Fascynującym jest, jak mniej więcej jedna setna roku (trzy, może cztery dni) potrafi zawładnąć umysłem pozostałe 99 proc. czasu.
Poniższy tekst ukazał się w wydaniu nr 06/2020.
Ktoś, niekiedy specjalnie, często z przypadku, zjawia się w jakimś miejscu i… zostaje już na mentalne zawsze. Po wielokroć widziałem to w przypadku Przystanku Woodstock (zwanego poprawnie, acz bez poezji Pol’and’Rockiem), Slotu, Paki, Kazimiernikejszyn, Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich czy w końcu Festiwalu Górskiego w Lądku, ze względów historycznych nazywanego Przeglądem, czy po prostu – Lądkiem.
Co sprawia, że na tych i wielu innych wydarzeniach zakrzywia się czasoprzestrzeń i potem już człowiek albo przeżywa, co się wydarzyło na minionej edycji albo zaczyna kombinować, jak wziąć urlop na kolejną? Co sprawia, że można nie spać, nie dojadać, nie myć się, ale być szczęśliwym?
I jeżeli można to łatwo sobie wyobrazić, sięgając do własnych wspomnień (każdy chyba w jakimś festiwalu brał w życiu udział), to chyba nie można wytłumaczyć co się dzieje w duszy organizatora.
No bo tak na zdrowy rozum po co to komu? Po co się tak męczyć, nie spać, często tracić życie rodzinne, poświęcać cenne dni urlopu z pracy, gdzie się zarabia pieniądze dla zajęcia, za które wynagrodzenia się nie dostaje, lub dostaje się ledwie zwrot kosztów, który ma uspokoić sumienie bliskich.
Różnych festiwali byłem uczestnikiem, wolontariuszem i organizatorem. Ale oczywiście jeden ma w moim życiu miejsce szczególne – ten, którego od 10 lat jestem szefem – Festiwal Górski im. Andrzeja Zawady w Lądku-Zdroju.
Przyjechałem na niego jako pacholę, student jeszcze, spodobało mi się. Potem byłem blisko, coraz bliżej, aż któregoś roku, gdy poprzednia koncepcja się wypaliła, a nowej na horyzoncie próżno było szukać, szacowna gmina Lądek-Zdrój postanowiła, za radą pomysłodawcy – Zbyszka Piotrowicza – oddać go mnie.
Bardzo tego chciałem i dziś, po 10 latach – nie żałuję. Festiwal zabrał mi 10 lat życia, ale dał mi jeszcze więcej – przyjaciół, pewność siebie, spełnienie, uznanie środowiska i hektolitry adrenaliny. Dzięki niemu uścisnąłem dłoń wielu idolom z dzieciństwa oraz… odczarowałem kilka mitów.
Patrząc na minione 10 lat widzę ścieżkę, którą przeszedłem - od konferansjera, autora programu i technicznego w jednej osobie do stopniowego oddawania kolejnych działów poznanym najlepszym z najlepszych. To, z czego jestem dumny, to fakt, że lądecki festiwal nie jest tworzony przez jedno miasto czy środowisko. Ten festiwal tworzy cała Polska (a nawet i mały oddział hiszpański), środowiska jaskiniowe, wspinaczkowe, himalajskie i biegowe. No i jeszcze coś, co zauważają niektórzy – jesteśmy „genetycznie dobierani”. Nutka (lub całkiem poważna nuta) chaosu, idee i rozmowy po świt, niespokojny duch, spotkania przez cały rok i podpatrywanie świata w kontekście „a może by ich na festiwal zaprosić?”.
Festiwal to oczywiście również nieustanne, pracowicie pielęgnowane w sobie lęki. Czy dostaniemy dotacje? Czy program nie za mało atrakcyjny? Czy nie za mało gości? Czy widzowie kupią karnety? Gdzie zmieścić ten program? Gdzie dać tych gości? Czy widzowie się zmieszczą? Jak rozliczyć dotacje?
Festiwal rósł etapami. Najpierw, żeby w ogóle go zrobić. Potem pierwszy raz stanął namiot, potem ten namiot rósł, potem pojawiły się Złote Czekany, które właściwie powinny być ukoronowaniem (złe słowo w dzisiejszych czasach) rozwoju festiwalu, a ja mam wrażenie, że dopiero teraz zrozumieliśmy, że „sky is the limit” i ruszyły projekty zakrojone na szeroką skalę – dystrybucja filmowa, promocja polskiego alpinizmu za granicą, serwis VOD poświęcony tylko filmom górskim.
Fajnie, że się spełniły te wszystkie marzenia – o tym, żeby ludzie gór na całym świecie łamali sobie języki na wymowie słowa „Lądek. Lądek-Zdrój”. Żeby robić festiwal może nie największy, ale ważny.
I pomyśleć, że dawno temu mogłem nie pojechać po raz pierwszy do Lądka, bo miałem jakąś cholerną wrześniową poprawkę z technik rozpoznawania obrazu. Jednak docent dał się przekonać, że wyjazd w góry jest ważniejszy, a ja z Gdańska pojechał ostatnim pociągiem do Lądka-Zdroju. Ostatnim, bo od tego czasu pociąg już nigdy więcej do Lądka nie dojechał. A festiwal trwa i trwać ma, póki są osoby, dla których jest ważnym elementem życia. Na przekór wirusom i wykluczeniu komunikacyjnemu.
W wydaniu drukowanym ten artykuł znajdziesz pod tytułem "Nie wierzę w życie pozafestiwalowe".
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie