Góry to nie tylko przestrzeń fizyczna. To miejsce, w którym konfrontujemy się ze sobą, z naturą i własnymi emocjami. Dla niektórych są terapią, dla innych sposobem na życie. Czym są dla Ciebie?
Jak pisać o górach i miłości do nich, gdy brakuje słów dla opisania piękna przyrody czy opowiedzenia o doskonałości szczytów? Wiele razy pytałam sama siebie o stosunek do gór? Po co mi one? Dlaczego wciąż chcę do nich wracać i się na nie wspinać, być blisko, czuć skałę pod palcami? Nigdy nie jestem pewna odpowiedzi.
Bo czy wystarczy odpowiedzieć, jak niegdyś George Mallory, zapytany przez dziennikarza „New York Timesa” o to, dlaczego chce wspiąć się na Mount Everest? – Bo jest. Może inni są mniej bezradni w opisie bliskości, ale i bezradności, jaką odczuwamy tam - w chmurach.
Zobacz także:
Pytałam o to między innymi Marka Raganowicza, wybitnego wspinacza wielkościanowego. Marek czuje podobnie jak ja – w górach wszystko jest inne.
- Urodziłem się niedaleko morza i wyjazdy nad Bałtyk, były dla mnie pierwszym kontaktem z potęgą natury. Kiedy więc znalazłem się w górach, to miałem wrażenie, że tam jest ciągły „sztorm”. Uwielbiałem to uczucie. Sam krajobraz górski jest bowiem zakłóceniem spokoju nizin, równi horyzontu, czystą kontestacją uporządkowania i uczesanej grzeczności. Jest jak sztorm na morzu czy oceanie – opowiada. - Uwielbiam tam być, bo z jednej strony czuję spokój, a z drugiej wiem, że cieszy mnie skok na krawędź i balansowanie nad przepaścią. Jednak na pewno nie potrafiłbym tak ciągle żyć, dlatego potrzebuję też nizin, żeby w pełni odczuć odmienność gór. Może nawet mam dwie osobowości, coś jak Doktor Jackyll i Mr Hyde? – zastanawia się Raganowicz.

Góry, ostre skały, trawiaste urwiska. Dla mnie wciąż najpiękniejsze i najbardziej tajemnicze są te najbliższe – Tatry. Mikrokosmos górski w czystej postaci. Znam Alpy, Dolomity i Himalaje. Mam za sobą wymagające wysiłku trekkingi, zjazdy narciarskie i trasy biegowe. Chodziłam po szlakach w Beskidach, Bieszczadach i Górach Stołowych. Wspinałam się w skałach w Polsce i Europie. Ale kiedy myślę o Górach, tych przez wielkie G, o wspominanym przez wspinaczy absolucie i skrajnych emocjach – od zachwytu przez strach i niepokój, w moim sercu pojawiają się Tatry. Góry dla mnie wyjątkowe.
W XIX i początkach XX stulecia Tatry uważano za miejsce, w którym jest się bliżej Boga i można niemal dotknąć absolutu. Historia eksploracji Tatr to pokonywanie ludzkich ograniczeń i mierzenie się z nieznanym. Ale nawet, gdy wszystkie szczyty już dawno zostały zdobyte, Tatry wciąż pociągają i budzą grozę.
- Jeżdżę w góry, by odbudować tę relację z naturą, która popsuła się, kiedy dawno temu zachęcono nas, żeby uczynić ziemię poddaną człowiekowi – mówi Piotr Trybalski, podróżnik, fotograf i autor książek górskich. - Góry przypominają mi, jaka jest relacja pomiędzy malutkim człowiekiem a przyrodą – żywiołem, nad którym nie mamy panowania. Na wysokościach jestem mały i czuję nad sobą panowanie górskiego absolutu. Skały działają na mnie terapeutycznie. Smakowanie krajobrazu i powietrza sprawia, że w sposób bardziej przejrzysty postrzegam rzeczy, które na nizinach nam umykają. Problemy, które w mieście wydają się trudne do rozwiązania, w górach stają się mniej znaczące. Dystans do świata, jaki się w nich zyskuje, sprawia, że łatwiej jest zobaczyć rzeczy, takimi jakie one są naprawdę i łatwiej podejmować różne decyzje – tłumaczy.

Czy zatem nasze dzisiejsze emocje tak bardzo różnią się od tego, co w górach przeżywali nasi dziadkowie? Przecież w końcu XIX stulecia turyści również szukali w górach przede wszystkim spokoju, możliwości kontemplacji i ucieczki od zwykłego życia, a także – ucieczki od ludzi. Paradoks bycia w górach polega często na tym, że samotność, jaką tam odczuwamy, sprawia, że bardziej tęsknimy za innymi i pragniemy relacji z drugim człowiekiem. Świadczą o tym liczne relacje, wspomnienia, literackie zapiski.
Kompozytor i taternik Mieczysław Karłowicz nie znosił wędrówek zbiorowych. Góry chciał mieć tylko dla siebie. Najważniejsza była cisza, przyroda, surowe piękno szczytów. Tatry według Karłowicza należało przeżywać, a nie zdobywać. - Wpatrując się w te bajeczne blaski, doznawało się chwilami prawie bolesnego wrażenia – czuło się bowiem, że natura ludzka nie potrafi wchłonąć całego ogromu tego ziemskiego piękna – pisał Karłowicz.
XX wiek odmienił turystykę tatrzańską. W 1903 roku przy Towarzystwie Tatrzańskim powstała Sekcja Turystyczna. Turystami nazywano wtedy tych, którzy próbowali zdobywać górskie granie sami – bez opieki przewodników, wkrótce także za pomocą lin. Do historii przeszły opowieści o góralach i kłusownikach, którzy zachęceni przez coraz częściej pojawiających się na Podhalu turystów, zaczęli się zmieniać w górskich przewodników.
Pojawili się wówczas pierwsi taternicy – dziadkowie przyszłych wspinaczy wielkościanowych i wybitnych himalaistów. Wtedy również kontemplowanie piękna gór zaczęło ustępować nieco innej fascynacji – chęci mierzenia się z niedostępnością górskich zboczy. Po Tatrach chodzili także ludzie, dla których wspinanie było przede wszystkim wyzwaniem. Rodziło się taternictwo rozumiane jako sport.
Jeszcze przez chwilę ścierały się ze sobą dwa poglądy – sentymentalny i sportowy. Jeśli granicą tego sporu miałby być rok 1914, to po jednej stronie zostanie taternictwo ideowe, w którym szuka się przeżyć i bada własną duchowość, po drugiej –współzawodnictwo i potrzeba bicia rekordów. Wyczerpywało się myślenie romantyczne reprezentowane przez taterników sprzed pierwszej wojny światowej. Późniejszy dramatopisarz Ferdynand Goetel notował w roku 1913: - Motorem, który dojrzałego taternika w góry wypędza, jest niezadowolenie z życia, do jakiego zmusza go społeczeństwo, którem zdławiony, zduszony, załamany i spętany – idzie tam, gdzie znalazł jego krańcowe przeciwieństwo, gdzie wszystko inaczej się rozgrywa, gdzie go nic nie przypomina, gdzie, jednym słowem, może przywrzeć usta do najbardziej duchowej i najczerstwiejszej krynicy pranatury, od której dzielą go – tam na dole – wieki filozoficznej kultury i rafinowanej cywilizacji – pisał Goetel.
Niewiele się to myślenie różni od współczesnego. Znów oddam głos Markowi Raganowiczowi.
- Lubię wycieczki w góry. Po prostu odczuwam przyjemność ze zwykłej wędrówki, zaglądania za przełęcze i szczyty po to, żeby dowiedzieć się jak zmieni się krajobraz, co jest dalej, wyżej i gdzie na pewno nie jestem w stanie dojść. Bardzo lubię to robić – mówi Raganowicz. - Ale jeśli pytasz o moje bycie w górach ze wspinaniem w tle, to sprawy mają się nieco inaczej. Kiedy jestem na wspinaczkowej wyprawie, mówię sobie: „To już teraz - nie jutro, nie za chwilę, właśnie teraz spełniam swoje marzenia”. Te słowa wydobywają ze mnie energię, która mnie zadziwia i wcale nie wiąże się to z samym sukcesem we wspinaniu.
Raganowicz przyznaje, że wielokrotnie wycofywał się w górach z uczuciem głębokiego przekonania, że dana droga jest w zasięgu, lecz widocznie nie nadszedł odpowiedni czas na jej przejście.
- Powroty na niepokonane ściany to poszukiwanie tego odpowiedniego czasu. Jeśli wymarzony cel mnie przerasta, to staram się wyłuskać z siebie tyle odwagi, żeby zaakceptować odpowiedź i poszukać celu, który jest bardziej odpowiedni do miejsca, jak i stanu umysłu czy wydolności fizycznej. Tak naprawdę w górach nie ma porażek – podsumowuje.

Dziś, kiedy myślę o najlepszych wspinaczach, gdy czytam ich wypowiedzi i relacje – nie potrafię im nie zazdrościć. Nie sukcesów wspinaczkowych, czy górskich. Nie przygód i wysiłku ponad siły. Zazdroszczę im wolności i spokoju umysłu, jakiego można doświadczyć tylko w górach. Pisał o tym także Tommy Caldwell, światowej sławy amerykański wspinacz wielkościanowy.
- Byłem w niewyobrażalnie pięknych miejscach. W silnych opadach śniegu, gdy błyskawice rozświetlały niebo, a grzmoty wstrząsały powietrzem wokół mnie; spędziłem ciche noce na skalnych półkach, pod rozgwieżdżonym, nieskończonym, nieskazitelnie czystym niebem. Śmiałem się, gdy wiatr zacierał ślady po słonecznym dniu i zagłuszał wszystkie dźwięki. W takich chwilach zdumienie tym cudownym światem wnika głęboko do każdej komórki mojego ciała, zapewnia mi dostęp do źródła niewyczerpanej energii i nieskończonych zasobów miłości. Zmienia mnie – podkreśla Caldwell.
Ktoś mi powiedział, że pobyt w górach może uratować życie. Pomyślałam wówczas, że to nadmierne, egzaltowane przekonanie. Dziś wstydzę się tamtych myśli. Zebrałam coraz więcej dowodów na prawdziwość tych słów. Mam za sobą wiele górskich wypraw, i wiele z nich powrotów. I przekonanie o tym, jak ciężko jest żegnać się z górską wolnością.
Kiedy pisałam „Kamienny sufit”, opowieść o pierwszych taterniczkach, moje życie przez wiele miesięcy składało się z tych małych pożegnań. Krótkich wypadów, nagłych powrotów i potrzebie zatrzymania pod powiekami tamtego czasu. Trudno podzielić się z kimś, nawet bliskim, takimi emocjami. Cóż mogłabym powiedzieć? Że czuję pustkę? Że chce mi się płakać. Że kiedy przekraczam próg warszawskiego mieszkania, to czuję, że intensywny wysiłek skumulował się we mnie i dopiero teraz ciało poczuło jakiś nadmiar. Nic złego się nie dzieje. Tylko jest mi jakoś tak straszliwie smutno. Jakby nic nie zostało z tamtego zachwytu górami i nieograniczoną przestrzenią.
Góry to także wdzięczność – niewypowiedziana i nieodpłacalna. Czasem tak ogromna, że nie chce się w nas pomieścić. Wymaga wypowiedzenia, opisania, uwolnienia. Róża Drojecka. wspaniała polska taterniczka z lat 30. i 40. XX wieku, po wielu wyprawach zaczęła prowadzić notatki, by zatrzymać zachwyt i wdzięczność dla piękna Tatr.
- Jaka cisza otchłanna, niezmierzona, olbrzymia... Ale oto zabrzmiał wysoki wibrujący ton. Wkręcił się świdrem w jesienne ukojenie świata. Po szafirowym stropie nieba przesunęła się ledwie dostrzegalna eskadra. Dzwoniąc grozą i śmiercią, popłynęła ku umęczonym dolinom - zapisała w jednym ze wspomnień z lat 40. - W dole ciemny aksamit lasów, powietrze tętni szumem siklawy. Cały ten niezmierzony górski świat roztapia się dziś w żarze słońca, w błękitnej mgle oddalenia, w dalekim srebrze potoków – oddaje ci to wszystko w błysku przeszywającego serce zachwytu. Może ma wartość dla drugich ostateczna kwintesencja mojego taternictwa, którą uprawiam teraz, tj. zajmowanie się ceprami, budzenie w nich zainteresowania dla przyrody i krajobrazu górskiego, poprzez organizowanie i prowadzenie wycieczek popularyzatorskich. Robię to poniekąd z poczucia obowiązku: wzięłam z gór dla siebie tak dużo, że – zanim umrę – trzeba się starać choć coś z tego ludziom oddać, żeby nie być niewypłacalnym dłużnikiem – pisała Drojecka.
Góry to terapia. Dla duszy, umęczonych emocji. I dla ciała. Ale przecież nie dlatego jedynie, że w górach możemy odpocząć. Dlatego raczej, że góry potrafią uświadomić nam, jak bardzo pragniemy żyć. Nie trzeba się z górami mierzyć, spierać i porównywać. Wystarczy z nimi współistnieć. Z całą swoją kruchością, schorowanym ciałem, ludzkimi słabościami. Z tym, co niesiemy w sobie przez życie i co nieraz nam ciąży.
Kajetan Domagała, redaktor naczelny „Na szczycie”, po ciężkiej operacji serca, powrót do świata, który kocha, i daje mu siłę tak wspomina: - Jest kilka miejsc w górach gdzie zawsze chętnie wracam, ale do jednego szczególnie. To Ujsoły w Beskidzie Żywieckim, moje miejsce na Ziemi. To tu po sześciu miesiącach od operacji zapiąłem narty i wdrapałem się na szczyt Soliska. Osiągnięcie sportowe rangi wątpliwej… Ale po miesiącach strachu i niepewności, okazało się przełomowe. Zrozumiałem, że znowu mogę być tak, jak byłem kiedyś – opowiada.
Kilkadziesiąt lat przed nim ten sam zachwyt i wdzięczność opisała Zofia Radwańska-Paryska, taterniczka i botaniczka: - O chwilo, któraś mnie nauczyła nie cofać się przed zamierzeniami, napoiła niezmierną słodyczą osiągnięcia i dała pierwsze wejrzenie wzwyż, w głąb i wszerz! Śmiałaś się do mnie bezkresną panoramą szczytów i dolin tatrzańskich skąpanych w słońcu; ukazałaś mi cuda górskiego świata turni; zdawałaś się szeptać: Chciej tylko mocno, mocno, najmocniej – a poznasz to wszystko. Zwiążesz się z tym na zawsze, doznasz najwspanialszych przeżyć i uniesień, staniesz się nieledwie częścią tego świata!
Dziś także ja próbuję zamienić na słowa, wersy i zdania własne przeżycia. Wciąż jednak czuję, że trudno mi je znaleźć. Szukam opisów w innych książkach, wspomnieniach i opowieściach. Kolekcjonuję je w sobie, układam w historie. Fabularyzuję. Powraca do mnie wówczas uczucie paradoksu. Pomieszania totalnego zachwytu ze strachem przed nadchodzącym brakiem. Jakbym była pewna, że to, co w górach jest najpiękniejsze, to ciągłe przemijanie ulotnych chwil szczęścia. Niemożność zatrzymania ich na dłużej. Dlatego pragnę je wciąż łapać na nowo.
I jakimś dziwnym trafem znów Tommy Caldwell opisał moje uczucia: - Wiążę się i daję sobie czas, bo i nigdzie już nie muszę się spieszyć. Już nigdy nie będę oglądał tego samego widoku, z tego samego miejsca, w tych właśnie okolicznościach. Ta chwila tyle w sobie mieści. [...] Nim ruszę, ogarniam jeszcze spojrzeniem Dolinę, skalne ściany po przeciwległej stronie i szczyty w oddali, mimo upływu wieków są tak samo niewzruszone i obojętne. Staram się jeszcze na chwilę zatrzymać czas.
Tekst ukazał się w wydaniu nr 5(15)/2021
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie