to już był samograj. Wracało się z jednej i pakowało od razu na kolejną wyprawę. W tzw. międzyczasie pracowałem na wysokościach za bardzo lukratywne wynagrodzenie. Nadal uważam, że samemu jest dużo trudniej zorganizować wyprawę. W klubach ludzie wzajemnie się mobilizują i organizują. A samemu, poza środowiskiem ciężko jest coś zdziałać. Zawsze powtarzam, że lepiej jechać z ciekawymi ludźmi na Kaszuby niż z przypadkowymi na Everest.

 

Co uznajesz za swój największy górski wyczyn?

Pod kątem sportowym jest to niewątpliwie udział w poprowadzeniu nowej drogi północnym zacięciem na uznawanym za jeden z najtrudniejszych szczytów świata – Fitz Roy (3359 m n.p.m.) w Patagonii. Szczyt zdobyliśmy w Wigilię 1984 roku. I zrobił to mało znany zespół z Polski, który niespodziewanie rozwiązał duży problem na 1500-metrowej, pionowej ścianie. Do tego przejścia szykowało się wielu dobrych alpinistów na Zachodzie.

 

Natomiast pod kątem logistycznym za swój największy wyczyn górski uważam wyprawę z 1981 roku w Himalaje Garhwalu w Indiach. Wylądowaliśmy w Bombaju akurat w porze monsunowej. Byłem wówczas kierownikiem wyprawy i najlepiej z grupy znałem angielski. Na dodatek byliśmy pierwszą polską wyprawą w te rejony, więc przez wszystko przechodziliśmy jako pionierzy - bez żadnego doświadczenia, rad czy zaleceń. Wyprawa zakończyła się sukcesem. Weszliśmy na szczyty, a dwa z nich mam na swoim koncie. Były to pierwsze polskie wejścia na Bhaghirathi II (6512 m n.p.m.) i Srikajlas (6930 m).

 

Lubię szkolić młode pokolenia

 

W tym roku obchodzisz dwie okrągłe rocznice: 70. urodziny oraz 50-lecie działalności wspinaczkowej. Czy ten czas jesteś w stanie podzielić na wyraźne dekady?

Swoją pierwszą drogę w Tatrach zrobiłem faktycznie 50 lat temu. Była to Grań Kościelców. Łatwa, dwójkowa droga wymagająca użycia sprzętu taternickiego, z piękną ekspozycją. I tak pierwsza dekada minęła mi pod znakiem Tatr. Wspinałem się w nich zarówno latem jak i zimą. Spędzałem tam długie miesiące. Z kolei w latach 80. rozpoczęły się dalsze wyprawy i trwały w najlepsze. W domu byłem gościem. Wracałem, przepakowywałem się i ruszałem dalej. W latach 90. wyprawy zaczęły ustępować miejsca szkoleniu. Śmieję się, że właściwie to jakbym drugi raz poszedł na studia. Moi kursanci byli botanikami, matematykami, inżynierami, polonistami. Nieraz uczyłem się od nich więcej niż oni byli w stanie nauczyć się ode mnie.

 

Nadal szkolisz?

Tym razem obsługę sprzętu i techniki poruszania się na lodowcu dla naukowców wybierających się na Polską Stację Antarktyczną im. Henryka Arctowskiego. Co roku specjaliści z różnych dziedzin przechodzą u mnie szkolenie przed wyjazdem na Wyspę Króla Jerzego, u wybrzeża Zatoki Admiralicji. Natomiast kursantom z Klubu Wysokogórskiego Trójmiasto przekazuję wiedzę z zakresu topografii Tatr oraz historii taternictwa. Mam w domu nawet przewodnik z autografem guru tatrzańskiej topografii Władka Cywińskiego, który napisał mi taką oto dedykację: “Michałowi – znawcy świata od Antarktydy po Tatry, topograficznemu konkurentowi Włodek”.

 

Z Klubem Wysokogórskim Trójmiasto jesteś mocno związany?

Od samego początku. Już po dwóch latach zostałem członkiem zarządu i byłem nim przez kolejnych osiem. Następnie przez 18 lat pełniłem funkcję prezesa. To jakby moje ukochane dziecko. Czuję, że na swój sposób jestem tam potrzebny.

 

Wykoleiłem tramwaj - była kara

 

Jako dziecko wręcz pożerałeś książki. Do dziś zresztą pełnią w Twoim życiu ważną rolę. Które pozycje ukształtowały Twoje spojrzenie na góry?

Najbardziej chyba lektura Jana Długosza i “Komin Pokutników”. Klasyka tatrzańska. Ponadto z wypiekami na twarzy czytałem “Polaków na Szczytach Świata” pod redakcją Justyna Wojsznisa, “Białą Górę” Adama Skoczylasa czy „Śniegi pokutujące” Andrzeja Wilczkowskiego - oczywiście dostępne są ich reprinty. Te książki nauczyły mnie, czym jest świat gór. Potem dołączyła do nich kultowa pozycja „Miejsce przy stole” też Andrzeja Wilczkowskiego. Ale obecnie na rynku bardzo dużo jest dobrych książek górskich, na przykład wciągające biografie Piotra Pustelnika, Jerzego Kukuczki, Wandy Rutkiewicz, Haliny Kruger-Syrokomskiej. Bardzo dobrze klimat wypraw oddaje również niedawno wydana książka “Lekarze w górach” autorstwa Jerzego Fuska i Jerzego Porębskiego.

 

Patagonia, widok poprzez Lago Tore na szczyt Cerro Tore, który był celem wyprawy w 1986 r. Zdjęcie Michał Kochańczyk

 

Słyszałam, że jako mały chłopiec wykoleiłeś tramwaj. A jako czterolatek obrażony na opiekunkę wyszedłeś z domu i wzdłuż nomen omen tej samej linii tramwajowej wybrałeś się z Gdańska do Sopotu. To prawda?

Wszystko prawda, aczkolwiek byłem grzecznym dzieckiem. To wykolejenie tramwaju nastąpiło wskutek dziecięcej bezmyślności i zabawy. Na tory znajdujące się koło rodzinnego domu wraz z innymi dziećmi kładliśmy kamyczki. A następnie czekaliśmy, aż przejeżdżający tramwaj rozgniecie je w drobny pył. Postanowiłem przyspieszyć ten proces i ułożyłem pokaźny stosik. Maszynista go nie zauważył, a wagon wypadł z torów. W tej samej chwili kompani zabawy zaczęli krzyczeć: „To on, to on!”, wskazując na mnie. Była kara. Do zabawy kamyczkami nie wróciłem.

 

Jesteś podróżnikiem z krwi i kości. Kiedy po wyprawie górskiej inni wracali pośpiesznie do domu, Ty zostawałeś jeszcze by powłóczyć się po kraju.

Wynikało to głównie z faktu, że byłem wolnym człowiekiem. Oczywiście uwielbiałem wracać do domu, który zawsze był i jest dla mnie taką bezpieczną przystanią. Jednak skoro już byłem daleko i nie miałem żadnych zobowiązań, to zostawałem na miejscu, by jeszcze przez jakiś czas się powłóczyć. Poznać kulturę, ludzi, sposób życia, zwiedzić ciekawe miejsca. Człowiek inaczej odbiera tę przestrzeń i czas. Nasyca się jeszcze efektowniej klimatem, atmosferą i miejscem, w którym aktualnie się znajduje.

 

Które góry, a zszedłeś ich wiele, uważasz za najpiękniejsze?

Ciężko to jednoznacznie określić. Na przykład Północne Sanktuarium Annapurny jest zachwycające, ale jeśli dochodzi do tego cała otoczka, czyli ból głowy spowodowany wysokością, pluskwy, czy niestrawności żołądkowe, ciężko rozpływać się nad tym pięknem. Za najpiękniejsze zakątki uznaję góry Ruwenzori w środkowej Afryce na granicy Demokratycznej Republiki Konga i Ugandy oraz ukochane Andy, a uściślając Cordillera Patagónica, czyli samo południe Ameryki Południowej. W Polsce natomiast bliski memu sercu jest Beskid Niski. Być może za wspomnienia, za małą liczbę ludzi na szlakach, dzikość? A może za cerkwie?

 

W 1989 roku miałeś jechać na wyprawę na Everest. Tą felerną wyprawę, w której 27 maja 1989 roku lawina zabrała sześciu Polaków na przełęczy Lho La. Uratował się tylko Andrzej Marciniak, który nota bene wskoczył na Twoje miejsce.

Organizacyjnie ta wyprawa kosztowała mnie sporo zaangażowania i wysiłku. Wiedziałem jak postępować na miejscu, bo znałem realia tak w Indiach jak i w Nepalu. Na mnie były wystawione dokumenty na odprawę na wwóz sprzętu do Nepalu. Niestety w przeddzień wyprawy trafiłem pod nóż - woreczek żółciowy. Oczywiście zadawałem sobie pytanie, co by było gdyby? Nie czułem jednak, że wywinąłem się śmierci spod kosy. Raczej potraktowałem to jako zbieg okoliczności.

 

Warto zostawić po sobie ślad

 

Jakie jest Top 5 Michała Kochańczyka? Które miejsca na tej planecie warto zobaczyć i co w życiu warto przeżyć?

Z całą pewnością warto to życie przeżyć ciekawie, ale nie mam na to recepty. Warto jednak dać się ponieść, na przykład zrobić film, napisać książkę, wydać albumy ze swoimi zdjęciami. Warto mieć swoją drogę (nasz rozmówca ma w Tatrach swoją drogę zimową w Kotle Kościelcowym, to Droga Kochańczyka II - red.), zostawić po sobie ślad. Co natomiast do miejsc i przygód to uważam, że warto przemierzyć Tybet, oddając się tamtejszej kulturze. Zobaczyć Patagonię - krainę surowej natury i strzelistych szczytów. Przejechać przez Saharę, od piaszczystych wydm po kamienną hamadę bazaltowych neków w górach Hoggar czy Tibesti w Czadzie... Pójść na lodowiec Baltoro i posłuchać dźwięku, jakie wydaje lód. A jeśli ktoś lubi estetykę i dzicz, to koniecznie polecam niezwykle urokliwe skaliste pasmo górskie Tassili n’Ajjer w południowo-wschodniej Algierii. Także wielką przygodą będzie spływ jedną z rzek z plateau Putarana na półwyspie Tajmyr na północy Syberii - w tamtejszej surowej scenerii będzie to prawdziwe niedźwiedzie mięso.

 

Michał Kochańczyk

70 l., polski taternik i alpinista, a także polarnik i żeglarz, a także publicysta oraz fotograf. Uczestnik wypraw m.in. w Hindukusz, Pamir i Andy. Wieloletni prezes Klubu Wysokogórskiego Trójmiasto.

 

W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "50 lat wspinaczki".

 

Aplikacja magazynnaszczycie.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo magazynnaszczycie.pl




Reklama
Wróć do