Z Szymonem Styrczulą-Maśniakiem, utytułowanym polskim narciarzem freeride'owym, rozmawia Kuba Terakowski.
Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 10/2020.
10 lat temu powiedziałeś, że marzysz o tym, aby żyć. Właściwie każdy z nas o tym marzy, lecz w Twoich ustach to stwierdzenie miało szczególne znaczenie...
Dowiedziałem się wtedy, że mam raka. Trzeci stopień zaawansowania na cztery możliwe. Pokonałem nowotwór, ale ten wyrok zmienił moje życie.
Mówiłeś, że choroba przypomniała Ci o miejscach, które chciałbyś zdążyć zobaczyć. Widziałeś już któreś z nich?
Całe mnóstwo! W samej Kanadzie byłem osiem razy, jej góry są Mekką dla pasjonatów freeride'u. Zresztą nie tylko uprawiałem tam skituring, ale też uczestniczyłem w kilku szkoleniach lawinowych. Zdobywałem nowe umiejętności i dzieliłem pasję z zawodem. Byłem też w Kirginstanie, Chinach, Pamirze. Tam celem naszej wyprawy był Muztagh Ata (7546 m n.p.m.). Wprawdzie z powodu bardzo dużych opadów nie udało nam się zdobyć szczytu, ale doszedłem do wysokości 6700 metrów. Z zadowoleniem stwierdziłem, że przebyta choroba nie utrudnia aklimatyzacji. Czułem się świetnie, jeździłem na nartach. Zachwycił mnie ten rejon.
Co jeszcze zobaczyłeś?
Byłem w Peru (Kordyliera Biała) i Ekwadorze (Cotopaxi), w Chile i Maroku (Atlas), Libanie oraz w Japonii, która zaskoczyła mnie rozległością freeride'owych terenów. Gruzja skradła moje serce. O krajach alpejskich nawet nie wspominam. Wspólnym mianownikiem tych wypraw był skituring i jazda poza trasą, bo wspinaczem jestem dość przeciętnym. Ale na nartach w górach wysokich czuję się jak ryba w wodzie.
Która z tych wypraw szczególnie zapadła Ci w pamięć?
W zasadzie wszystkie wyjazdy narciarskie pozostają w pamięci. Ale trafiają się te wyjątkowe, do których często wracam myślami.

Szymon Styrczula Maśniak na Żlebie Szulakiewicza w rejonie Morskiego Oka. Na zdjęciu w towarzystwie Michała Ślusarczyka. Zdjęcie Marcin Kin
Ale wymień choć jedną.
Peru. Działa się tam w specyficznym schemacie - podchodzi się dwa, nawet trzy dni, aby zjeżdżać godzinę. W narciarstwie wysokogórskim przewaga czasu podejść nad zjazdem często bywa normą. W złożonym terenie wysokogórskim bywa, iż deski dłużej się nosi niż na nich jeździ, lecz nigdy nie doświadczyłem dysproporcji tak dużej, jak wówczas. Kordyliery są jednak tak piękne, że sama przyjemność przebywania w nich jest bezcenna i nie ma znaczenia, czy na nogach mamy narty czy buty. Zresztą na dni wolne od nart zabraliśmy ze sobą rowery enduro, więc dzięki temu w fajny sposób udało się zwiedzić okoliczne doliny i wioski. Peru szczególnie zapadło mi w pamięć również dlatego, że jeździłem tam na nartach po piasku. Wracając z wyprawy, zatrzymaliśmy się w jednym z kurortów na pustyni, słynącym z rozległych, wysokich wydm, popularnych wśród narciarzy. To było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie - zielone oazy w dole i morze piasku po horyzont.
Jeździłeś na własnych nartach freeride'owych?
Nie, trochę byłoby mi ich szkoda. Wziąłem parę z wypożyczalni; były podklejone specjalną, grubszą oraz twardszą "zolą" i obficie posmarowane parafiną, aby zminimalizować tarcie. To zaskakujące, jak dynamicznie i szybko można jeździć po piasku. Szusując po wydmach, czułem się jak na wiosennym śniegu, ze świeżą warstwą nocnego opadu. W ciągu dnia bowiem tworzy się na nim "piana", która dobrze trzyma, gdy się narty dociśnie, lecz potrafi wysadzić z wiązań, gdy się trochę odpuści. Wrażenia są niesamowite, szczerze polecam. Każdy narciarz i snowboardzista będzie zachwycony.
Są takie kurorty gdzieś bliżej, czy trzeba jechać do Peru?
W Peru, o ile wiem, są najdłuższe na świecie zjazdy po piasku z wydm o wysokości ponad 2100 m n.p.m. Poza tym zakładam że wszędzie, gdzie znajdziemy dość strome wydmy, można by próbować z nich zjechać.
To może by rozkręcić taki biznes w Łebie?
Wydmy Łąckie? Czołpińskie? Madwiny? Są piękne, lecz nie ta skala. I nawet bez narciarzy są zatłoczone.
Zobaczyłeś już wszystkie miejsca, które sobie obiecałeś w szpitalu?
Ależ skąd, wciąż mam wobec siebie ogromny dług. Chyba do końca życia - jakkolwiek długo by trwało - nie rozliczę się sam ze sobą z tych wszystkich obietnic. Na mojej liście są wyzwania, do których zamierzam dobrze się przygotować, a to wymaga czasu. Nie chciałbym bowiem po walce, którą stoczyłem o życie, głupio zginąć w górach tylko dlatego, iż ambicja przerośnie umiejętności i doświadczenie. Z respektem podchodzę do tematu, zgłębiam wiedzę i powoli szlifuję umiejętności. Działania górskie ostatnich lat po chorobie sprawiły, że zmienił się również nieco mój sposób postrzegania tego sportu. Coraz bardziej podoba mi się łączenie eksploracji i narciarstwa, a co za tym idzie stawianie sobie coraz to nowych, bardziej złożonych wyzwań. Pracuję nad freeride'owym projektem, przewidzianym na najbliższe dwa lata, wolałbym jednak na tym etapie nie ujawniać szczegółów.
Jakiego sprzętu używasz?
Najlepszego, bo jakość decyduje o bezpieczeństwie, co ma szczególne znaczenie w narciarstwie ekstremalnym, ale przy wyciągach też nie powinno być bagatelizowane. Jestem ambasadorem kilku firm, więc trudno bym o nich nie wspomniał. To przede wszystkim polska marka narciarska Majesty, wspierająca mnie od 11 lat. Używam ich sprzętu i testuję go. Większość modeli nart skiturowych przeszła przez moje ręce, a ściślej nogi. W tworzeniu większości modeli mam swój udział i taki proces twórczy daje mi ogromną satysfakcję.
Od 2013 roku współpracuję też z firmą Mammut. Używam ich znakomitej odzieży do freeride'u. Korzystam też z ich plecaków wypornościowych z systemem R.A.S., które już niejeden raz uratowały mi skórę. Oczywiście staram się unikać niebezpiecznych sytuacji, ale przez tyle lat takie incydenty musiały mieć miejsce. Używam też ich zestawu sprzętu lawinowego. Oczywiście żaden, nawet najlepszy ekwipunek nie zwalnia z obowiązku kształcenia się i zachowania maksymalnej ostrożności, lecz dobry sprzęt jest świetnym Aniołem Stróżem w zimowych warunkach. Większą chwałę przynosi jednak omijanie lawin niż wykopywanie przysypanych ofiar. Sprzęt Mammut również testuję i wiele moich uwag zostało już wykorzystanych. Reprezentuję też mniejsze firmy, jak na przykład Berry Care.
Sezon narciarski trwa pół roku. Co robisz przez drugie pół?
Śnieg zawsze gdzieś jest. Gdy nie ma go w Europie, staram się wyjechać na drugą półkulę. Chociaż nie zawsze się to udaje. Jednak freeride'u nie uprawia się tylko zimą. Nie można przez pół roku przechowywać nart w garażu, a potem jak gdyby nigdy nic wrócić na najtrudniejsze stoki. Biegam więc przełajowo, jeżdżę na rowerze, amatorsko wspinam się - to doskonale utrzymuje formę. Urodziłem się i mieszkam w Kościelisku. Kocham to miejsce, identyfikuję się z nim. Staram się też maksymalnie wykorzystać bliskość Tatr. W regle mam kwadrans truchtem, więc w dzieciństwie były one moją piaskownicą, a teraz są najlepszym z fitness parków.

Skitury na wulkanie Antuco w prowincji Biobio, Chile. W tle jezioro Laguna del Laja. Zdjęcie Marcin Kin
Ocieplenie klimatu nie przeszkadza Ci w realizowaniu pasji?
Jeszcze nie, ale bardzo wyraźnie zauważam ocieplenie. To zjawisko jest ewidentne. Miejsca, w których można uprawiać freeride, kurczą się w zastraszającym tempie. Widać to nawet na zdjęciach wykonanych w tym samym punkcie, w odstępie zaledwie roku. Bardziej wszak od przyszłości freeride'u martwi mnie przyszłość naszej planety, więc staram się ograniczać emisję na ile tylko mogę. Natomiast freeride, jakkolwiek jest moją największą pasją, to jednak nie jedyną, więc nie nudziłbym się nawet w tropikach.
A co jeszcze Ciebie pochłania?
Prowadzę agencję organizującą eventy i rodzinną karczmę w Kościelisku.
Rodzinną?
Tak, bo otworzył ją mój tata. Teraz pomaga nam mama, a głównymi zadaniami dzielimy się z bratem. Prowadzimy też catering i warsztaty kulinarne. Uczę na przykład wyrobu moskoli. Takie zajęcia prowadzimy dla klientów na terenie całego kraju.
A co to są moskole?
Placki z gotowanych ziemniaków, pieczone na blasze bez tłuszczu. To typowe, regionalne danie na Podhalu - proste, lecz bardzo pożywne i smaczne. Można skosztować ich w naszej karczmie. W ofercie mamy też inne dania inspirowane lokalną kuchnią, na bazie baraniny, czy serów. Naszym spécialité de la maison jest zupa bryndzowa. Sam z kolei najchętniej gotuję na otwartym ogniu, więc ognisko i kotlik lub piec polowy to mój kulinarny żywioł, uwielbiam taki catering na końcu świata.
Serwowałeś posiłki gdzieś w górach?
Tak, na przykład poczęstunek z deserem i szampanem przy świecach na Czerwonych Wierchach zamówiony przez chłopaka, który chciał się tam oświadczyć. Na Kopie Kondrackiej stały dwa krzesła, stolik, przykryty eleganckim obrusem i bukiet kwiatów. Turyści nie wierzyli własnym oczom, a dziewczyna zaniemówiła.
Trudno uciec od tematu Twojej choroby. Inaczej żyjesz po diagnozie?
Przed nią zdarzało mi się mocno... "przeginać". Po diagnozie wróciłem na właściwą drogę i - jakkolwiek przewrotnie to zabrzmi - przyspieszyłem i zwolniłem równocześnie. Choroba nauczyła mnie doceniać życie, szanować każdą chwilę, rezygnować z pogoni za kolejnym, nowszym modelem auta i następną, lepiej płatną fuchą. Przypomniała, ile jeszcze chciałbym zrobić i ile miejsc zdążyć zobaczyć. Już w szpitalu zacząłem układać plany.
Pamiętasz sam moment diagnozy?
Tak, to był duży stres, bo zbyt długo odwlekałem wizytę u lekarza. Może podświadomie obawiałem się wyroku, może bagatelizowałem problem. Udawałem sam przed sobą, że nic mi nie jest. Może pochłaniało mnie sto spraw, które uważałem za ważniejsze, a może wydawało mi się, że prawdziwy mężczyzna nie chodzi do lekarza? Z perspektywy czasu wiem, że to był błąd, który mógł kosztować życie. Sama diagnoza nie zdruzgotała mnie jednak, bo spodziewałem się jej. Czułem, że jest coraz gorzej. Nie zdawałem sobie jednak sprawy z powagi sytuacji. Dopiero pod koniec leczenia, po kilkunastu miesiącach chemioterapii, uświadomiłem sobie, jak blisko byłem krawędzi.
Dobrze zniosłeś chemię?
Nikt nie znosi jej dobrze. Ja, silny facet, czułem się wobec niej bezradny. A jednak robiłem w jej trakcie mnóstwo fajnych rzeczy. Nie przestałem jeździć na nartach i się wspinać. Pasja i góry dały mi niesamowitą moc, wsparła mnie też rodzina oraz przyjaciele. To bardzo ważne, bo dzięki pasji i bliskim zrozumiałem, że największa siła jest we mnie. Jednak biorąc, starałem się też dawać. Mówiłem o mojej walce z chorobą, bo wiedziałem, że w ten sposób mogę dać nadzieję potrzebującym.
Nakręciłeś o tym film "Back on Trial"...
To krótki esej, nagrany wspólnie z Fundacją Rak'n'Roll, mający pomagać ludziom, którzy gorzej niż ja poradzili sobie z diagnozą. To zawsze jest trudne, lecz dla dwudziesto-, trzydziestolatka cios jest chyba mocniejszy niż dla osoby starszej. Dobra terapia szpitalna to podstawa, lecz wsparcie najbliższych i środowiska jest bezcenne. A poza tym: pozytywne myślenie, chęć życia, wola walki i pasja. W moim przypadku to freeride i góry. Całe moje życie to góry - ukształtowały mnie, dały moc do zwalczenia choroby. Góry są lekarstwem na całe zło tego świata, nawet na raka. Nie zastąpią leczenia, lecz mogą doskonale je wesprzeć. Jestem tego najlepszym przykładem; spełniam swoje marzenie, żyję...
Szymon Styrczula-Maśniak
Urodził się i mieszka w Kościelisku. Na nartach jeździ od dzieciństwa, jako instruktor jest częścią ekipy Freeride Academy, która pomaga bezpiecznie rozpocząć przygodę ze skiturami i freeridem, a latem pracuje w branży gastronomicznej i eventowej.
W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "Góry są lekarstwem na zło tego świata".
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!