Nawet dokumentalny film o górach może mieć przygotowany wcześniej scenariusz. Oczywiście musi on być niezależny od przebiegu wyprawy, więc bohaterem zostaje na przykład mróz czy wiatr. I to wokół nich buduje się opowieść. W moich filmach jest inaczej.
Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 03/2020.
Zawsze robiłem filmy o tym, co działo się na wyprawie. Moim bohaterem była sama ekspedycja lub jej uczestnicy. Przed wyjazdem starałem się pisać coś w rodzaju scenariusza i miałem pewne przemyślenia, na czym się najbardziej skupić. Ale już na samej wyprawie zaczynało się dziać coś, co wciągało mnie tak, że podążałem z nurtem aktualnych wydarzeń. I tak zapominałem o tych pierwotnych planach.
Można więc powiedzieć, że ostateczny scenariusz pisał się na miejscu. Czasem po prostu coś nagle otwierało mi klapkę w mózgu i myślałem: „Kurczę, ale to jest fajne! Wokół tego warto robić film”. Tak powstała choćby „Ciao Martina”. Skupiałem się wówczas na rozmowach, które Simone Moro prowadził przez telefon satelitarny ze swoją córką. Po wyprawie pojechałem nawet do niego do Włoch i nagrywałem ich jeszcze na miejscu.
Czasami ta klapka otwiera się już po powrocie. Dobrym przykładem jest „Annapurna na lekko”. Pomysł na zrobienie tego filmu pojawił się, gdy nagrywałem Piotrka Pustelnika. Powiedział wtedy, że zrobiliśmy wszystko, co się dało. Byliśmy dobrzy, ale niestety góra nas nie puściła. Widziałem, że nie mówi tego 25-latek, który szczyt może zaatakować za rok. Z tych słów biła gorycz i niesprawiedliwość losu, że może już nie podejmie próby wejścia na Annapurnę. Tym bardziej, że była ona dla Piotrka ostatnim ośmiotysięcznikiem brakującym mu do Korony Himalajów i Karakorum. Na szczęście poradził sobie rok później, ale tamta rozmowa bardzo mnie ujęła i stała się punktem wyjścia do filmu.

Droga do obozu II na Dhaulagiri. Widoczny masyw Annapurny. Zdjęcie Zdjęcie z archiwum Darka Załuskiego
Pod Annapurną ciekawy był też wątek palenia papierosów przez Petera Hamora i Piotrka Morawskiego. To było niczym z „Rejsu”, takie oderwane od rzeczywistości. Spoglądali na siebie, odchodzili na bok i elegancko się zaciągali. Jak im się skończyły papierosy, to Hamor chodził po bazie i zbierał malutkie peciki, z których wydłubywał resztki tytoniu i z tego udało im się na koniec zrobić jeszcze ze dwa skręty. To są takie pomysły na sceny, które rodzą się już na miejscu. Tego nie da się zaplanować.
Również w przypadku „Ostatniej góry” - kręconej na zimowej wyprawie na K2 - było tak, że bieżące wydarzenia zadecydowały o kształcie tego filmu. Tam wszystko działo się inaczej, niż bym się spodziewał. Dopiero na miejscu rozpoczęła się nieplanowana akcja ratunkowa na Nanga Parbat. Od początku mieliśmy też dostęp do internetu, a to już zmieniło sytuację w bazie.
Pamiętam, że pod K2 każdego dnia coś mnie zaskakiwało. Góra pozostawała gdzieś hen, hen, a nieodłącznym elementem życia było to, że ktoś coś napisał w sieci i trzeba zareagować. Postęp technologiczny sprawił też, że dziś prawie wszyscy mają coś w rodzaju kamery. Muszę uczciwie przyznać, że jestem nieco zazdrosny. Oto dzieje się coś fajnego, a filmuje to nagle pięć osób, a nie tylko ja. Jeśli więc wszyscy coś kręcą, to ja już sobie odpuszczam i próbuję wymyślić jakieś inne podejście do danej sceny. Czasem widzę też, że ktoś ma świetny pomysł na ujęcie i troszkę mnie to dołuje, bo zawsze sam chciałbym mieć najlepsze i najciekawsze kadry.
Staram się jednak też wykorzystać zapał innych. Na K2 ważnym elementem mojego projektu filmowego było to, że korzystałem z nagrań uczestników. Niekiedy wręcz prosiłem, pomagałem i zachęcałem innych himalaistów, by kręcili, co się da. Szczególnie w wyższych obozach, do których sam nie docierałem. Na szczęście ten entuzjazm filmowania wszystkiego, z biegiem czasu ludziom przechodzi i zjawisko jednoczesnego wyciągania kamer mija.
Otaczająca nas technologia i fakt, że ktoś non stop coś nagrywa, sprawiają też, że himalaistom łatwiej pogodzić się z tym, że są filmowani. Wcześniej bywało tak, że na początku uczestnicy wyprawy bardziej zwracali na to uwagę i powstrzymywali się, by czegoś nie zrobić czy nie powiedzieć.
Jestem również przekonany, że ludzie zachowują się nieco inaczej, gdy wiedzą, że są filmowani. Szczególnie w początkowej fazie, gdy kamera jest nowym elementem i uczestnicy zwracają uwagę, gdy ją wyciągam i zaczynam kręcić. Reakcje na to są różne – jednych kręcenie hamuje przed swobodniejszym zachowaniem, a innych mobilizuje do tego, żeby spróbować zaistnieć. Każdy reaguje inaczej.
Niektórzy lubią być na taśmie i gdy jest kamera, to chętnie mówią i wyrażają swoje zdanie. Nie chcę podawać nazwisk, ale spotykałem osoby mające parcie na szkło. To nie jest nic złego, a czasem wręcz mi pomaga. Jeżeli mają silną osobowość i bardzo chcą się pokazać, to inni członkowie wyprawy przeważnie to akceptują. Szczególnie, jeśli im samym nie chce się występować przed kamerą. Takie osoby więc się przydają, ale to, że ktoś ciągle wyrywa się pierwszy, może być też irytujące. Na wyprawie następuje jednak taki moment, gdy kamera już nie wpływa na zachowania i po prostu wtapia się w krajobraz. Również kiedy pod wpływem emocji robi się gorąco, to sama akcja jest na tyle absorbująca, że nie zwraca się już uwagi na to, że ktoś nagrywa.
Swoją drogą, nie dziwi mnie, że ktoś na widok kamery nie zachowuje się do końca naturalnie. Sam pewnie bym tak się zachowywał, bo ogólnie nie lubię być filmowany. Tym bardziej rozumiem, że ktoś ma obiekcje, gdy celują w niego obiektywem. Ta moja wrodzona nieśmiałość nie ustąpiła mimo upływu lat i wciąż przeszkadza mi w pracy. Przez to jestem bardziej powściągliwy, gdy mam zacząć nagrywanie, bo zawsze mam z tyłu głowy, że komuś może to nie pasować. I nie chodzi bynajmniej o jakieś sytuacje intymne, ale takie codzienne. Jest mi też trudno wyjąć kamerę, gdy dookoła dużo osób. Na wyprawie ta odwaga we mnie dojrzewa.
Ogólnie nie jestem takim urodzonym operatorem, który chodzi non stop z kamerą i wszystko nagrywa, bo ma taką potrzebę. Gdy coś mnie zafascynuje i pochłonie, to wchodzę jakby w inną przestrzeń i nie myślę o mojej nieśmiałości i ewentualnych niezręcznościach. Chyba każdy, kto filmuje trochę tak ma, że wchodzi w inny świat i jest pochłonięty nagrywaniem.
Paradoksalnie, chociaż na początku na kamerę zwraca się największą uwagę, to początki wypraw i trekkingi są najłatwiejsze do filmowania, bo wtedy jest największy luz. Ale też mam świadomość, że kręcę wówczas rzeczy, które pewnie w ogóle nie wejdą do filmu. Natomiast najtrudniej robi się, kiedy wyprawa dobiega końca i okazuje się, że nie udało się zdobyć szczytu. Schodzi wtedy ze mnie powietrze, bo sam poddaję się nastrojowi. Niestety, wtedy wrażliwość dokumentalisty trochę siada. Moim problemem jest to, że bardzo się utożsamiam ze wspinaczami. Jestem przecież częścią zespołu, a nie bezwzględnym obserwatorem, który powinien do wszystkiego podchodzić na zimno.
Na początku nie jeździłem na wyprawy nagrywać filmy, tylko się wspinać. Kręcenie było przy okazji.
Pierwszą kamerę miałem już w połowie lat 80. Moją pierwszą prawdziwą wyprawą była ekspedycja prowadzona przez Andrzeja Zawadę - próba zdobycia Nanga Parbat zimą w 1997 roku. Wtedy poczułem, że jestem uczestnikiem czegoś historycznego. Zresztą sam Zawada potrafił wytworzyć taką atmosferę. To było mobilizujące dla całego zespołu, a dla mnie podwójnie, bo zrozumiałem, że to, co rejestruję kamerą, ma wartość dokumentalną. To wtedy poczułem, że to, co robię, to coś więcej niż „takie sobie kręcenie”. Zdałem sobie sprawę, że to coś wartościowego, co może zainteresować także innych. Potem okazało się, że moje materiały z Nanga Parbat zostały wykorzystane do filmu „W lodowym piekle” Ani Pietraszek, więc był to dla mnie od razu skok na głęboką wodę. Potem zaczęły się już moje własne produkcje.
Pierwszą wyprawą, gdy jechałem już z myślą, że będę robił film, był wyjazd na Lhotse z Anią Czerwińską w 2001 roku. Oczywiście miałem wielką ochotę po prostu jechać z nią w góry, ale też podskórnie czułem, że to może być dobry temat na film. Wspinaczka i kręcenie się połączyły i były dla mnie w równym stopniu motywacją do wyjazdu. Także Ania wkręciła się bardzo w ten film, a jego powstawanie dostarczyło nam dużo dodatkowej radości. Wisienką na torcie było to, że udało się zdobyć górę i nagrać ujęcie szczytowe. Z czasem ten aspekt filmowy zaczął odgrywać większą rolę niż sama chęć zdobycia szczytu. Na wyprawach jestem jednak ich prawdziwym uczestnikiem i może dzięki temu mogę sobie pozwolić na nieco więcej.
Na pewno nie jestem więc jak rasowi dokumentaliści, którzy do środowiska wchodzą tylko na moment. Z takiego podejścia powstała na przykład książka „Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak” Jacka Hugo-Badera czy film „Temperatura wrzenia” z lat 70., gdy reżyser Andrzej Zajączkowski skoncentrował się na samych problemach i napięciach wokół Wandy Rutkiewicz. Rozumiem, że to jest ciekawe, ale może stać się krzywdzące. To przecież delikatne sytuacje, autentyczne wydarzenia i prawdziwe osoby. Trzeba być ostrożnym.
Kiedy sam czuję, że dzieje się coś intymnego i kręceniem naruszałbym czyjąś osobistą przestrzeń, wtedy nie filmuję. Oczywiście takie sytuacje są dla dokumentalisty najciekawsze. Ale wiem, że pewnej granicy, którą sam sobie wyznaczam, nie mogę przekroczyć. Pamiętam tylko jedną sytuację, gdy ktoś poprosił mnie o wyłączenie kamery. To był Denis Urubko pod K2. Na wcześniejszych wyprawach takie sytuacje się raczej nie zdarzały. Chociaż pod Manaslu wydarzyła się śmieszna scena. Były wówczas jakieś nieprawdopodobne opady śniegu i kręciłem jak jeden ze znanych przewodników – chyba Brytyjczyk – męczył się, próbując odkopać namiot. To była niemal syzyfowa praca. Gdy zobaczył, że go nagrywam, pokazał środkowy palec, bo był strasznie zmęczony i trochę się wkurzył.
Sporo jest jednak sytuacji, gdy sam decyduję się nie kręcić. Bo na pewno nie jestem poszukiwaczem sensacji. Mam gdzieś w głowie, że jestem z ludźmi, którzy mi ufają i niektórych rzeczy nie powinienem wykorzystywać w filmie. A trudniejsze chwile pojawiają się na każdej ekspedycji. Także w czasie ostatniej wyprawy na K2 nie brakowało napięć. Im jest ich więcej, tym film ma większą szansę być interesujący.
Czasem jednak waham się, czy jakieś ujęcia powinny znaleźć się w filmie. I znów dobrym przykładem jest „Ostatnia góra”, gdy sporo się głowiłem, na ile mogę pokazywać kłótnie i dyskusje. Czy mogą sprawić przykrość osobom, które w nich uczestniczyły? Wydaje mi się, że udało mi się ostatecznie zrobić to tak, by każdy bohater tych napiętych sytuacji mógł się wypowiedzieć i przedstawić swoje zdanie.
Wysłuchał Andrzej Bazylczuk
Darek Załuski
60 l., polski taternik, alpinista i himalaista, autor zdjęć, scenarzysta i reżyser wielu filmów o tematyce górskiej. Jego „Ostatnia góra” odniosła wiele sukcesów w Polsce i zagranicą. Zdobywca pięciu ośmiotysięczników, m.in. K2 i Mount Everest.
W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "Nie lubię, jak mnie filmują".
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie