Na szczycie Diablaka jak zwykle nieźle wieje. Mimo to klilkadziesiąt osób cieszy się widokami. Tatry – wąski łańcuszek powyżej linii mgieł – rysują się w całej okazałości. Gdzieś po prawej majaczy słowacka Fatra, a zupełnie na zachodzie wyłania się grzbiet Pilska. Wszystko niczym wyspy na białym oceanie.
Po blisko dwugodzinnej jeździe z Krakowa i mozolnym przebijaniu się wąskimi, zaśnieżonymi drogami długiej po horyzont Zawoi, dzielny czerwony bus dociera do ostatniego przystanku na trasie: Zawoja Markowa (ok. 810 m n.p.m.). To prawie koniec świata, który wydaje się leżeć dalej niż Zakopane. Choć jestem przekonany, że wielu z Was właśnie stąd, a nie z popularnej Przełęczy Krowiarki (1010 m n.p.m.), zaczynało wędrówkę w kierunku królowej Beskidu.
Gdy więc kierowca wyłącza głośny silnik i przychodzi rozprostować kości, ciepło wnętrza kabiny szybko ustępuje miejsca przenikliwemu mroźnemu powietrzu. Pospiesznie zapinam kurtkę i przekraczam zalegające dookoła pryzmy śniegu. To prawdopodobnie pozostałość po pługu, który trzymał się głównej drogi. A drewniana wiata przystanku, którą oglądałem już dziesiątki razy, na wpół przysypana grubą warstwą puchu dziś przypomina bardziej igloo niż lokalny obiekt architektury.

Rozgrzawszy się łykiem herbaty, przypinam dodatkowy ekwipunek w postaci rakiet śnieżnych, chwytam kije i nie zwlekając dłużej ruszam zielonym szlakiem, słysząc za sobą milknące echo samochodów. Od tej pory zapada cisza, przerywana jedynie skrzypieniem śniegu pod butami i cichym szumem wiatru wysoko w koronach drzew. Mróz szczypie w nos i drażni palce u rąk, ale perspektywa słonecznej pogody i całego dnia na szlaku, przyprawia o dziki uśmiech.
Szlak od przystanku prowadzi szeroką leśną drogą, częściowo wydeptaną, a częściowo wyjeżdżoną ciężkim sprzętem. Cieszę się jak dziecko cudownym zimowym krajobrazem, oblepionymi śniegiem drzewami i kolorem porannego światła. Przy drewnianym schronie na skraju długiej polany szlak skręca w lewo i niknie między drzewami. Od tego miejsca zaczyna się walka. Kolejne 500 metrów przewyższenia to kręta trasa, która po trzech kilometrach wyprowadza do schroniska na Markowych Szczawinach.
Nagła stromizna i cięższy niż zwykle plecak mocno przyspieszają oddech. Ale pamiętam tak srogie zimy, gdy do schroniska maszerowało się nie szlakiem, a drogą gospodarczą, prowadzącą bardziej na prawo. Po obfitych opadach tylko ona była ubita śladami skutera, pozwalając względnie szybko zdobyć wysokość. Tym razem szlak jest dobrze przedeptany, a zmrożony śnieg nie sprawia problemów. Jedyną trudnością okazuje się nierówny oddech, albo raczej jego brak.
Sapiąc i dysząc, po około półtorej godzinie docieram na Markowe Szczawiny (1190 m n.p.m.), gdzie tunel w blisko metrowej warstwie śniegu prowadzi z jednej strony do „Goprówki”, a z drugiej do potężnej bryły schroniska. Tutaj słońce muska jedynie szczyty drzew. Otoczenie skąpane jest w bladoniebieskim i niezwykle zimnym cieniu. Pokonawszy ostatnie podejście, kieruję swoje kroki do budynku, by rozgrzać się herbatą i ciepłym posiłkiem przed dalszą drogą.

Markowe bywają mocno zatłoczone i gwarne, niezależnie od pory roku. Ale w tygodniu jadalnia schroniska często gości zaledwie kilka osób. Nie zrażajmy się jednak sezonowym tłumem. Po prostu go zaakceptujmy. Babia Góra przyciąga bowiem niczym magnes, a Park odwiedza nawet 100 tys. turystów rocznie, jeśli liczyć tylko wejścia biletowane. Więc poranki jak ten, gdy jestem tu praktycznie sam, należą do wyjątkowych i cieszą po wielokroć.
Ponowne wyjście na szlak to prawdziwie zimny prysznic. Na szczęście szok termiczny mija podczas stromego podejścia czerwonym szlakiem na przełęcz Brona (1408 m n.p.m.), które jak zwykle okazuje się dłuższe niż pamiętałem i w trudnych, zimowych warunkach zabiera więcej czasu niż przypuszczałem. Tuż pod murem przełęczy, gdy ostatnie wysokie świerki zostają za plecami, widoczność spada nagle do kilku metrów, a błękit nieba zakrywają niskie, szybko przemieszczające się chmury.
Wąska rynna zamienia się teraz w małe lodowisko, bo schodzący w poprzednich dniach turyści używali specjalnej techniki z użyciem pośladków i butów bez raków. Muszę sobie jakoś radzić. Po lewej stronie dostrzegam równe wcięcie w śniegu – to znak szkolenia lawinowego. Jeszcze rzut oka na prawą flankę, gdzie potężny śnieżny nawis, tuż poniżej punktu widokowego na przełęczy, przyspiesza tempo mojej wspinaczki. Gdy ostatecznie wchodzę na grań, zimny wiatr uderza ostro w nos, niosąc igiełki lodu i wilgoć, która niemal od razu zamarza na krawędziach materiału i rzęsach. A wszędzie dookoła biel śniegu kontrastuje z szaro-pomarańczową chmurą otulającą krajobraz.
– Witajcie standardy babiogórskiej pogody – mówię na głos, wyciągając puchową kurtkę z plecaka i cieplejsze rękawice.
Gruba warstwa śniegu zakrywa choinki, zmieniając je w śnieżno-lodowe bałwany, które ledwo wyróżniają się od bieli otoczenia. Nic dziwnego, że aparat fotograficzny zaczyna wariować z braku kontrastu. Na szczęście wystarczy przejść kilka metrów, by dostrzec fragmenty błękitu nieba powyżej warstwy chmur. Ruszam więc dalej czerwonym szlakiem w śnieżny labirynt.
Teraz na graniowym odcinku jedyną uciążliwością jest wąska w tych warunkach ścieżka i zakryte śniegiem dziury w kosówce. Dlatego marsz po cudzych śladach wydaje się koniecznością. Gdy więc pokonuję pierwszy fragment podejścia, decyduję się na wykorzystanie ekwipunku, który dodał mi kilogramów na podejściu. Zakładam rakiety śnieżne. Szybko reguluję paski, odpowiednio ustawiam trzymanie pięty i posuwistym krokiem ruszam między choinki, a zmrożony śnieg delikatnie opada pod moim ciężarem. Dzięki rakietom nie zapadam się, swobodnie posuwając do przodu po grubej warstwie śniegu. Nie muszę już lawirować wąską i krętą linią szlaku. Nie ogranicza mnie ścieżka, a jedynie kierunek – od tyczki do tyczki i ósemki wokół pojedynczych drzew ledwo wystających ze śniegu.
Doganiam turystów, którzy wcześniej ominęli schronisko, a teraz zafascynowani obserwują zimowy krajobraz otaczający masyw Babiej Góry. Mglistą przełęcz zostawiłem już daleko za sobą, a im wyżej, tym widoczność znacznie się poprawia. Daleko przede mną króluje pasmo Policy, a grzbiet Jałowca mam za plecami. Dostrzegam też niezwykle wyraźny łańcuch Tatr na horyzoncie. Piękny to widok i zawsze przeze mnie wyczekiwany.
Niskie słońce razi mocno, odbijając się dodatkowo od mgieł Orawy. Wiatr osłabł na tyle, by zdjąć grube rękawice i cieszyć się wędrówką do szczytu. Mimo wszystko mam dziś sporo szczęścia, bo pogoda jak dotąd jest niezwykle łaskawa dla Babiej, uznawanej za królową niepogody. Na palcach jednej ręki liczę moje słoneczne wyjścia zimową porą, kiedy nie odbijałem się od pokrywy chmur i huraganowego wiatru, który zamiatał wszystko powyżej linii drzew.
Po godzinie od wejścia na przełęcz docieram w pobliże Diablaka (1725 m n.p.m.), śnieżnej piramidy, która do ostatniego metra broni dostępu na szczyt. Pojedyncze osoby mozolnie wspinają się po wysokich śnieżnych stopniach. Nie chcąc zdejmować rakiet, obchodzę szczyt od strony słowackiej, nadkładając może 100 metrów, ale korzystam z łagodniejszego podejścia. Śnieg okazuje się tu równie twardy jak nartostrada w Białce Tatrzańskiej.
A tymczasem na samym szczycie, gdzie jak zwykle nieźle wieje, spotykam całkiem sporą grupę turystów. Kilkadziesiąt osób cieszy się widokami. Tatry – wąski łańcuszek powyżej linii mgieł – rysują się w całej okazałości, od bielskich masywów na wschodzie po ostatnie grzbiety słowackich Tatr Zachodnich. Tam gdzie się kończą, na horyzoncie pojawiają się odległe Niżne Tatry. Gdzieś po prawej majaczy słowacka Fatra, a zupełnie na zachodzie wyłania się grzbiet Pilska. Wszystko niczym wyspy na białym oceanie. Żałuję, że nie mam lornetki, aby zobaczyć więcej szczegółów tego wspaniałego zimowego krajobrazu.
Chowam się za kamiennym murem, by osłonić ciało od wiatru i posmakować gorącej herbaty. Panuje tu lekki tłok, ale udaje mi się znaleźć swój własny kawałek cienia. Siadam w śnieżnym fotelu i zagryzając twardego krakersa obserwuję panoramę Zawoi. W popołudniowym słońcu cień Babiej Góry zalega nad dużą częścią doliny, niczym cień góry Fudżi na pocztówkach z Japonii.
A, że z dolin napływają niskie chmury, coraz mocniej wypełniając krajobraz, to zgodnie z dobrze znaną zasadą, że górę należy uważać za zdobytą dopiero po zejściu z niej, czas najwyższy zacząć drogę powrotną. Najszybciej byłoby granią na Przełęcz Krowiarki. Niestety, busy tam nie dojeżdżają, a ja nie mam żadnego zaprzyjaźnionego kierowcy, który mógłby mnie odebrać. Pozostaje kierować się ponownie do Zawoi, by złapać kurs do Krakowa.

Zejście po własnych śladach do schroniska jest jeszcze przyjemniejsze. Rakiety działają idealnie. Przy niewielkim spadzie terenu pozwalają lekko sunąć po śniegu. Dlatego bez przeszkód docieram do przełęczy, a potem już bez rakiet idę w dół do schroniska.
Na deser wybieram szlak czarny, który prowadzi do przysiółka Zawoja Policzne. Ten 5-kilometrowy odcinek zabiera więcej czasu niż szlak zielony, ale dzięki temu docieram do głównej drogi wojewódzkiej, gdzie dużo łatwiej o transport – to duży plus. Niestety, zimą szlak ten jest rzadko uczęszczany i najczęściej nieprzetarty. Na dodatek pierwszy odcinek stromo opada ku rozległym polanom, gdzie zaskakuje mnie spora ilość śniegu. I w tej sytuacji znów przydają się rakiety.
Trasa prowadzi niezwykle malowniczymi korytarzami buczyny, które długimi grzbietami opadają coraz niżej, bez drastycznych przewyższeń, aż do łąk nad Zawoją. Pod koniec doświetlam drogę czołówką. I już po zmierzchu docieram do pierwszych zabudowań, gdzie wita mnie głośne ujadanie psów i wyczuwalny dym z kominów. To była dobra sześciogodzinna tura.
Dojazd
Autem z Krakowa do Zawoi najlepiej jechać zakopianką do Pcimia, gdzie skręcamy na lokalne drogi przez Osielec i Białkę. Busy odjeżdżają średnio co godzinę (od 5.45 do 21.10; powrót od godz. 6 do 17.55). Więcej na: rozklady.mda.malopolska.pl.
Nocleg
Schronisko PTTK Markowe Szczawiny
tel.: +48 33 8775 105
www.markoweszczawiny.pttk.pl
zielony: Zawoja Markowa – Markowe Szczawiny 1h 45 min ↑ 1 h 15 min ↓
czerwony: Markowe Szczawiny – Przełęcz Brona – Babia Góra 1h 30 min ↑ 1h ↓
czarny: Markowe Szczawiny – Zawoja Policzne 1h 40 min ↓ 2h 15 min ↑
Uwaga! Podane czasy nie uwzględniają trudnych warunków zimowych.
W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "Cień wielkiej Fudżi".
Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 01/2020
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie