Z Anną Milewską-Zawadą, żoną twórcy himalaizmu zimowego, rozmawia Paulina Grzesiok.
Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 07(27)/2022.
Zmarły w tym roku znany taternik Andrzej Wilczkowski powiedział kiedyś o Andrzeju Zawadzie, że jest liderem wielkim, ale i maleńkim. “Na nizinach czasem przypomina gangstera z najlepszych westernów, a na górze przypomina mi Napoleona, który potrafi złapać za sztandar i przeprowadzić wyprawę jak przez most pod Arcole”. Znany wspinacz John Porter mówił o nim “polski odpowiednik Chrisa Boningtona”. To najlepiej świadczy o tym, jak wielką osobowością był Andrzej Zawada.
Żeby lepiej go poznać, na pewno warto przeczytać książki Ewy Matuszewskiej „Lider” i Piotra Trybalskiego, „Wszechmogący” oraz odwiedzić wirtualne muzeum Andrzeja Zawady - http//andrzejzawada.pl/muzeum. Ale możemy poznać również jego historię od drugiej strony - przedstawioną przez żonę, Annę Milewską-Zawadę. W książkach “Mogłam sobie pozwolić… Historia Anny Milewskiej” oraz “Życie z Zawadą” poznajemy historię człowieka, którego ogromną pasją były góry i zbudował coś, na czym wychowują się kolejne pokolenia miłośników gór w Polsce. Zapraszam Was na rozmowę z panią Anną.
W “złotej erze polskiego himalaizmu” żony czekały na swoich mężów, którzy wyjeżdżali na dalekie wyprawy. Zajmowały się domem, pracowały – niestety w szarej rzeczywistości PRL. Z racji Pani aktorskiej profesji, a zatem licznych premier, spektakli i wyjazdów zadaję śmiałe pytanie: kto na kogo tak naprawdę czekał? Andrzej na Panią, czy Pani na Andrzeja?
Czekałam na Andrzeja, gdy wracał ze swoich wypraw. Ale często-gęsto on na mnie czekał, kiedy to ja wracałam z licznych zagranicznych wyjazdów z teatrem. Np. ze spektaklem „Dante” w reżyserii Józefa Szajny jeździliśmy bardzo dużo po Europie, raz byliśmy w Stanach. Ale w porównaniu do moich, wyjazdy Andrzeja były jednak o wiele dłuższe – poza domem był od kilku tygodni do nawet paru miesięcy.
W książce Anny Binkowskiej “Mogłam sobie pozwolić… Historia Anny Milewskiej” czytamy: “Po kilku latach związku Andrzej wciąż był na etapie poszukiwania swojej drogi. Nie chciał się wiązać na stałe, zwłaszcza oficjalnym ślubem. Intensywność przeżyć, stany graniczne, ekstremalne były sednem jego filozofii życiowej”. Zostaliście małżeństwem dopiero po 10 latach związku, mimo iż kilkoro znajomych wybijało Pani z głowy ten nierokujący związek. Ale Pani od początku wiedziała, że to ten jedyny...
Jeżeli chodzi o przypadek mojego Andrzeja, to był klasyczny “coup de foudre” - jak nazywają to zjawisko Francuzi - czyli rażenie piorunem. Rzecz się działa w środowisku ludzi gór. Trwało akurat spotkanie klubowiczów po kursie wspinaczkowym dla zaawansowanych. Zobaczyłam go pierwszy raz, jak szedł po schodach do piwnicy „U Fukiera” na Rynku Starego Miasta w Warszawie. Od razu wiedziałam, że to jest ten mężczyzna, na którego podświadomie czekałam. Nie znałam go. Nie wiedziałam, kim jest, dopóki nie podszedł do naszej grupki i nie przedstawił się. A mnie w tamtej chwili przez głowę przeleciała myśl: tak się będę nazywać - Zawada. To zresztą troszkę brzmi jak pseudonim teatralny. I tak już było z nami do końca. On mnie fascynował zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Mimo że nieraz było ciężko.

Zdjęcie Grzegorz Lipiec, archiwum Fundacji Himalaizmu Polskiego im. Andrzeja Zawady
Ma Pani jakieś rady, jak kochać człowieka gór? Albo w ogóle, człowieka oddanego pasji – bez względu czy to są góry, podróże, sport…
Kluczem jest zrozumienie. Ja rozumiałam jego fascynację górami, ponieważ sama się trochę wspinałam taternicko.
Kiedy u Pani pojawiło się zainteresowanie górami?
Koleżanka ze studiów uniwersyteckich namówiła mnie kiedyś na wyjazd na narty do Zakopanego. I od tego wszystko się zaczęło. Pochodzę z nizin, z Mazowsza. Góry były zatem dla mnie czymś nowym. Były lata 50., jako studentki wybrałyśmy się z nartami na Kasprowy Wierch i stamtąd nie tyle zjechałam, co się sturlałam na Halę Gąsienicową. Weszłyśmy do schroniska i poczułam ten klimat... To wtedy bardzo mi odpowiadało, było takie egzotyczne. Poza tym w latach 50. Tatry były jeszcze stosunkowo ciche i spokojne. Owszem, na nartach w sezonie jeździło sporo ludzi, aczkolwiek nieporównywalnie mniej niż teraz. Obecnie nawet są kolejki, by wejść na drogę taternicką, co wcześniej było nie do pomyślenia.

Zdjęcie z archiwum Fundacji Himalaizmu Polskiego im. Andrzeja Zawady
Wspomniała Pani, by nie przelewać swoich lęków na tę drugą osobę… Ale kiedyś otrzymała Pani nieprawdziwą informacje z wyprawy, jakoby mąż nie dotarł do bazy. Utknął, był poszukiwany...
To było podczas zimowej wyprawy na Mount Everest w 1980 roku. Po próbie pierwszego ataku szczytowego, w trakcie zejścia z Przełęczy Południowej (ok. 7900 m n.p.m.) Andrzej rozdzielił się z szybszym od niego Ryszardem Szafirskim. Błędem było, że nie związali się liną i Andrzej przeoczył moment, w którym trzeba było się wpiąć w poręczówkę. Poszedł za daleko i zrozumiał, że zabłądził. Andrzej nosił duże okulary, które na tej wysokości i w tych warunkach ograniczały mu pole widzenia. Bogdan Jankowski jako operator techniczny miał łączność z krajem poprzez sieć radiową. Podał nie tylko informacje o sukcesie – pokonaniu bariery 8000 m n.p.m. zimą - ale również o akcji poszukiwawczej Andrzeja. Informację w jakiś sposób przejął Reuters, a uwzględniając różnicę czasu, dotarła do Polski w środku nocy. Już teraz nie pamiętam, który z życzliwych przyjaciół powiadomił mnie, że usłyszał właśnie w Radiu Wolna Europa, że Andrzej zagubił się gdzieś w okolicy Przełęczy Południowej. To była dla mnie straszna noc. Nie dopuszczałam jednak do siebie myśli, że cokolwiek mogło się stać. Liczyłam bardzo na jego górskie doświadczenie oraz rozsądek, którym zawsze się w górach wykazywał. Dbał bardzo o bezpieczeństwo wszystkich uczestników wyprawy. Dopiero po powrocie do domu opowiedział mi ze szczegółami, jak się tam czuł i co przeżył. Wykopał sobie jakieś zagłębienie, by przetrwać noc i klął ze wściekłości, która tak naprawdę trzymała go przy życiu. Kiedy zupełnie się ściemniło nadał sygnał światłem i koledzy z obozu III to zauważyli i ruszyli mu na ratunek.
Czy opowiadał w domu o tych trudnych aspektach działalności górskiej, o wypadkach? Czy raczej omijał pewne tematy, by niepotrzebnie Pani niepokoić?
Oczywiście rozmawialiśmy o rozmaitych sprawach. Nigdy jednak nie roztrząsał i nie rozkładał pewnych tematów na czynniki pierwsze. Przechodził nad nimi do porządku dziennego.
Jakby podzielić życie Andrzeja Zawady na dekady, to jaki projekt dominowałby w poszczególnych dziesięcioleciach?
Nie dzieliłabym tego na wyraźne dekady, ale jakbym miała wyróżnić poszczególne okresy, to ten pierwszy nazwałabym czasem poszukiwań. Andrzej bardzo się wahał, co chce robić w życiu. Uważał, że fizyka jest najważniejszą i najpiękniejszą nauką na świecie, bo w większości odpowiada na zasadnicze pytania. Ale miał kłopoty z matematyką, także nie ukończył studiów uniwersyteckich na tym kierunku. Miał natomiast wielką zręczność manualną oraz zmysł techniczny, stąd został kierownikiem kilku wypraw naukowych, w tym pierwszej do Wietnamu. Przygotowywał cały sprzęt, był odpowiedzialny za sprawy techniczne i administracyjne. Następnie udał się na Spitsbergen. Zdecydował się przełożyć praktykę nad teorię naukową. Potem była fascynacja górami, która objawiła się u niego dość późno.
Urodzony w 1928 roku Andrzej pierwszy raz liną związał się dopiero w 1950 roku. W międzyczasie próbował też skoków spadochronowych, ukończył kurs szybowcowy. Ale to góry miały stać się jego największą fascynacją. Od początku pociągała go zima, trudne warunki. W przeciwieństwie do mnie, bo ja szybko marznę, albo dla odmiany jest mi potwornie gorąco. A on był odporny na mróz, nie odmrażał się. W 1954 roku znalazł się po raz pierwszy w Tatrach na wspinaczce zimą, rok później odbył zimowy kurs taternicki, a jeszcze rok później zrobił pierwsze przejścia zimowe na ostrych ścianach słowackich Tatr. Potem zaczęły się Alpy, gdzie był kierownikiem wypraw z ramienia Klubu Wysokogórskiego. Po Alpach naturalnie przyszła kolej na Himalaje.
Po zimowej wyprawie na Everest w 1980 roku pisał: “Góry tylko wtedy mają sens, gdy jest w nich człowiek ze swoimi uczuciami, przeżywający klęski i zwycięstwa. I wtedy, gdy coś z tych przeżyć zabiera ze sobą w doliny”. Co Andrzej z gór przywoził w doliny?
Swoje własne odczuwanie tych gór. Był bardzo wrażliwy na ich piękno. Bardzo dużo opowiadał o ludziach tam żyjących. Darzył ich ogromnym szacunkiem, co zresztą działało w obie strony. Andrzej był człowiekiem charyzmatycznym. Za nim zawsze ciągnęły się jakieś znajomości, przyjaźnie. Jak trafił Francji, to z zażyłością przyjaźnił się z Francuzami. Kiedy pojechali wspinać się do Anglii, w rewanżu brytyjscy wspinacze odwiedzili polskie Tatry. W Pakistanie swoją charyzmą porwał ówczesnego prezydenta, który podarował mu piękny modlitewnik z białej wełny, który mam w domu do dzisiaj. Zresztą na wyprawy zawsze woził jakieś podarunki dla innych, czy to kolorowe albumy o Polsce, czy też cenione w owym czasie kryształy.
Jakim lider był człowiekiem na co dzień?
Zmiennym – jak każdy. Niejednokrotnie trzeba było uważać na jego nastrój. Czasem był niespokojny, więc należało jakoś te napięcia rozładować. Starania o zorganizowanie wyprawy w tamtym czasie to były całe, wielomiesięczne rozgrywki. Nie tylko na szczeblu państwowym i administracyjnym, ale również personalnym.
Grała Pani intensywnie ponad 40 lat. Ma na swoim koncie setki ról teatralnych i filmowych, tysiące podróży, spotkań. To historie, którymi można by obdzielić kilkoro osób. Czy mąż dzielił Pani pasje?
Nie bardzo je ze mną dzielił, ale kiedy się przygotowywałam do jakiejś roli i miałam swoje wątpliwości, to mnie wspierał. Aczkolwiek praktycznie nigdy nie chodził na moje premiery, bo nasze terminy często się rozbiegały. Dużo premier teatralnych jest jesienią, kiedy on akurat był w ferworze przygotowań do wypraw zimowych, albo niejednokrotnie już na nich był. Andrzej za bardzo się na premierach denerwował. Obawiał się, że coś mi się stanie, że się potknę, przewrócę, albo zapomnę tekstu. Wolał na spektakle przychodzić później, kiedy przedstawienie już się jakoś ułożyło. Pojawiły się pierwsze recenzje, a ja już byłam w tej roli na dobre.
Była Pani kilka razy w bazie, która kierował mąż. Jakie miała Pani pierwsze wrażenia z Himalajów czy Karakorum?
Byłam dwukrotnie w Himalajach. Piękne góry! Szłam drogą z Lukli do bazy pod Everestem, czyli na wysokość około 5000 metrów n.p.m.. W pewnej chwili dochodzi się do miejsca, skąd dokładnie widać Everest. To jest niezapomniane przeżycie, bo trzeba dodać, że z samej bazy szczytu nie widać. Ale pierwszy wyjazd z Andrzejem w góry był podczas letniej wyprawy do Afganistanu. Urzekły mnie te piękne góry, tak podobne do polskich Bieszczad, a i sam Afganistan okazał się wtedy krajem niezwykle ciekawym.
Kiedy narodził się Zawada jako lider?
Z biegiem czasu to słowo zaczęło być powtarzane przy międzynarodowych składach wypraw. U nas mówiło się kierownik, po angielsku leader - z czasem oba te określenia używane były naprzemiennie.
Przytoczę znów fragment książki, tym razem Piotra Trybalskiego. “Na swoich wyprawach lider z premedytacją łączył pokolenia. Obok siebie wspinali się doświadczeni, ale czasem zachowawczy, realnie oceniający możliwości: Heinrich, Chrobak, Szafirski, i młodzi, napaleni, pełni energii, zarażający nią <>: Lwow, Wielicki, Cichy, Berbeka czy Pawlikowski. Ów międzypokoleniowy ferment był zaczynem sukcesów”. To Pani zdaniem było kluczem do sukcesu Andrzeja Zawady jako kierownika?
Nie widzę tu żadnej premedytacji. Zawsze wspierał młodych. Zwracał uwagę na kondycję i umiejętności wspinaczy, umiejętnie łącząc ich w zespoły. Jedynym wyraźne zastrzeżeniem podczas wypraw było to, że on jako kierownik decyduje o składzie i jego decyzja jest niepodważalna. Nie przypominam sobie, by kierował się jakąś specjalną polityką w tym względzie.
Podczas gdy w 1980 roku myślał o kontynuacji strategii “nowa polska droga na każdym ośmiotysięczniku”, to siedem lat później widział już jedynie zimowe wejścia. Skąd ta idée fixe?
Andrzej lubił zimę i trudne warunki. Z tą idée fixe zmagał się do końca swoich dni. Dosłownie na łożu śmierci głowę miał zajętą ewentualną wyprawą na K2 od strony Tybetu. Już miał przecież kupiony bilet lotniczy, który przekazał ostatecznie przyjacielowi z Kanady Jackowi Olekowi, gdy nie mógł już sam wyruszyć na wyprawę z powodu choroby.
Zawada stwierdził nawet, że na zimowe zdobycie K2 trzeba będzie czekać jeszcze 30 lat i właściwie pomylił się tylko o... trzy lata. 16 stycznia 2021 roku na tym szczycie stanęło 10 nepalskich himalaistów.
To było coś wspaniałego i na pewno gdyby Andrzej dożył tej chwili, bardzo by się cieszył. Uznałby, że wejście Nepalczyków to najlepsze podsumowanie i zwieńczenie tego projektu, bo to przecież w jakimś sensie są ich góry.
We wrześniu na ekrany wszedł głośny film o Macieju Berbece “Broad Peak”. Zapytam o jedną sytuację, która przypomniała wszystkim o jednym zdarzeniu. Chodzi o zmowę milczenia wokół tego, że Berbeka zdobył Rocky Summit, a nie główny szczyt. Dlaczego nikt nie powiedział wtedy Maćkowi prawdy?
Mam w domu zdjęcie, jak Maciej Berbeka jest prowadzony przez dwójkę ludzi pod ręce do bazy. Był skrajnie wycieńczony, słaniał się na nogach. Wtedy w bazie, zanim śmigłowiec sprowadził go na niziny, on był bardzo szczęśliwy z tego, że wszedł na szczyt. Po powrocie do domu Andrzej w ogóle do tego nie wracał, dopiero później ta sprawa wyszła na jaw. Nie mniej jednak, to tragiczna historia związana z Broad Peakiem i Maciejem Berbeką.
Czy w “złotej erze himalaizmu” wyczuwało się rywalizację między Rutkiewicz a Zawadą?
Napięcie istniało do momentu, kiedy nikt z Polski nie stanął na najwyższym szczycie Ziemi. Andrzej organizował wtedy wyprawę na Everest, z drugiej strony Wanda zamiast dołączyć do polskiej ekipy, pojechała z Niemcami i wraz z nimi zdobyła szczyt. I o to były przepychanki, że wybrała zagraniczną, a nie narodową wyprawę. Ale oprócz tego Andrzej bardzo cenił Wandę Rutkiewicz. Uważał ją za świetną ambasadorkę, ponieważ znała języki i była obyta w świecie.
Od wielu lat robi Pani wiele, by upamiętnić górską działalność męża. Powstała Fundacja Himalaizmu Polskiego im. Andrzeja Zawady. Czy coś Panią zaskoczyło przy segregowaniu zdjęć, listów i zapisków po mężu?
To, co faktycznie odkrywałam, to głównie początkowe notatki Andrzeja. Taka młodzieńcza filozofia, podyktowana wyjątkową wrażliwością. Wynikała ona może z faktu, że Andrzej wychowywał się bez ojca, w otoczeniu kobiecym. Natomiast wiem z własnego doświadczenia, jak szybko zanika pamięć o wybitnych ludziach, którzy byli kiedyś sławni. Kto z młodych pamięta dziś, kim był na przykład aktor Jan Świderski albo reżyser Ludwik René. Powołując Fundację Himalaizmu Polskiego im Andrzeja Zawady wiem, że jego postać jest i będzie przywoływana. Fundacja ma przede wszystkim łączyć pokolenia, upamiętniać w atrakcyjnej współcześnie formule i wspierać młodych. Andrzej zawsze na młodych stawiał i się z nimi liczył. Uważał, że to właśnie oni wnoszą nową jakość, ducha oraz idee. Uważał, że stawianie sobie ambitnych celów i konsekwentne ich realizowanie jest bardzo ważne, dlatego i my chcemy tę myśl przekazywać następnym pokoleniom.
Jaka jest najcenniejsza pamiątka po Andrzeju Zawadzie?
Mam ich tyle, że naprawdę trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Ale jak patrzę na ścianę, mam taką bliską mi fotografię spośród chyba tysięcy, jakie posiadam. Andrzej Zawada w taternickim stroju, z grubymi skarpetami wywiniętymi ponad skórzane buty i noga wysunięta do przodu. Właśnie ta fotografia była wzorem dla pomnika Andrzeja w Lądku-Zdroju, gdzie co roku we wrześniu odbywa się Festiwal Górski im. Andrzeja Zawady.
Anna Milewska-Zawada
91 lat, ukończyła historię sztuki i szkołę teatralną. Znana polska aktorka, występowała na scenach teatrów w Krakowie, Kielcach, Łodzi i Warszawie. Przez prawie pół wieku był związana z Andrzejem Zawadą, kierownikiem wielu polskich wypraw w Himalaje i Karakorum.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie