Obserwowanie lodowca, z którego co rusz odrywa się kolejna bryła lodu nigdy się nie znudzi. To właśnie stąd pochodziła góra lodowa, na której rozbił się Titanic.
Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 10/2020.
Do położonego na zachodnim brzegu Grenlandii Ilulissat przypływam. Kto mnie zna, wie, że oprócz gór mam jeszcze drugą, bardzo ważną dla mnie pasję, a mianowicie żeglarstwo. Na szczęście jedno nie wyklucza drugiego, zwłaszcza że nie brak na świecie miejsc, gdzie morze i góry są po sąsiedzku. Na Grenlandii góry mamy wręcz do kwadratu - zarówno te normalne, wyrastające wysoko nad poziomem morza, jak i lodowe - schowane w głębinach, eksponujące jedynie swoją "głowę", czyli przysłowiowy wierzchołek góry lodowej.
Ilulissat to trzecia co do wielkości grenlandzka "metropolia", co oznacza że ma około 4600 mieszkańców i wprawdzie nieliczne, ale jednak pokryte asfaltem ulice. Głównym magnesem ściągającym do niej turystów jest wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO Icefjord.
- O rany! Koniecznie muszę go zobaczyć! - zapala się kolega z załogi, oglądając przyniesione z miejscowej informacji turystycznej foldery.
Mnie akurat do takich wycieczek przekonywać nie trzeba. Robimy co trzeba na jachcie, a potem w ramach wolnego czasu pakujemy małe plecaki i ruszamy. Z portu, gdzie obok przetwórni ryb i krewetek cumuje nasz jacht, do lodowego fiordu mamy około 2 km.

- Jak iść, to ambitnie - stwierdzamy, co oznacza że po analizie mapy decydujemy się na połączenie szlaków żółtego (2,7 km) z niebieskim (7 km), co zapowiada naprawdę ciekawy kilkugodzinny trekking.
Przejście przez wypełnione kolorowymi domami miasteczko daje nam obraz, jak żyją tutejsi ludzie. Spora część z nich to prawdziwi Inuici (lepiej nie używać nazwy Eskimosi, którą uważają za obraźliwą), wyróżniający się skośnymi oczami i ciemnymi włosami. Wbrew temu, co niektórzy myślą, nie mieszkają wcale w igloo (tylko w blokach) i nie całują się nosami. Za to mięso wielorybów czy fok owszem, jedzą (mają prawo polowań). Ważne jest też to, że mówią w swym własnym języku, czyli grenlandzkim. Roi się w nim od podwójnych liter, za to w ogóle nie występuje litera "c". Natomiast duńskiego, mającego status urzędowego (Grenlandia to wyspa duńska), używają bardzo niechętnie. Swoją drogą Ilulissat to nazwa grenlandzka, oznaczająca liczne w tym rejonie lodowe góry. Ale jest jeszcze druga nazwa - duńska, konkretnie Jacobshavn czyli "port Jakuba" - na cześć Jacoba Severina, który w roku 1741 założył tu osadę. Rzadko bywa stosowana, ale widnieje na oficjalnych, rządowych mapach.

Jesteśmy już kawałek od centrum, gdy do naszych uszu dociera coraz głośniejsze szczekanie, a wręcz jazgot. Wkrótce już wiemy, co jest przyczyną. Obrzeża miasteczka pełne są bud, w których trzyma się psy. Zimą wykorzystywane są one do ciągnięcia sań, które też tutaj leżą, co nie wyklucza faktu coraz powszechniejszego stosowania skuterów śnieżnych. To co nas zaskakuje to to, że latem miejscowi czworonogów codziennie nie karmią. Uznają, że skoro zwierzaki nie pracują, to kalorii nie potrzebują, więc jedzenie raz na dwa lub trzy dni (zwykle rybie i focze odpadki) im w zupełności wystarczy.
Po odgłosach można domyślić się, gdzie akurat dotarł "catering", a które psy skowyczą, bo są po prostu głodne. Trudno przy okazji nie zwrócić uwagi na wizualne podobieństwo futrzastych psiaków. Przyjęto, że do linii kręgu polarnego można trzymać psy dowolnej rasy, poza psami rasy grenladzkiej, a powyżej - wyłącznie grenlandzkie. Ilulissat położone jest w stosunku do kręgu polarnego (inaczej mówiąc: koła podbiegunowego) dobre 250 km na północ, tak więc grenlandzki „rasizm" jest tu faktycznie mocno egzekwowany.
Idąc wytyczonym po wzgórzach szlakiem, mamy widok na malowniczą Zatokę Disko. Częstymi gośćmi są w niej wieloryby, ale tym razem nie mamy szczęścia - nie widać żadnego.
Pełno jest za to gór lodowych wypływających z fiordu, do którego trochę naokoło, ale powoli zmierzamy. Trudno uwierzyć, że podziwiane z daleka icebergi, to mniej więcej jedna dziewiąta lodowo-śnieżnego kolosa, a to co naprawdę wielkie, jest w oceanie. W tych które widzimy, część wystająca ponad wodę ma wysokość do około 150 metrów. Podczas gdy to, co skrywają głębiny, sięga nawet jednego kilometra w dół!
Trzeba przyznać, że kształty tych naturalnie rzeźbionych tworów skutecznie pobudzają wyobraźnię. Dostrzegam lodowy zamek, sfinksa, jest też śniegowy most… Tyle że czasem góra się jednak przewraca, albo po prostu łamie, co powoduje falę przypominającą nawet kilkumetrowe tsunami, bardzo niebezpieczne dla przebywających na brzegu ludzi. Informują o tym ustawione nad fiordem tablice. Ale niezależnie od nich i tak mam w pamięci głośny przypadek turystów, którzy postanowili zabiwakować blisko wody i tylko łut szczęścia sprawił, że nie zginęli. Bo przez taką właśnie falę, morze niespodziewanie zmyło ich obóz.
Inna historia opowiada o turystach, którzy zabłądzili i odnaleźli się dopiero po pięciu dniach. Jedzenia ze sobą nie zabrali, za to ratowali się arktycznymi jagodami. Nawiasem mówiąc, zupełnie innymi od naszych - nie tak dobrymi i nie tak słodkimi, choć to zawsze jakieś kalorie. Zresztą, i tak najgorszy w takich sytuacjach jest wcale nie głód, lecz wyziębienie, zwłaszcza że w Arktyce (Ilulissat do niej się wlicza) nie ma już drzew, przez co z osłoną od zimnego wiatru bywa dość trudno.
Trasa, którą idziemy, przy okazji zdobywając całkiem spore wzgórze, to przede wszystkim okazja do podziwiania naprawdę bajkowych widoków. Owszem, mamy po drodze także "zakątek prehistoryczny" czyli miejsce zwane Sermermiut, ze śladami bytności ludzi sprzed 4,5 tysiąca lat (!). Ale to nic w stosunku do samego Icefjordu.
Oficjalnie podaje się że fiord ma 40 km długości i 7 km szerokości, ale to dane umowne. Bo czoło lodowca przy globalnym ociepleniu dość szybko się cofa, tym samym fiord wydłużając. Według naukowców tutejszy Sermeq Kujalleq to najszybciej przesuwający się lodowiec północnej półkuli - przemierza 20-35 m dziennie - a zarazem też i najbardziej "płodny". To właśnie z niego "cielą się" góry lodowe (tak brzmi naukowe określenie tego zjawiska) powodujące, że fiord wygląda, jakby niemal nie było w nim wody. Wypełniają go bowiem zwały lodowych bloków. Cała ta masa tylko pozornie jest nieruchoma - w rzeczywistości przesuwa się w stronę oceanu, wysyłając pływające lodowe twory daleko w świat.
To właśnie na pochodzącej stąd górze w 1912 roku rozbił się Titanic, a i współcześnie zdarza się, że niektóre z gór potrafią przedryfować w tak odległe rejony, jak okolice Bermudów.
Ale nie tylko wzrokowe wrażenia są przy Icefjordzie istotne - uwagę zwracamy również na dźwięki. Co chwila coś się w nim kruszy, wali, po głuchych trzaskach pęknięć słychać huk spadających odłamków. Z dużej niekiedy wysokości uderzają, jeśli nie w wodę, to w inne lodowe bloki. Zastanawiamy się, ile tego lodowego gruzu znajduje się pod wodą… Na pewno mnóstwo, bo głębokość fiordu dochodzi do robiących wrażenie 1200 metrów.
Cieszymy się, że tak udało nam się z pogodą. Mamy bezchmurne niebo i jest niemal bezwietrznie, co na Grenlandii wcale tak częste nie jest. Tu pogoda potrafi się zmienić naprawdę bardzo szybko. Standardem są deszcze, a nawet w środku lata może też zawiać śniegiem. Korzystając z warunków, usadawiamy się na rozgrzanych słońcem kamieniach, podjadamy zabrane z jachtu ciasteczka i beztrosko gapimy się na ten wyjątkowy spektakl natury. Aż nagle… do rzeczywistości przywraca nas spojrzenie na zegarek.
– Coooo??? Już dziesiąta??? – otwieramy buzie ze zdumienia. Dziesiąta wieczorem rzecz jasna.
No tak, na Grenlandii pojęcie wieczoru, czy nocy jest latem dość względne, bo w tygodniach tak zwanych białych nocy słońce za widnokręgiem nie znika. Tymczasem po szlaku mamy jeszcze 3 km wędrówki, potem kawał przez miasto, a jak na złość próba pójścia na skróty kończy się efektem odwrotnym - nadłożeniem drogi. Na jachcie meldujemy się około północy, marząc żeby już się położyć. Ale ku naszemu zdziwieniu nikt z reszty załogi nie tylko nie śpi, ale widać że na nas czekano.
Sytuację wyjaśnia kapitan: - Ma się zepsuć pogoda, lepiej więc stąd uciekać. Ubierajcie się na wachtę i zaraz wypływamy!
Nie ma dwóch takich samych gór lodowych - inwencja natury jest nieograniczona! Zdjęcie Monika Witkowska
– Tutejszy lód wędruje w świat także w innej postaci i do zupełnie innego zastosowania. Robi się z niego… kostki do drinków, które za bajońskie kwoty wysyłane są głównie do Japonii. Na cenę ma wpływ nie tylko transport i egzotyczne pochodzenie, ale też fakt, że to lód mający podobno tysiące lat!
– Interes robi się również na wodzie, wytapianej z tutejszego (tak się przynajmniej mówi) lodu. Eksportuje się ją do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, gdzie jest sprzedawana po 100 dolarów za litrową butelkę.
Z Warszawy do Ilulissat lecimy z dwoma przesiadkami, zwykle w Kopenhadze lub Reykjaviku i na którymś z głównych lotnisk Grenlandii - w Kangerlussuaq lub w stołecznym Nuuk. Bilety są bardzo drogie (ok. 6 tys. zł), ale można też trafić na okazyjne promocje, mnie udało się dolecieć za 2,5 tys. zł
Hotele w Ilulissat do tanich nie należą. Ceny za dwuosobowy w standardzie trzech gwiazdek zaczynają się zwykle od 900 zł/os. (1 korona duńska, DKK – 60 gr). Alternatywą jest lokalny hostel (210 zł/os.). Najtańsza opcja to spanie we własnym namiocie, który możemy rozbić na polu za miastem, albo skorzystać z udostępnianych tam tzw. komunalnych namiotów (90 zł). Możliwość użycia kart kredytowych jest mocno ograniczona. W sklepach i za usługi turystyczne na ogół można płacić w euro.
Wizy nie są wymagane, ale trzeba mieć paszport (dowód osobisty nie wystarczy!). Najwięcej możliwości aktywności, także i trekkingowych zapewnia lipiec, kiedy są białe noce, a teren nie jest aż tak podmokły jak w czerwcu. Jeśli chcemy zobaczyć Grenlandię w szacie zimowej, dobry będzie marzec i kwiecień, kiedy ciągle jest śnieg, dni są dłuższe, a dzięki słońcu temperatury stają się bardziej przyjazne.
Pogoda na Grenlandii potrafi być bardzo zmienna, tak więc nawet w środku lata warto mieć ze sobą zarówno krótkie spodenki i t-shirty, jak i ciepły polar, czapkę i kurtkę. Buty trekkingowe to podstawa.
Z myślą o turystach w okolicy Icefjordu wyznaczono trzy szlaki: żółty - ok. 2,7 km i ok. 2 godz., czerwony – 1 km i ok. 45 min oraz niebieski – 7 km i ok. 5 godz. Mapkę szlaków można znaleźć na www.kangia.gl.
Wszystko zależy kosztu przelotu. Pięć dni może nas kosztować zarówno ok. 4 tys. zł, jak i 8 tys. zł. Grenlandia nie jest kierunkiem niskobudżetowym. Drogie jest wszystko - jedzenie (na ogół trzeba je dowieźć z Europy), noclegi, atrakcje turystyczne, pamiątki, i transport, zwłaszcza że zazwyczaj nie ma dróg dla samochodów. Korzysta się zwykle z helikopterów lub pływających wzdłuż wybrzeży promów.
W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "Spacer na lody".
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie