Dwóch klientów – jeden z Nowego Jorku, drugi z Londynu – zdobywa Everest w mniej niż tydzień. Dzięki ksenonowi, namiotom hipoksyjnym i... ogromnym funduszom. Czy to rewolucja w himalaizmie, czy tylko drogi pokaz marketingowy?
Czy można wyjść z domu i po kilku dniach wrócić, mając na koncie wejście na najwyższy szczyt świata? Okazuje się, że tak. Pozostaje pytanie, czy to właściwe podejście do gór?
Ostatnio nagłówki obiegły dwie ekspresowe wyprawy na dach świata. 19 maja sukcesem zwieńczono ekspedycję zorganizowaną przez agencję Elite Exped, którą prowadzi sam Nims Purja. Jej klient znalazł się na wierzchołku Everestu zaledwie 3 dni i 23 godziny od wylotu z Nowego Jorku. Równocześnie na górze działała agencja Furtenbach Adventures, której ambicją było zamknięcie całej wyprawy w ciągu tygodnia. Jej uczestnicy – czterej byli żołnierze – wyruszyli z Londynu 16 maja, trzy dni później świętowali wejście na Czomolungmę i 23 maja byli już z powrotem na łonie Albionu.
Tradycyjnie pojedynek z najwyższym ośmiotysięcznikiem wycina z kalendarza nawet dwa miesiące. Jak więc skurczono ten czas do zaledwie kilku dni? Przede wszystkim zniknął trekking do bazy, ale nie jest nowością, że zamożniejsi pasjonaci gór mogą pozwolić sobie na przelot helikopterem.
Znacznie oryginalniejszym wynalazkiem są sposoby na wyeliminowanie potrzeby aklimatyzacji w górach. Zamiast tradycyjnego wchodzenia wysoko, by spać niżej, klient Nimsa spędził ponad 400 godzin w namiocie symulującym oddychanie w górach wysokich.
Ten sam manewr wykorzystali członkowie wyprawy Furtenbacha. Dodatkowo oni wsparli się również ksenonem. Ten gaz szlachetny powoduje namnażanie czerwonych krwinek i być może pomógł im dostać się na szczyt Everestu, a na pewno do mediów. Według właściciela Furtenbach Adventures ksenon zastępuje mozolną aklimatyzację, umożliwiając szybkie wejście i podnosi bezpieczeństwo himalaistów. Dla zawodowych sportowców takie wspomaganie oznacza dyskwalifikację, ale turyści wysokogórscy nie muszą przejmować się przepisami antydopingowymi.
Warto w tym miejscu zaznaczyć, że Komisja Medyczna Międzynarodowej Federacji Związków Alpinistycznych wydała oświadczenie, w którym odradza wykorzystanie ksenonu w górach. Według jej danych nie ma dowodów, że poprawia on wydolność wspinaczy, za to jego efekty uboczne mogą okazać się bardzo niebezpieczne. Dla naszych rozważań przyjmijmy, że ksenon faktycznie działa tak, jak zapewnia agencja.
Samą 7-dniową wyprawę uważam za interesujący eksperyment, ale nie upatrywałbym tu zwiastuna (kolejnego) końca himalaizmu. To raczej bardzo dobra akcja marketingowa. Przede wszystkim wyprawa z użyciem ksenonu to koszt około 640 tys. zł za osobę, czyli – mówiąc krótko – kupa kasy. Po drugie, na testową ekspedycję ruszyli byli wojskowi, a więc ludzie o dobrej kondycji, wiedzący, jak zachować się w trudnym terenie. Losowy krezus raczej tak dobrze sobie nie poradzi. No i wreszcie hasło o 7-dniowej wyprawie brzmi efektownie, ale w rzeczywistości nie jest tak, że można wpłacić pieniądze, lenić się na kanapie, czekając na telefon o zbliżającym się oknie pogodowym, a kilka dni po nim zostać następcą Hillary'ego i Tenzinga. Kilkutygodniowej aklimatyzacji nie da się uniknąć. Jednak dzięki dużym pieniądzom swój organizm można oswajać z górami bez podróży do Nepalu. No i zawsze pozostaje pogoda. Jeśli prognozy szlag trafi, to na szczyt nie wejdziemy niezależnie od liczby posiadanych jachtów i ilości pochłoniętych gazów szlachetnych.
O tym, że skrócenie czasu wyprawy wcale nie jest takie proste, zaczął przekonywać też sam Lukas Furtenbach, który ostrzegał przed zażywaniem ksenonu na własną rękę. Ktoś może uznać, że nie chce, by ludzie “ukradli” jego pomysł. Być może jednak po prostu boi się, że jakieś gwiazdy o przeroście ambicji i niedoborze szarych komórek wezmą ksenon za środek górskiej nieśmiertelności i zrobią sobie lub komuś krzywdę.
Co zaś do samych pomysłów na ułatwianie wejść na ośmiotysięczniki, to chociaż odzierają himalaizm z romantyzmu, to nie rażą mnie, o ile faktycznie podnoszą bezpieczeństwo. Sam jednak wolę nie porywać się na wyzwania, którym nie podołam bez angażowania kosmicznej technologii i sztabu pomagierów. No ale jeśli są ludzie, dla których ważniejsze od obcowania z górami jest wpisanie sobie w CV zdobycie Everestu, to lepiej, żeby zrobili to z pomocą dodatkowego tlenu, ksenonu, armii Szerpów, laserowego czekana i antygrawitacyjnych raków, niż zginęli próbując.
Tekst ukazał się w wydaniu nr 04/2025
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie