Z Karoliną Szymańską, współautorką bloga Our Little Adventures, rozmawia Magdalena Przysiwek
Jesteś współautorką bloga Our Little Adventures, prowadzisz podcast Dobranocka dla rodziców i kampanię Chodź na dwór. W ciągu ostatnich kilku lat odwiedziłaś razem z mężem i dziećmi wiele krajów, spędziliście mnóstwo godzin w górach. Dlaczego to takie ważne, byśmy spędzali czas w outdoorze?

Pochodzimy z natury i w niej najlepiej funkcjonujemy. Tam jest wszystko, czego potrzebujemy - ruch, przestrzeń, stymulowanie bodźcami, dzięki którym nasze zmysły pracują na najwyższych obrotach. Z drugiej strony w naturze odpoczywamy. To, co się dzieje z nami w ostatnich 100 latach po rewolucji przemysłowej i technologicznej, diametralnie zmieniło nasze życie. Usiedliśmy przed komputerami, zamknęliśmy się w pomieszczeniach ze sztucznym światłem i nasze ciała są ograniczone do kilku ruchów. Także nasze oczy zupełnie inaczej funkcjonują. To rodzi mnóstwo problemów.
Mamy bardzo duży odsetek dzieci i dorosłych z problemami psychicznymi i emocjonalnymi. Nie wiemy, co się z nami dzieje, jesteśmy podenerwowani, nie umiemy się komunikować, nie odczuwamy emocji i nie rozumiemy ich. Jesteśmy coraz bardziej pogubieni. Latamy w kosmos, mamy sztuczną inteligencję, a nie radzimy sobie z rakiem, nadciśnieniem, cukrzycą, nadwagą, czyli z chorobami cywilizacyjnymi, które wynikają z siedzącego trybu życia. Najbardziej cierpią na tym dzieci, wychowywane w sterylnych warunkach, nie rozwijają się zgodnie z własnym potencjałem. Ja wychowałam się na wsi, spędzając czas głównie na dworze. Razem z moim mężem mamy podobne spojrzenie na ruch, więc gdy urodziły się dzieci, było dla nas naturalne, że zabieramy je wszędzie tam, gdzie lubimy być, np. w góry. Jeździliśmy z nimi po całym świecie. Byliśmy w wielu miejscach, przed którymi nas ostrzegano.
Zachłysnęliśmy się światem technologicznym, a zaczęliśmy widzieć zagrożenie w naturze, niekiedy bagatelizując to płynące z nowych technologii. Pomieszały się gdzieś te wartości, bo nadal brakuje edukacji w tym temacie?
Świat stanął na głowie. Nowe technologie są potrzebne, tego nie kwestionuję. Ale wiążą się z nimi różne niebezpieczeństwa. Nie tylko uzależnienia, ale zaburzenia behawioru czy udostępnianie wielu informacji na nasz temat - na to się wszyscy zgadzamy. A naturę zaczęliśmy traktować jako zagrożenie, bo nie jesteśmy uczeni, że jest bezpiecznym miejscem. Boimy się wiatru, deszczu, czy pójścia w góry. Boimy się puścić dziecko na dwór, bo się pobrudzi, złamie nogę czy spadnie z drzewa. Demonizujemy naturę i dlatego od niej uciekliśmy. Także dzieciom mówimy, że mają się jej bać.
Kampanię Chodź na dwór stworzyliśmy, by pokazać, że spędzanie czasu w naturze ma bardzo głęboki sens. Jest niezbędne do życia i prawidłowego rozwoju. Nasz mózg potrzebuje ruchu na powietrzu, to jeden z filarów długowieczności. Jest mnóstwo badań na ten temat. I chyba najważniejsza rzecz w tej akcji, abyśmy my jako rodzice pokazywali dzieciom, że lubimy spędzać czas na dworze. WHO zaleca dziennie co najmniej godzinę ruchu na świeżym powietrzu. Nawet gdy jesteśmy bardzo zajęci, to godzinę różnych czynności możemy uzbierać. Warto o tym myśleć, planować i zapisywać swoją aktywność, tak jak robimy to w naszej kampanii. A dzieciaki biorą z nas przykład, jeśli widzą, że ruch na powietrzu to nasz nawyk.

Ale co zrobić, żeby dzieci naprawdę chciały spędzać czas na dworze? Czy da się wygrać z nowymi technologiami?
Mam trzy pomysły, które z powodzeniem wcielam w życie. Choć trzeba jasno powiedzieć, że dla większości współczesnych dzieciaków, spędzanie czasu na zewnątrz nie jest najbardziej atrakcyjne. Nigdy nie wygramy z nowymi technologiami, ulubioną grą komputerową czy internetem. Kiedyś place zabaw czy boiska przed blokiem były pełne dzieciaków. Teraz nasze dzieci często są same na dworze. Innych dzieci nie ma, a jeśli są, to siedzą z nosem w telefonie. Zatem po pierwsze, wyjdźmy na dwór z dziećmi. Ja na przykład idę pobiegać czy wychodzę z psem, a dzieciaki jadą obok mnie na rowerze lub hulajnodze.
[paywall]
Czyli kluczem jest wspólna aktywność?
To nie musi być dwugodzinny spacer dziennie. W ciągu tygodnia większość z nas nie ma na to czasu. Ale może dzisiaj będzie to 15 minut, jutro pół godziny, a w weekend cztery. Trzeba do tego podejść z głową - to takie mikrokroki, którymi budujemy nawyk wychodzenia na dwór. Po drugie, znajdźmy rodziny z podobnym podejściem do używania nowych technologii. Wielu rodziców - mimo wiedzy, co wirtualny świat robi z mózgami i z emocjami dzieci - nadal pozwala im w niekontrolowany sposób z tego korzystać. My dużo dyskutujemy na ten temat, ale też pokazujemy własnym przykładem. Dużo siedzę przed komputerem, bo taką mam pracę, ale potem wychodzę na dwór, ćwiczę kilka razy w tygodniu. Jestem aktywna, bo wiem co siedzenie przed komputerem mi robi. Tłumaczę też najstarszej Mani, że bolą mnie oczy, źle się czuję, mam obniżony nastrój. Szczerość z dziećmi i pokazywanie im całego wachlarza uczuć, które odczuwamy korzystając z nowych technologii, też robi robotę.
Trzecia rzecz to zapisanie dzieci na dodatkowe zajęcia ruchowe. Nie bójmy się przy tym próbowania różnych aktywności. Dzieci są w najlepszym wieku dla rozwoju mózgu i produkcji neuronów, więc chcą doświadczać różnych rzeczy. Im większy mają wybór, tym większa szansa, że odkryją coś, co je naprawdę zafascynuje. A też im więcej rzeczy spróbują, tym większa otwartość na różne doświadczenia w dorosłości. Chodzi o tę radość z ruchu, która daje niesamowitego kopa energii. Endorfiny pozwalają żyć pełniej, doświadczać tego życia. Jest takie powiedzenie: „Ruch jest jednym z lekarstw, które działa na wszystko, ale żadne lekarstwo nie zastąpi ruchu.” Ruch fizyczny jest podstawą. Jest wiele badań, które pokazują związek braku ruchu z depresją czy neurodegeneracyjnymi chorobami mózgu. Bez ruchu umieramy, nasz mózg przestaje działać. Znika dobre samopoczucie i energia do życia.

Wspomniałaś o tym, że wzór płynie z góry. Zwracasz jednak uwagę, że dzieci potrzebują outdoorowych mam. Dlaczego?
Jakiś czas temu spędziłam weekend pod namiotem w lesie niedaleko Warszawy z 5-letnią wówczas Manią. Po czym opisałam to na blogu pod hasłem „Survival jest dla dziewczyn”. Dostałam mnóstwo ciepłych komentarzy. Kobiety pisały, że też by tak chciały, ale się boją. Zatem super, że pokazuję, że tak można i nic się nie wydarza. Ale były też hejterskie komentarze, głównie od panów – że to nie jest survival, że to nieodpowiedzialne, że powinnam siedzieć w domu, a nie jechać do lasu z dzieckiem i to jeszcze z dziewczynką, bo ktoś mógł nam coś zrobić, że same się prosimy o kłopoty. Kompletnie się z tym nie zgadzałam. Wtedy zauważyłam potrzebę pokazywania dobrych przykładów mam spędzających czas w naturze. Z reguły to ojcowie są od eksplorowania, rozbicia namiotu czy naprawienia czegoś. Uważa się, że kobieta sobie z tym nie poradzi. I że nie może mieć w torebce scyzoryka, zapalniczki czy gwizdka, bo ma tylko szminki i inne lustereczka. Zaczęłam pokazywać, że można inaczej. W Skandynawii czy Wielkiej Brytanii kobiecy outdoor jest rozwinięty, a w Polsce takich przygodowych mam brakuje. Jak proponuję swoim, wydawałoby się raczej odważnym i ogarniętym kobietom, żebyśmy wzięły namioty albo hamaki i pojechały gdzieś na noc, to słyszę bardzo dużo różnych wymówek. Nagle okazuje się, że mam może dwie koleżanki, które myślą podobnie jak ja.
Czy wynika to ze stereotypu, o którym wspomniałaś? Jest to w nas kulturowo zakorzenione, że kobiety raczej nie robią takich rzeczy?
Kobiety zastanawiają się, gdzie się umyją albo zrobią makijaż.
Czy w takim razie my same siebie ograniczamy? Czy to jest kwestia wygody i komfortu, a może jednak strachu, że coś się nam się w lesie stanie?
Myślę, że wszystkiego po trochu. To jest zjawisko tak zwanej socjalizacji, czyli wzrastania w pewnych, wpajanych nam przekonaniach. Np. że kobiety nadają się do tych, a nie innych rzeczy. Mamy wdrukowaną rolę opiekunki, strażniczki domowego ogniska. Dla mnie jest to niesłychane, jak bardzo tradycyjne podziały ról są w nas zakodowane. Jedziemy pod namiot i zastanawiamy się, jak się umyjemy. Ja też o tym myślę, bo lubię się myć. Gdy jakiś czas temu mieszkaliśmy w Tajlandii, gdzie ciągle było gorąco, przestałam się malować. Wrzucałam na Instagram zdjęcia bez makijażu, po czym dostawałam mnóstwo komentarzy, że jestem odważna, bo nie boję się tego zrobić. To przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Mnie przeraża, że zdjęcie bez makijażu jest dla niektórych aktem odwagi.
Mimo że jesteśmy super wykształcone, mamy świetne stanowiska, zarabiamy często lepiej niż faceci, nadal mamy silne przeświadczenie, że jesteśmy postrzegane przede wszystkim przez pryzmat wyglądu zewnętrznego. Że makijaż świadczy o tym, czy jesteśmy kompetentne.

Dochodzimy do tego, że ulegamy iluzji, iż wygląd zewnętrzny może stanowić o wartości człowieka.
Jak zostajesz mamą, ten lęk wzrasta. Rośnie także presja społeczna na bycie odpowiedzialną, przewidującą, zapobiegającą dyskomfortowi i potencjalnym zagrożeniom czy wypadkom. Ta presja jest tak silna, że pewnych rzeczy po prostu nie robisz. Nie podejmujesz ryzyka w obawie przed oceną innych, a nie przed realnym zagrożeniem. Bo co się może wydarzyć w środku lasu? W tej dziczy, gdzie nikt na co dzień nie chodzi, akurat tej nocy pojawi się dziesięciu gwałcicieli? Albo wataha wilków podejdzie do ciebie, bo nagle przestanie czuć zagrożenie związane z człowiekiem? A przecież generalnie dzikie zwierzęta się boją, bo mają instynkt samozachowawczy. Albo będzie burza i zwali się na ciebie drzewo, mimo że sprawdzałaś pogodę? To są takie irracjonalne lęki, które są w nas. Tymczasem tak naprawdę boimy się, że ktoś pomyśli o tobie, że jesteś nieodpowiedzialną matką i narażasz swoje dziecko na niebezpieczeństwo. I tak rezygnujesz, mimo że chcesz jechać do tego lasu i zdajesz sobie sprawę, że z dużym prawdopodobieństwem te wszystkie rzeczy pewnie się nie wydarzą.
Trzeba mieć w sobie dużą odporność psychiczną, by udźwignąć ten lęk przed oceną.
Pamiętam taką sytuację: jesteśmy w lesie pod namiotem, panują absolutne ciemności, śpiewam Manii kołysankę na dobranoc i nagle słyszymy, że coś szura o ściankę. Mania się boi, więc proponuję, byśmy założyły czołówki i sprawdziły co to. Okazuje się, że – tak jak przewidywałam - z drzewa spadają małe gałązki. Potem pomyślałam, że w sumie nie wiedziałam, co to rzeczywiście jest. Ale znając las i jego dźwięki, przyjęłam za pewnik, że to drzewa. Ale w pewnej chwili także we mnie pojawiła się wątpliwość, że może to jednak zwierzę lub ktoś chodzi? Odezwały się lęki, te ostrzegające głosy innych, że w lesie jest niebezpiecznie i ktoś nas tam zgwałci, obrabuje lub zabije. Ale wyszłyśmy i oswoiłyśmy ten lęk.
Mania do tej pory, a minęło już sześć lat, doskonale to pamięta i nie boi się spania w namiocie. Zobaczyła, że to nic strasznego, tylko odgłosy natury. Jak teraz o tym myślę, to czuję wzruszenie, że mogłam pokazać mojemu dziecku, że natura to bezpieczne miejsce. Każdy z nas może to zrobić. Kontakt z naturą, szczególnie ten w górach, świetnie buduje odporność psychiczną. Tylko trzeba otworzyć oczy, usłyszeć, pozwolić sobie doświadczać. I pokazywać dzieciom ten nasz zachwyt nad naturą. Bo dzieciaki są jak gąbki – chłoną wszystko. Rezonują z nami, czują nasze emocje, nawet gdy staramy się ich nie pokazać.

Zostając przy emocjach, czasem takie wyjście w góry to festiwal frustracji. Dziecko jest niezadowolone, więc i my się frustrujemy, tworząc błędne koło. Jak temu zaradzić?
Wybierzmy na początek mniej wymagające szlaki, przy których jest schronisko, żeby był jakiś cel, bo dzieci go potrzebują. Omówmy wcześniej, jak to wszystko będzie wyglądało, np. że może być trudno, bo będzie błoto oraz jak się do tego przygotujemy. Dajmy dziecku lekki plecaczek z własnymi rzeczami – batonem, małą wodą czy gwizdkiem w razie zgubienia się. Wymyślajmy różne małe rzeczy.
Wiadomo, że chcielibyśmy, by dzieci po prostu szły. Ja już od pierwszego kroku czuję ekscytację i wszystko mnie zachwyca. Jasiu ma tak samo, Basia bardzo podobnie. Mania kiedyś też bardzo to lubiła, ale potem jej przeszło. Teraz znów lubi, bo wie, że ja to uwielbiam. Ale były momenty, kiedy się frustrowali. Wtedy wystarczyło dać cel, odwrócić uwagę, np. szukając tropów zwierząt, dając mapę czy kompas lub pozwolić prowadzić na szlaku. Albo zrobić przerwę na kulki mocy, czyli jakieś czekoladowe nagrody za przejście danego odcinka lub znaleźć wiatę na piknik i zatrzymać się na dłużej. I najważniejsze, zaakceptujmy, że możemy nie zdobyć szczytu. Jednak to nie on jest celem, tylko bycie razem, ta nasza droga i wspólne doświadczanie gór.
Pamiętasz jakąś Waszą krytyczną sytuację?
To był styczeń. Szłam sama z czteroletnim Jasiem i sześcioletnią Manią do schroniska na Turbaczu. Był świeży, sypki śnieg. Jaś momentami zapadał się po uda lub po pas. Droga, którą latem pokonywaliśmy w 2,5 godziny, zajęła nam około pięciu. W pewnym momencie Mania usiadła na środku ścieżki i zaczęła płakać, że to jest beznadziejne i nienawidzi gór. Nic jej nie przekonywało. Wtedy stanęłam obok niej i przestałam mówić, dałam jej czas. Kawałek za nami szła rodzina z dziećmi na sankach. Gdy Mania ich zobaczyła, przestała płakać, wstała i poszła. Wypłakała się, powiedziała, co jej leży na sercu i już było dobrze. Czasem wystarczy tylko wysłuchać i dać czas na ujście emocjom.
Trudne momenty będą. Dlatego podczas wspólnego wyjścia nie realizujmy własnych celów, a dzieci taktujmy jak uczestników wspólnej wyprawy. Jeśli nie włożymy w to wysiłku, dziecko też się nie zaangażuje. Podejdźmy zadaniowo, myśląc wcześniej co możemy zrobić, gdy pojawi się trudna sytuacja. Pewnych rzeczy od dziecka nie można wymagać. To etap rozwojowy, więc nie warto się frustrować czy złościć. Im jesteśmy spokojniejsze i pewniejsze tego, co robimy - z poczuciem akceptacji, że nie zawsze będzie łatwo czy po naszej myśli - tym lepiej zareagujemy na trudne sytuacje. Tak wygląda życie. Góry są jego fantastyczną metaforą. Czasem jest trudno pod górę, czasem fajnie, bo zbiegamy w dół. Cieszymy się, widzimy piękne widoki i chcemy, by zawsze tak było. Ale to jest niewykonalne. Dziecko chodząc po górach tak samo doświadcza tych wszystkich emocji, trudów, braku komfortu, zmęczenia. Ale też buduje umiejętność odnalezienia się w różnych warunkach, a przez to nabywa odporność psychiczną i kompetencje społeczne. Nie ma nic za darmo. Bez wysiłku nie ma szczytu czy osiągnięcia celu.
Żona, mama trójki dzieci. Absolwentka filologii polskiej, socjologii i studiów gender. Współautorka bloga dla aktywnych rodziców Our little adventures. Prowadzi swój autorski podcast Dobranocka dla rodziców. Rodzinnie zwiedzili wiele krajów na pięciu kontynentach. Przez jakiś czas mieszkali w Tajlandii. Razem z mężem propaguje aktywny tryb życia, bycie blisko natury i spędzanie czasu w outdoorze.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie