Reklama

Plakietka z Arctowskiego na Luboniu Wielkim - historia pewnej przygody z gniazdem pingwinów.

Z Anną Grebieniow, podróżniczką, a obecnie gospodynią Schroniska PTTK na Luboniu Wielkim, rozmawia Kuba Terakowski.

 

Czy na Luboniu Wielkim wisi jeszcze plakietka z Arctowskiego?

Tak, nawet dwie, a dlaczego pytasz?

 

Bo ta starsza jest ode mnie.

O! Nie wiedziałam.

 

Turyści, którym podajesz herbatę, też nie wiedzą jaka perła ich obsługuje...

Bez przesady.

 

Dwie wyprawy antarktyczne, trawers zamarzniętego Bajkału, żaglowozem przez Gobi, Światowe Igrzyska Koczowników w Kirgizji... Mam wyliczać dalej?

Turyści nie po to przychodzą na Luboń, aby słuchać moich wspomnień. Poza tym trudno rozmawiać, podając herbatę w progu. Czasy długich, nocnych pogaduszek w schronisku minęły wraz z nadejściem pandemii.

 

Przeprawa żaglowozem przez pustynię Gobi, w tle wzgórza Ałtaju Gobijskiego, Mongolia,
fot. Anna Grebieniow

 

Brakowało mi prawdziwej zimy

 

To opowiedz o sobie przynajmniej naszym Czytelnikom. Skąd się tu wzięłaś?

Poznałam Krzysztofa (gospodarza Schroniska PTTK na Luboniu Wielkim - red.), gdy - na podobnej zasadzie - pracowałam w schronisku na Magurze Małastowskiej. Zaprzyjaźniliśmy się. Zadzwonił do mnie jesienią ubiegłego roku, gdy jeden z dwóch jego pracowników nagle zrezygnował z zatrudnienia. Zapytał, czy nie przyszłabym na Luboń na zimę. Wiedział, że lubię surowy klimat, trudne warunki i nie przeszkadza mi brak łazienki. Nie zniechęca mnie śnieg wiejący przez szpary w oknach i pod drzwiami, rąbanie drewna, czy palenie w piecu.

 

Od kiedy więc jesteś na Luboniu?

Od początku grudnia.

 

A do kiedy?

Nie wiem. Pobyt w schronisku to dla mnie przygoda, a nie stała praca. Zawodowo zajmuję się ochroną przyrody. Działam w kilku projektach związanych z ochroną żółwia błotnego i ptaków podmokłych łąk. Zimą jednak nie mogę obserwować ani żółwi, ani gatunków lęgowych, więc mam czas na Luboń. I cieszę się, że tu jestem, bo brakowało mi prawdziwej zimy. Od kilku lat nie doświadczyłam silnego mrozu, a śnieg widywałam sporadycznie. Na Luboniu mogę się zimą nasycić.

 

Prowadzisz tu jakieś obserwacje?

Zawodowo - nie. Natomiast mimochodem, hobbistyczne - tak. Chodzę po lesie, tropię wilki. Ogromną przyjemność sprawia mi podążanie ich śladami. Nasłuchuję sów, w pobliżu schroniska odzywają się puszczyki, sóweczki oraz włochatki. Jeden z puszczyków, mieszkający tuż za drewutnią, stał się ostatnio bohaterem mojego fotoreportażu. Tak zaintrygował go mój pies, że w ogóle nie zwracał uwagi na mnie i aparat fotograficzny. Pozwolił mi podejść na cztery metry.

 

A wilki widziałaś, czy tylko tropy?

Tylko tropy, ale w Nowy Rok zostawiły mi upominek 40 metrów od schroniska: świeże odchody... (śmiech). Okazało się, że przechodziły tuż obok, gdy siedzieliśmy przy ognisku.

 

I co zrobiłaś z tym upominkiem?

Obfotografowałam... (śmiech).

 

Tylko tyle? Po przyrodniku spodziewałbym się więcej...

No cóż, skoro nalegasz... Przeanalizowałam też - na ile to było możliwe w terenie - skład. Zidentyfikowałam sierść jeleni.

 

Wprowadziłam dania wegetariańskie

 

Bywałaś dawniej na Luboniu?

Nie, po raz pierwszy przyszłam tu w grudniu.

 

Co tu zatem - jako gospodyni - robisz?

Pracujemy z Jarkiem, który jest na Luboniu już od 10 lat, "wachtowo" - czyli na zmianę: tydzień on, tydzień ja. Z tym, że w weekendy jesteśmy razem, a w dni powszednie sami. Do moich obowiązków należy cała opieka nad schroniskiem. Muszę porąbać drewno, napalić w piecu, przygotować posiłki dla turystów. A także posprzątać, odśnieżyć i zadbać o mnóstwo innych drobnych, codziennych spraw, które zajmują mnóstwo czasu.

 

Zaopatrzenie też należy do Twoich obowiązków?

Nie, tym zajmują się Jarek i Krzysztof, mój samochód w zimowych warunkach miałby trudność z wjechaniem na Luboń. Ja tylko przygotowuję listę zakupów.

 

A gotujesz sama?

Tak, oczywiście, chociaż nie jest to mój żywioł. Menu zastałam oferowane już od dawna przez Jarka, lecz zmartwił mnie w nim brak dań wegetariańskich, gdyż sama nie jem mięsa, podobnie jak wielu turystów. Wprowadziłam więc do menu wege-zupkę. Bardzo ją lubię i szczerze polecam, co tydzień jest nieco inna. Polecam też moją herbatkę zimową, z cynamonem, kardamonem, goździkami, imbirem, sokiem malinowym i cytryną.

 

Jak teraz, w czasie epidemii wygląda obsługa turystów?

Noclegów nie ma, wstępu do schroniska niestety również. Natomiast gastronomia funkcjonuje na wynos. W drzwiach wejściowych stoi stolik, przy którym przyjmowane są zamówienia i wydawane posiłki.

 

A Ty nocujesz w schronisku, czy w położonej obok bacówce?

Zazwyczaj w bacówce, bo przypomina mi nasz domek na Lions Rump. Szpary w drzwiach, śnieg zaglądający do środka, do tego wyjście prosto na zewnątrz i ławka pod ścianą. Lubię na niej usiąść z kawą, a ze służbówki w budynku schroniska nie da się wyjść tak szybko: schody, piętro, schody, jadalnia, przedsionek...

 

Zdarzyło się, że ktoś w środku nocy zastukał, że zamarza albo potrzebuje pomocy?

Na szczęście nie, ale przed sylwestrem odebrałam kilka telefonów od osób pytających co zrobię, gdy o północy przyjdzie grupa skrajnie wyczerpanych turystów?

 

I co odpowiadałaś?

Że wezwę GOPR, jeżeli nie będą w stanie zejść o własnych siłach na dół.

 

Pingwiny budują gniazda na skałach

 

Dobrze się czujesz na Luboniu?

Tak, jestem szczęśliwa, że mogę spędzić zimę w takim pięknym miejscu, które często przypomina mi Antarktykę. Pogoda też bywa tu antarktyczna: nagłe zamglenia, śnieg, silny wiatr. Uwielbiam taką aurę. A pokój z widokiem na cztery strony świata nie ma równych sobie. Rano można oglądać wschód słońca, w ciągu dnia oświetlone nim beskidzkie wyspy, a wieczorem - zachód.

 

Samotność Ci nie dokucza?

Nie. Lubię ludzi, ale lubię też spędzać czas sama z sobą. Nigdy się ze sobą nie nudzę. Nie mogłabym pracować dwa razy po pół roku na Lions Rump, gdyby samotność była dla mnie trudna. Tam wprawdzie mieszkałam z koleżanką, ale zazwyczaj nie widywałyśmy się całymi dniami.

 

Wyjaśnijmy czytelnikom, co to jest Lions Rump?

To baza terenowa Polskiej Stacji Antarktycznej imienia Henryka Arctowskiego. Miałam tam przyjemność, szczęście i zaszczyt, pracować w sezonach 2015/2016 oraz 2016/2017 - od listopada do kwietnia, jako obserwator przyrodniczy.

 

Półwysep Lions Rump,
fot. Anna Grebieniow

 

Za moich czasów stała tam przyczepa kempingowa...

Teraz jest to drewniany domek, nota bene zbudowany przez polskich górali. Ma 16 metrów powierzchni plus stryszek.

 

Czym zajmowałaś się na Lions Rump?

Do moich obowiązków należało między innymi zliczanie ssaków płetwonogich, czyli uchatek i fok oraz ptaków latających i pingwinów, a także ocena kondycji populacji tych zwierząt. W praktyce wyglądało to tak, że codziennie pokonywałam po kilka, kilkanaście kilometrów, monitorując kolonie ptaków i ssaków. Co ciekawe, pingwiny bardzo często budują gniazda na skałach i wysokich, stromych zboczach, wśród głazów oraz kamieni, w miejscach zaskakująco trudno dostępnych. Uchatki również spotykałam na ścieżkach, które nawet dla mnie były karkołomne. Nie spodziewałam się tak pozornie niezdarnych, płetwonogich zwierząt w górach.

 

Liczenie pingwinów na skale Lions Rump, Wyspa Króla Jerzego, Antarktyka,
fot. Anna Grebieniow

 

Jak wysokich?

Niektóre wzniesienia sięgają tam 350 metrów. Sprawdzenie wszystkich kolonii wymagało wielogodzinnych wypraw, po górzystym, a chwilami grząskim i sypkim terenie. Porównałabym to do najbardziej stromych i śliskich odcinków czerwonego szlaku z Glisnego na Luboń, po obfitych opadach deszczu. Z tym, że tam w wielu miejscach zalegał dodatkowo tak zwany czarny lód, pokryty warstwą nawianych kamyków, żwiru i piachu. Teren był więc trudny, wymagał nieustannej ostrożności, podobnie jak zimą, w górach o wiele wyższych.

 

Miałaś jakąś asekurację?

W najtrudniejsze miejsce lub przy wyjątkowo złej pogodzie chodziłyśmy we dwie. Poza tym miałyśmy ze sobą łączność krótkofalową, która jednak zawodziła przy większych dystansach. Dysponowałyśmy też boją ratunkową, pozwalającą na wezwanie pomocy poprzez satelitę, ale na szczęście nigdy nie musiałyśmy jej użyć. Poza tym w plecaku, jak zawsze w górach, miałam apteczkę, scyzoryk, termos, GPS, zapasowe ubranie i czołówkę. Zdarzało mi się wracać po ciemku.

 

Wiatr zapewne dokuczał tam bardziej, niż mróz...

Tak, zazwyczaj temperatury oscylowały od plus do minus kilku stopni, bo latem na wyspie klimat jest stosunkowo łagodny. Można więc powiedzieć, że na Luboniu jest teraz zimniej. Natomiast odczuwalna temperatura, ze względu na wiatr, była na Lions Rump bez porównania niższa. Tam przy 40 m/s wielokrotnie pracowałam w terenie, a tu - przy takim wietrze - nikt przy zdrowych zmysłach nie wybierze się na wycieczkę.

 

Najzimniej było na Bajkale

 

Ani Lions Rump, ani Luboń, nie były najzimniejszymi miejscami, które odwiedziłaś...

Najniższych temperatur doświadczyłam na Bajkale, gdy wraz z przyjaciółką Xenią Starzyńską, trawersowałam go zimą po lodzie. Nocowałyśmy pod namiotem, a odczuwalny mróz sięgnął rekordowo minus 40 stopni.

 

Brrr... Ja raz przeszedłem z Tolkmicka do Krynicy Morskiej i już miałem dość. Po co się tam wybrałaś?

Aby sprawdzić, czy po zamarzniętym Bajkale da się jeździć żaglowozem... (śmiech). Żaglowóz - jak sama nazwa wskazuje - porusza się na kołach, więc nie można nim pływać. Poszłyśmy więc z Xenią na zwiady. Wzięłyśmy zwyczajny ekwipunek górski, namiot szturmowy, śruby lodowe oraz raczki i wyruszyłyśmy, aby zobaczyć jak wyglądają tam drogi, czy dużo jest szczelin i czy można pomiędzy nimi manewrować, czy torosy [spiętrzone kry] nie zablokują przejazdu... W dwa tygodnie przeszłyśmy 250 kilometrów. Planowałyśmy o wiele dłuższą wyprawę, ale okazało się, że torosy i szczeliny skutecznie utrudniały marsz. Lód wcale nie jest gładki jak stół.

 

Nigdy niepokojąco nie trzeszczał pod Wami?

Trzeszczał wielokrotnie, lecz nie oznaczało to, że właśnie pęka. Tafla lodu pracuje nieustannie, podlega naprężeniom i rozpręża się, stąd te odgłosy. Najtrudniejsze były pierwsze noce, Bajkał jest bardzo głośny, tworzenie się rys słychać z odległości wielu kilometrów. Miałam więc wrażenie, że czeluść otwiera się dokładnie pod nami. Potem przyzwyczaiłam się i spałam spokojnie. Ale na wszelki wypadek nasz namiot miał dłuższe odciągi, kotwiczone na śrubach lodowych. Natomiast podczas marszu najbardziej niepokoiło nas powstawanie pajęczynek pod stopami.

 

Pajęczynek?

Po zachodzie słońca temperatura obniża się gwałtownie lód wtedy kurczy się i pęka. Zazwyczaj są to mikroszczeliny, drobne rysy, które przy każdym kroku, z trzaskiem tworzą się pod butami i błyskawicznie rozbiegają po lodzie we wszystkich kierunkach. Widząc je, czułam się nieswojo i mimowolnie przyspieszałam kroku, co oczywiście nie pomagało, a wręcz przeciwnie - powodowało, że pęknięcia tworzyły się jeszcze szybciej... (śmiech). Ale żadne nie było groźne.

 

I co wykazał Wasz rekonesans? Da się przejechać przez Bajkał żaglowozem?

Tak, pod warunkiem trzymania się tras, które każdej zimy są tam wytyczane od nowa. Poza nimi torosy oraz szczeliny blokują drogę.

 

Ale w końcu nie wybrałaś się tam ponownie...

Nie, lecz nadal mam to w planach.

 

Hybryda motoru, łóżka i żaglówki

 

Przejechałaś za to żaglowozem przez Pustynię Gobi...

Tak, półtora tysiąca kilometrów.

 

Co to w ogóle jest za pojazd?

Najkrócej mówiąc to hybryda motoru, łóżka polowego oraz żaglówki... (śmiech). A służy do podróżowania po lądzie z wykorzystaniem siły wiatru.

 

Skąd pomysł na taką wyprawę?

Mongolia jest mi szczególnie bliska, byłam tam sześciokrotnie. Gdy zatem w jednej z gazet trafiłam na historię Wojtka Skarżyńskiego, to stanęłam na głowie, aby go poznać.

 

Wojtka, który w roku 1978 przejechał Gobi właśnie żaglowozem...

Tak. Okazało się, że jest niezwykle otwartym, pogodnym człowiekiem. Zaprosił mnie do siebie, pokazał stary żaglowóz stojący w stodole i ni stąd, ni zowąd zaproponował, że podaruje mi ten pojazd na powtórną wyprawę. Połknęłam haczyk... Zmontowałam z przyjaciółmi drugi taki wehikuł i wyruszyliśmy śladem tamtej wyprawy. Wystartowaliśmy z Ałtaju Gobijskiego. Trasa wiodła głównie dolinami i korytami wyschniętych rzek, ale musieliśmy też pokonać kilka przełęczy, gdzie wsparcie samochodu było niezbędne. Absolutną większość drogi pokonaliśmy jednak na skrzydłach wiatru.

 

Jaką prędkość rozwija to cudo?

Ze względów bezpieczeństwa staraliśmy się nie przekraczać 80 km/h, bo obydwa pojazdy były domowej roboty, w tym jeden z nich leciwy. Przy silniejszym wietrze zwijaliśmy żagle.

 

Ile osób można zabrać na pokład?

Maksymalnie trzy: kapitana oraz jednego lub dwóch załogantów w siatkach bocznych. To zależy od siły i kierunku wiatru. Na lądzie bowiem nie da się robić przechyłów tak, jak żaglówką na wodzie. Balast stanowią więc załoganci, siedzący od nawietrznej.

 

Na Gobi doświadczyłaś upałów, na Bajkale mrozów, w jakich temperaturach czujesz się lepiej?

Preferuję niskie, dlatego z taką radością przyjęłam zaproszenie na Luboń. Miałam nadzieję, że będzie tu zimniej niż na nizinach i nie zawiodłam się.

 

Anna Grebieniow

44 lata, absolwentka Akademii Rolniczej w Poznaniu. Zawodowo związana z organizacjami pozarządowymi, zajmującymi się ochroną przyrody oraz kulturą. Autorka książki "Żagle nad pustynią. Z wiatrem przez Gobi".

 

Aplikacja magazynnaszczycie.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Aktualizacja: 06/08/2024 21:31
Reklama

Reklama

Wideo magazynnaszczycie.pl




Reklama
Wróć do