Nie wszystko w życiu układa się po naszej myśli. Niekiedy mimo najszczerszych chęci i wielkiego zaangażowania, chcąc czynić dobro, wychodzi “jak zawsze”. Dziś z przymrużeniem oka kilka anegdot z życia supportu, a właściwie z ich pomocy, która nie do końca okazała się pomocną.
Droga na Baikal Ice Marathon. Zima 2016 roku, Syberia. Z Kudowy-Zdroju do Listwianki, miejscowości gdzie znajduje się baza zawodów, jest ponad 7000 km. Większość międzynarodowych biegaczy przybywa samolotem do najbliższej większej miejscowości – Irkucka. Ale nie my. Na wspaniały pomysł wycieczki krajoznawczej Koleją Transsyberyjską wpadł serdeczny przyjaciel – Kanion (Wojtek Grzesiok). A jako że Wojtek ma niebywałe zdolności popularyzacji swoich pomysłów, zjednywania ludzi i gloryfikowania celów, wyrusza łącznie 17 osób. Nasz pociąg jedzie do Pekinu, my jednak wysiądziemy po trzech dniach i czterech nocach po 5153 km drogi, od Moskwy licząc. W międzyczasie zmienimy pięć stref czasowych i zupełnie się nie wyśpimy, bo jestem w przedziale z największymi imprezowiczami. O treningach, czy jakimkolwiek rozruchu już nie wspominając.
Przygoda na Atacamie
Innym razem prawie zaczadziliśmy się w namiocie – o zgrozo, znów z Kanionem – kiedy to wybraliśmy się na samą północ Chile – na Atacamę przy granicy z Boliwią. Tym razedm miałem przed sobą start w Ultra Fiord Patagonia. Gdzie Atacama, gdzie Patagonia… znów dałem się namówić na zwiedzanie kraju, który ciągnie się jak guma do żucia na przestrzeni kilku tysięcy kilometrów nad Oceanem Spokojnym. A że dla Wojtka pojęcie czasoprzestrzeni jest względne, wyjazd podzieliliśmy na dwa etapy. I to właśnie ten pierwszy etap niemalże przypłaciliśmy życiem.
W nocy rozbijamy się na pustynnym bezkresie, tuż przy małym jeziorku, w tle rysują się góry. Stwierdziliśmy, że rano będzie z tego piękny widok.
Kolegę wyekspediowaliśmy kilkadziesiąt metrów dalej, bo jego chrapanie jest nieznośne. Rano budzimy się ze strasznym bólem głowy. Ni to struci, ni wczorajsi… wychodzimy z namiotu i naszym oczom ukazuje się tabliczka “Źródła siarkowe. Nie przebywać dłużej niż 15 minut”. Domyślacie się, że kolega wstał wypoczęty i pełen życia, podczas gdy my przez cały dzień dochodziliśmy do siebie.
W Stanach Zjednoczonych chcieli mnie usunąć z biegu
Były też momenty, w których – z przymrużeniem oka – mój support chciał mnie wyeliminować z dalszych zawodów. Podczas Moab Endurance Run na 240 mil w Stanach Zjednoczonych ekipa tak skutecznie wysuszyła mi buty, że na przepaku odkryłem, że w środku mam sfilcowane, niemalże przetopione wkładki. Nie było mowy o zmianie obuwia - nie tym razem. Natomiast przed Mount Everest Marathon Kasia Biernacka wylała mi na stopę wrzątek. Na szczęście obeszło się bez poparzeń. Mogłem nazajutrz startować w zawodach z bazy pod Everestem do Namche Bazar.
Był też przypadek, kiedy to moja rodzina chciała mnie wykluczyć z dalszych zawodów. Na Gran Trail Orobie we Włoszech od połowy dystansu zaczęły mnie łapać skurcze. Wiedziałem, że za kilka dni startuję w kolejnych zawodach – Pitz Alpine Glacier Trail w Austrii. Stwierdziłem zatem, że nie ma co szarżować, by nie przypłacić tego biegu kontuzją. Zadzwoniłem więc po rodzinę, by ściągnęli mnie z trasy. Ale oni już nastawili się, że muszą zobaczyć mnie na mecie w Bergamo. Muszą i koniec, więc nikt po mnie nie przyjedzie. Dobiegłem… dwunasty. Przez kolejne dwa dni ze schodów schodziłem tyłem. Po tygodniu na Pitz Alpine Glacier Trail zwyciężyłem. Na szczęście organizm się zregenerował.
Do Maroka support się spóźnił
Piękny też był przypadek, kiedy mój support nie doleciał. Startowałem właśnie w Ultra Trail Atlas Toubkal w Maroku. Był ze mną Szymon Kałuża i Łukasz Buszka, dolecieć miał – a jakże - Kanion z ekipą, nomen omen skład osobowy podobny do Bajkału. Mimo iż byli już na lotnisku, spóźnili się na samolot. Nie uwzględnili, że czeka ich jeszcze jedna odprawa, wylatując poza granice Europy. Ekipa owszem ostatecznie doleciała do Maroka, ale w dniu mojego startu lądowali dopiero na północy kraju.
Dziś to piękne wspomnienia. A i ja sam nie pozostaję bez winy. Prawie wyeliminowałem się z Moab Endurance Run, kiedy w Yosemitach wybrałem się na ostatnie przed zawodami dłuższe, spokojne wybieganie. Miało być 12 km, skończyło się na dystansie maratońskim, wbiegnięciu na kultowego El Capitana, zgubieniu się, odwodnieniu i wycieńczeniu. Zaledwie na kilka dni przed startem. Ale to już inna historia…
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie