Schronisko Samotnia w Karkonoszach to było zawsze miejsce tętniące życiem. Pojechałem tam po długim weekendzie majowym. Choć świeciło piękne słońce, to miałem wrażenie, że nawet Mały Staw płakał z żalu.
Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 4(38)/2024.
Karkonosze to były moje pierwsze świadome góry, w które zabrał mnie mój starszy brat. Owszem, wcześniej pojechałem z rodzicami na wczasy w Tatry, ale przecież nie ma sensu porównywać spaceru Doliną Kościeliską czy wjazdu kolejką na Kasprowy Wierch z prawdziwą, górską wyrypą. To wędrówka z plecakiem ze Szklarskiej Poręby do Karpacza – od schroniska do schroniska – była najważniejszym wydarzeniem mojego dziecięcego życia. To na widok Samotni i Kotła Małego Stawu otworzyłem buzię z wrażenia – i to dosłownie.
Od tego czasu byłem tam kilkadziesiąt razy. Czasem przerażał mnie tłum turystów, który plażę nad Bałtykiem pomylił z pięknymi górami. Wkurzali mnie pijani Janusze, co nie byli w stanie podejść wyżej, a krzyczeli, że idą Śnieżkę zdobywać. Irytowały mnie też dzieciaki mające ochotę na kąpiel w stawie, kiedy tłumaczenia rodziców, że nie wolno, za żadne skarby ich nie przekonywały. Traciłem cierpliwość w kolejce do bufetu, gdy nawet w zwykły dzień pół godziny nie starczało, by złożyć zamówienie.
Wystarczyło jednak, że zjawiłem się tam późnym popołudniem, by znaleźć się w innym świecie. Wtedy jest tu cicho i spokojnie. Kto się spieszył na dyskotekę w „Gołębiu”, już dawno opuścił to miejsce. Można wtedy usiąść na ławce i zachwycać się górami. Klimatyczne schronisko z sympatyczną obsługą i cenami w granicach rozsądku – oj, tanio nie było, ale żeby drogo… - zachęcało do wejścia.
Nie zrażał mnie nawet fakt, że nigdy nie udało mi się tu zarezerwować noclegu. Zawsze w telefonie słyszałem: „Wszystko zajęte”. Gdy w czasach studenckich marzyłem o podłodze w Samotni, za każdym razem odsyłano mnie do sąsiedniej Strzechy Akademickiej. Raz trafiłem tu nawet w okolicach długiego weekendu sierpniowego. Wtedy na nocleg musiałem iść aż do Odrodzenia. „Takie są koszty popularności Samotni” – powtarzałem sobie za każdym razem.
Gdy w tym roku okazało się, że rodzina Siemaszków musi opuścić Samotnię, bo PTTK wybrało w konkursie przedsiębiorców z Podhala, zrobiło mi się bardzo smutno. Nie byłem z gospodarzami w żaden sposób związany, jak np. Zbigniew Piotrowicz, pomysłodawca Festiwalu Górskiego w Lądku-Zdroju, który w swoim niedawnym felietonie w „Na Szczycie” nie bawił się w dyplomację. A mimo to trudno mi zrozumieć decyzję towarzystwa, które w swoim statucie ma wpisane „krzewienie turystyki”.
Siemaszkowie nie oczekiwali niczego za darmo. Po prostu zaoferowali stawkę, na którą było ich stać. Rozumiem, że czasem zmiany są konieczne, ale nie są obowiązkowe. Z szacunku dla ludzi, którzy poświęcili temu miejscu kilkadziesiąt lat swojego życia, można było usiąść do stołu i wynegocjować rozsądną stawkę.
Nowi gospodarze kierują już od kilku lat tatrzańskim Murowańcem. Schronisko ma się dobrze, klientów nie brakuje, bo miejsce rządzi się swoimi prawami. Tak samo będzie i w Samotni. A jednak człowiekowi żal. Do końca życia będę miał obrazek z maja 2024 roku, gdy pojechałem w Karkonosze po długim weekendzie. Schronisko Samotnia to było zawsze miejsce tętniące życiem. Teraz drzwi zamknięto, bo gospodarze pakowali się do przeprowadzki. Panowała cisza jak w szczycie pandemii. Choć świeciło piękne słońce, to miałem wrażenie, że nawet Mały Staw płakał z żalu. To było na pewno najsmutniejsze miejsce w polskich górach.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!